Jak to możliwe, że nauczycieli w Polsce jest jednocześnie za mało i za dużo? Czy faktycznie za 2-3 lata z zawodem pożegna się 100 tys. osób? I czy niż demograficzny koniecznie musi skończyć się zwolnieniami? Wyjaśniamy
Minister edukacji Przemysław Czarnek ogłosił, że w ciągu dwóch-trzech lat szkoły czeka kadrowy armagedon. W wyniku niżu demograficznego pracę ma stracić nawet 100 tys. nauczycieli, szczególnie w szkołach średnich. Pytany przez dziennikarzy, kto powinien bać się zwolnień, szef resortu oświaty bezpardonowo odpowiedział: "Wszyscy".
Ta szokująca diagnoza, która nigdy wcześniej nie była przedmiotem debaty publicznej, dla ministra jest preludium do dyskusji o przywróceniu wcześniejszych uprawnień emerytalnych dla nauczycieli. Dla całej reszty - powód do absolutnej konsternacji.
Jak to możliwe, że niemal z dnia na dzień pracę straci co siódmy nauczyciel? Czy faktycznie na horyzoncie mamy niż demograficzny, skoro w największych miastach klasy liczą dziś do 35 uczniów? I jak to ma się do ostrzeżeń z drugiej strony - o bezprecedensowej zapaści kadrowej, która pozostawi dzieci i młodzież bez wsparcia nauczycielek?
Nie znamy wyliczeń, którymi posiłkuje się minister, ale już na pierwszy rzut oka wyglądają one na oderwane od rzeczywistości. W roku szkolnym 2022/2023 do szkół średnich ruszyło aż 525,8 tys. uczniów i uczennic, o 145 tys. więcej niż rok wcześniej. Na półtora rocznika złożyły się dzieci, które zaczęły edukację w wieku siedmiu lat, a także sześciolatki z czasów reformy rządów PO-PSL.
Podobna kolejka do szkół średnich ustawi się w roku szkolnym 2023/2024. W sumie w ciągu dwóch lat do będzie to ponad 300 tys. "dodatkowych uczniów". Ich odejście ze szkół średnich faktycznie spowoduje pewną wyrwę, ale nie wcześniej niż w latach 2027/2028.
Według ekspertów nawet wtedy ciężko spodziewać się zapaści kadrowej, skoro dziś te ponadprzeciętnie duże roczniki obsługuje nawet mniejsza liczba nauczycieli niż wcześniej. Z oficjalnych danych Ministerstwa Edukacji i Nauki wynika, że w czerwcu 2022 było ich w sumie 689 076, o 6 163 mniej niż rok wcześniej.
To dane z Systemu Informacji Oświatowej ze wszystkich typów placówek w kraju - publicznych i niepublicznych. Różnią się one znacznie od danych GUS, który podaje, że rok wcześniej w Polsce zatrudnionych było ponad 518 tys. nauczycieli.
Zwiększony ruch w szkołach średnich to szczególnie mikroświat wielkomiejski. To tam powstają dodatkowe klasy, a liczba uczniów zbliża szkoły do rzeczywistości lat 80., gdy nikogo nie dziwiło, że w klasach ciśnie się ponad 30 uczniów. Jak to wszystko w zasadzie się udaje? Nauczyciele pracują ponad etat, a wielu z nich wchodzi w tryb superprzedmiotowców, którzy obsługują kilka modułów zajęć, np.: chemię, fizykę, informatykę, WOS i etykę.
Najodważniejsze wyliczenia mówią więc o tym, że za cztery do pięciu lat, gdy zreformowane roczniki odejdą ze szkół średnich, pracy zabraknie maksymalnie dla 20 tys. nauczycieli.
Minister pomylił się więc co najmniej o 2-3 lata, a także co najmniej o 80 tys. osób.
Tak naprawdę, w skali całego kraju pierwsze znacznie mniej liczne roczniki, takie, których jeszcze polskie szkoły nie widziały (bo demograficznie nigdy nie spadliśmy na tak niski pułap), do szkół średnich ruszą dopiero za 12-13 lat.
Są jednak tacy, którzy podejrzewają, że to nie niż demograficzny, ale polityka ministra oświaty przyspieszy ruch kadrowy.
Magdalena Kaszulanis ze Związku Nauczycielstwa Polskiego uważa, że minister może wrócić do pomysłu reformy czasu pracy. Chodzi o zwiększenie pensum z 18 do 22 godzin tablicowych i dodanie ośmiu ewidencjonowanych godzin pracy w szkole (domyślnie z uczniem).
