„Za docelowo niepotrzebne uważamy egzaminy kończące szkołę podstawową” – piszą dyrektorzy i dyrektorki do ministry edukacji Barbary Nowackiej. I rozpoczynają dyskusję: czy egzaminy zewnętrzne to tylko źródło cierpień, czy raczej symbol niewykorzystanej szansy w edukacji
Naprawiać, ale nie zaszkodzić – to największe wyzwanie dla nowego kierownictwa Ministerstwa Edukacji Narodowej. Póki co, MEN bierze się za drobne korekty, które nazywa „ratunkowymi”. Wśród nich znalazło się m.in. ograniczenie liczby zadań domowych, szczególnie w pierwszych klasach szkół podstawowych. 8 stycznia 2024 ministra Barbara Nowacka przekazała też, że rozpoczęły się konsultacje w sprawie odchudzenia podstaw programowych. Materiału do opanowania ma być mniej, nawet o 1/5. I to od 1 września 2024. Chodzi o to, by doraźnie pomóc dzieciom – dziś przygniecionym pamięciową wiedzą i szkolną presją.
Ale w dyskusji o lepszej szkole już dziś pojawiają się bardziej radykalne postulaty.
W rekomendacjach Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty – organizacji zrzeszającej dyrektorów i dyrektorki – znajdziemy pomysł likwidacji egzaminu ósmoklasisty. „Za docelowo niepotrzebne uważamy egzaminy kończące szkołę podstawową” – czytamy w stanowisku przesłanym Ministerstwu Edukacji.
„Wyniki egzaminów przyczyniają do tworzenia rankingów i etykietowania szkół, bez uwzględniania specyfiki ich pracy oraz uczniów. Obecnie, nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie krytykuje się standaryzowane badanie wyników nauczania – stanowiące cel, a nie metodę badawczą” – oceniają dyrektorzy i dyrektorki.
Według OSKKO jedynym argumentem przemawiającym za utrzymaniem egzaminów po ósmej klasie jest „wyrównywanie szans” podczas rekrutacji do szkól średnich. Jednocześnie dyrektorzy podkreślają, że zbadania wymaga, czy podczas naboru na kolejnym szczeblu edukacji uczniowie faktycznie są traktowani równo.
"Egzamin na koniec ósmej klasy nie daje szkole potrzebnej informacji zwrotnej
– ponieważ egzaminowanych uczniów już nie będzie okazji objąć jakimkolwiek wsparciem – skoro odchodzą ze szkoły" – dodają w liście do Ministerstwa Edukacji.
Ale na stole są też inne, mniej wywrotowe propozycje: ograniczenie funkcji selekcyjnej i potraktowanie egzaminu jako diagnozy umiejętności. Albo przebudowa testu, tak by jego wyniki faktycznie dawały porównywalny obraz polskiej szkoły. Dziś nie jesteśmy w stanie sprawdzić ani tego, czy w toku edukacji dzieciom wiedzy faktycznie przybywa i w jakim tempie, ani zweryfikować, z czego wynikają różnice regionalne.
Wprowadzenie egzaminów zewnętrznych do polskiego systemu edukacji odbyło się pod hasłem sprawiedliwości społecznej. Jak przypomina Kinga Białek, dydaktyczka języka polskiego ze Szkoły Edukacji PAFW i UW, ponad 30 lat temu o rekrutacji do szkół średnich decydowały egzaminy wewnętrzne. Szkoły miały pełną autonomię – mogły samodzielnie układać testy, organizować egzaminy ustne i wybierać, które kompetencje będą sprawdzać. System edukacji nie był zunifikowany, podstawy programowe nie istniały, a wspólne minimum wyznaczały oszczędne zalecenia ministerialne. „Podczas rekrutacji mogło dochodzić wówczas do wielu nadużyć. W niektórych szkołach średnich istniały tzw. miejsca dyrektorskie, przyznawane bez jasnych kryteriów. Istniała też szara strefa korepetycji udzielanych przez nauczycieli, którzy potem układali testy do szkół średnich” – mówi Kinga Białek.
Na początku egzaminy zewnętrzne miały pomóc mierzyć, w jaki sposób realizowana jest podstawa programowa. „To była rewolucja w zakresie wyrównywania szans. Każde dziecko, niezależnie od tego, czy uczy się małej wiejskiej szkole, czy w dużym mieście, realizuje te same zagadnienia. A nauczyciele są zobowiązani prawnie – na mocy rozporządzenia – te treści przekazać” – mówi Białek. I dodaje, że bez egzaminów trudno byłoby sprawdzić, czy i jak ten obowiązek jest realizowany.