Wiele osób uzna, że to ruch naturalny. Skoro dziś wielu nauczycieli pracuje ponad etat, a w dalszej przyszłości (ok. 10-15 lat) czeka nas prawdziwy niż demograficzny, dlaczego tego nie uporządkować? Problem w tym, że minister nie potrafi myśleć o szkole w sposób lokalny.
W dużych miastach nauczycieli brakuje. Praca ponad pensum to z jednej strony ratowanie systemu, z drugiej - reperowanie własnego budżetu. Wysokie koszty życia, w połączeniu w niskim wynagrodzeniem zasadniczym, od lat wypychają nauczycieli w kierat nadgodzin.
Oficjalna skala braków kadrowych w dużych miastach nie jest znana. ZNP szacuje, że wysoko ponad pensum pracuje 50 tys. nauczycieli. W rzeczywistości ta liczba jest z pewnością wyższa. W OKO.press, porównując wynagrodzenie zasadnicze z wynagrodzeniem średnim (po uwzględnieniu dodatków i nadgodzin) oszacowaliśmy, że średnio nauczyciel w Polsce pracuje 23-24 godziny przy tablicy. To oznacza, że nadgodziny są powszechne. I przynajmniej statystycznie, czyli na papierze, podniesienie pensum o cztery godziny byłoby rozwiązaniem neutralnym.
Co więcej, z roku na rok powiększa się też grupa, która wspiera system, mimo osiągnięcia uprawnień emerytalnych. W roku szkolnym 2021/2022
zdesperowani dyrektorzy ściągnęli do szkół rekordowe 45 tys. emerytowanych nauczycieli. To aż 6,5 proc. pedagogów w skali kraju.
Zupełnie inaczej wygląda rzeczywistość polskich wsi.
"Sieć szkół była tam dostosowana do reformy ministra Handkego. Po likwidacji gimnazjów, znów mamy więcej małych placówek, w których pracuje stosunkowo dużo nauczycieli. Tyle, że wielu z nich na ułamki etatu.
Kursują od szkoły do szkoły, by uzbierać godziny tablicowe.
Gdyby minister zwiększył im pensum, wielu straciłoby pracę" - tłumaczy Kaszulanis.
To nie jedyna grupa, która nie zyskałaby na podniesieniu pensum, nawet gdyby reforma zakładała skokowy wzrost wynagrodzeń. Według ZNP zagrożeni zwolnieniami byliby przedmiotowcy, którzy w planach mają mało godzin, np. chemicy, czy nauczyciele wychowania fizycznego. Wyższe pensum wypaczyłoby też pracę nauczycielek edukacji wczesnoszkolnej, które mają ściśle określoną liczbę godzin pracy w tygodniu uzależnioną od lekcji najmłodszych uczniów. "Albo zwolnienia, albo niepełny wymiar pracy" - komentuje Kaszulanis.
Dobra reforma czasu pracy musiałaby więc być elastyczna.
Z wyliczeń Forum Związków Zawodowych i ZNP wynika, że po podniesieniu pensum z 18 do 22 godzin pracę straciłoby ok. 30-40 tys. osób. Nadal mniej niż w wyliczeniach ministra Czarnka.
Może kluczem do zrozumienia sensacyjnych doniesień Przemysława Czarnka jest więc dyskusja o przywróceniu wcześniejszych uprawnień emerytalnych? Tyle że w tej wersji musielibyśmy mówić o nich jako katalizatorze ruchu kadrowego, a nie odpowiedzi na niż demograficzny.
Magdalena Kaszulanis przyznaje, że większość środowiska nauczycielskiego chciałaby mieć możliwość przejścia na wcześniejszą emeryturę. "Jest to bezpośrednio związane z atmosferą w szkołach. Nauczyciele są frustrowani i przemęczeni, wielu z nich marzy o odpoczynku" - mówi związkowczyni.
Tyle że państwo powinno kalkulować, czy nagłe przejście na emerytury tysięcy nauczycieli, bez wprowadzenia innej reformy, np. zachęcającej młodych do pracy w zawodzie, nie sprawi, że w szkołach miejskich będzie jeszcze więcej wakatów?
Największym problemem nie jest dziś bowiem niż demograficzny, ale luka wiekowa w zawodzie.
Średnia wieku nauczycieli rośnie. W roku szkolnym 2017/2018 wynosiła 43,9 lat. Dziś już 47 lat.
Młody nauczyciel to ginący gatunek. W dużym mieście ciężko mu utrzymać się z gołej pensji. A frukty z dodatków funkcyjnych i nadgodzin przychodzą z czasem. Dla adepta zawodu alternatywą może być szkoła wiejska, gdzie w skali majętności gminy i kosztów życia, nauczycielskie pensje są wciąż jednymi z najwyższych. Tyle że migracje wewnętrzne przebiegają w odwrotnym kierunku: ze wsi i mniejszych ośrodków do dużych miast.
Minister, ogłaszając przywrócenie wcześniejszych emerytur, liczy na inne korzyści.
Nauczyciele to potężna grupa zawodowa, o której głosy warto bić się w wyborach.
"I właśnie tak rozumiemy medialne doniesienia. Nigdy wcześniej podczas rozmów o statusie zawodowym, nie słyszeliśmy tych alarmistycznych diagnoz. Minister sam wykreował zagrożenie. I teraz obiecuje, że na nie odpowie. Ale to nie znaczy nawet, że wprowadzi wcześniejsze emerytury. Obieca, a potem się zobaczy" - komentuje Kaszulanis.
Zmiany demograficzne prędzej czy później faktycznie zawitają do polskich szkół. "Ale niż demograficzny to szansa na poważną dyskusję o poprawie warunków pracy i nauki. Podstawowym rozwiązaniem, po które sięgają nasi sąsiedzi, jest zmniejszenie liczby uczniów w klasach. Dziś w polskich miastach oddziały są przeludnione. Być może na terenach wiejskich sieć szkół będzie wymagała korekty, bo tam liczba uczniów będzie maleć drastycznie. Jednak utrzymywanie kilkunastoosobowych klas nie jest czymś niezwykłym w nowoczesnej edukacji" - tłumaczy Kaszulanis.
Z danych OECD z 2020 roku wynika, że w Polsce na jednego nauczyciela przypada średnio 13 uczniów. Średnia dla krajów OECD jest wyższa i wynosi 15. Niewiele niższy od Polski wynika ma Estonia, która śladem Finlandii zreformowała system edukacji, i po kilku latach wyprzedziła edukacyjnego giganta w najsłynniejszych badaniach kompetencji PISA. Tam na nauczyciela przypada 12 uczniów. W Finlandii - 14.
Najciekawsze zestawienie pokazywałoby, jak różnią się te szacunki dla polskich wsi i miast. Dobrze byłoby też, gdyby ministerstwo edukacji ujawniło, jaka jest zależność pomiędzy liczbą nauczycieli a liczbą etatów. Wtedy moglibyśmy lepiej oszacować, ilu nauczycieli pracuje w systemie nadgodzin, a ilu ma trudności z uzbieraniem pensum. I oczywiście, gdzie znajdziemy jednych, a gdzie drugich.
Na podstawie dostępnych danych możemy dziś pokazać pewne zależności. W 2012 roku urodziło się 385 tys. dzieci. Po stabilizacji rynku pracy, przez kilka lat liczba urodzeń, wynikająca z realizacji odroczonych decyzji prokreacyjnych, rosła. Szczyt przypadał na rok 2017, gdy odnotowano ponad 400 tys. urodzeń. Potem krzywa znów zaczęła spadać, a rok 2022 był najgorszym w powojennej historii Polski. Według wstępnych szacunków urodziło się ok. 315 tys. dzieci, 70 tys. mniej niż 10 lat wcześniej. I lepiej nie będzie, co pokazuje kierunek wyzwań, z którymi będzie mierzyć się system edukacji.
ZNP chce przeprowadzić ankiety, w których sprawdzi, na jakie reformy zgodziliby się sami nauczyciele. Według związkowców priorytetem jest dziś uatrakcyjnienie pracy w zawodzie. Dlatego ZNP proponuje powiązanie wynagrodzeń nauczycieli ze średnią krajową. Związkowcy chcą też, by pieniądze na pensje pochodziły wyłącznie z budżetu centralnego, a nie z kasy samorządów. Obywatelskie projekty ustaw w tych sprawach leżą w sejmowej zamrażarce.
"Doraźnie będziemy proponować poprawkę budżetową, zwiększającą kwotę subwencji oświatowej o 20 proc.
Podczas spotkania z ministrem Czarnkiem usłyszeliśmy, że w ubiegłym roku nie dostaliśmy obiecanych podwyżek, bo kasa poszła na węgiel.
Będziemy upominać się o miliard złotych, który należy się naszej grupie zawodowej" - dodaje Kaszulanis.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Komentarze