„Po reformie ministra Handkego i wprowadzeniu gimnazjów, w systemie edukacji pojawiły się trzy stopklatki – zewnętrzne sprawdziany w klasie szóstej, po gimnazjum i szkole średniej. Można było lepiej śledzić progres uczniów i uczennic, np. na podstawie wyliczenia edukacyjnej wartości dodanej. To nie było narzędzie idealne, ale mieliśmy przynajmniej wgląd w to, czy są szkoły, które przyjmują uczniów o niskim poziomie umiejętności, ale wypuszczają o wyższym. Albo czy są szkoły, które bazują tylko na wysokich zasobach wstępnych uczniów i nie bardzo się rozwijają, nie mają przyrostu wiedzy” – opowiada Białek.
System nie był idealny, bo nie mierzył progresu na innych etapach edukacji. Ale sprawdzian po szóstej klasie miał przynajmniej walor diagnostyczny. Na papierze obowiązywała rejonizacja, każdy uczeń i każda uczennica miał prawo do dalszej nauki niezależnie od wyniku testu. Choć oczywiście w praktyce szkoły, szczególnie w dużych miastach, gdzie już wtedy sukces edukacyjny postrzegano przez pryzmat wyścigu o miejsce w „lepszej szkole”, organizowały dodatkowe nabory, żeby odsiać uczniów o wyższych kompetencjach.
Według Białek system najmocniej zaczął się psuć wraz z reformą Zalewskiej, jeszcze przed likwidacją gimnazjów, kiedy zniesiono sprawdzian szóstoklasisty. Opierał się on na podstawach programowych, które były zorientowane na uczenie kompetencji, a nie pamięciowej wiedzy. A do tego był interdyscyplinarny: jeden sprawdzian obejmował umiejętności przyrodnicze, matematyczne, humanistyczne.
„Dziś w systemie mamy dwa egzaminy wysokiej stawki: egzamin ósmoklasisty i maturę. Ten pierwszy jest nawet gorszy dla uczniów, o tyle, że nie można go poprawić, a decyduje o szansach edukacyjnych, przyszłości dzieci” – mówi Kinga Białek. „Minister Zalewska zmieniła też podstawy programowe, które odcisnęły się na kształcie egzaminów. Dziś sprawdzamy bardziej zbiór rzeczy, które uczeń ma wiedzieć. W równym stopniu koncentrujemy się na tym, ile zapamiętał z lektury Pana Tadeusza, oraz na tym, czy jest w stanie poradzić sobie z samodzielnym czytaniem i analizą tekstu” – dodaje.
Prof. Mikołaj Herbst, ekonomista i badacz systemów edukacyjnych, uważa, że długofalowy efekt wprowadzenia egzaminów zewnętrznych był dla polskich szkół szkodliwy. „I nie chodzi o ich kształt. Wdrażając różne reformy, nie tyle wmontowaliśmy egzaminy zewnętrzne w system, ile zbudowaliśmy cały system w oparciu o egzaminy. Oczywiście nie było takiej intencji, ale bardzo szybko okazało się, że edukacja i wszyscy jej interesariusze – uczniowie, rodzice, nauczyciele – zaczęli się podporządkowywać logice wyników. I traktować je jako główny cel edukacji” – mówi Mikołaj Herbst.
Według badacza, egzaminy zewnętrzne tak silnie złączone z rekrutacją dają nam co najwyżej informacje o stanie wiedzy i umiejętności danego ucznia w dany dzień. „Szkoły same nie korzystają z tych wyników, a to mogłoby być doskonałe narzędzie do sprawdzenia, gdzie należy szybko zadziałać, jakie obszary są gorzej opanowane, które umiejętności wymagają dalszej pracy” – mówi Herbst. I dodaje, że osobiście postulowałby osłabienie selekcyjnej roli egzaminu.
Także Białek uważa, że niedostatecznie wykorzystujemy diagnostyczny walor egzaminów, ale ich likwidacja nie wchodzi w grę ze względu na konieczność wyrównywania szans. „Egzaminy zewnętrzne powinny zostać, może nie w tym kształcie, z pewnością nieoparte na obowiązującej podstawie programowej. Trzeba dać też uczniom szansę sprawdzania swoich umiejętności wcześniej, np. w trzeciej, szóstej i ósmej klasie” – wyjaśnia.
Współczesna metodologia egzaminowania opiera się na dobrych wzorcach, stosowanych w międzynarodowych badaniach kompetencji PISA, czy TIMSS.
Ale żeby nie dokładać dzieciom stresu, potrzebna jest zmiana kultury edukacyjnej, wychodząca poza odgórne zarządzenie ministry. „Dam przykład. Gdy pracowałam w Instytucie Badań Edukacyjnych, robiliśmy diagnozy dla klas trzecich szkół podstawowych. To były darmowe, standaryzowane, dostępne dla wszystkich uczniów testy. W liście rozesłanym do placówek w kraju prosiliśmy, żeby to była zwykła szkolna sytuacja, wypełnienie arkusza w sali z wychowawczynią. W wielu placówkach, wbrew zaleceniom, organizowano sprawdzian w sali gimnastycznej, proszono, by dzieci przyszły ubrane galowo, z legitymacją. Wzbudzało to zupełnie niepotrzebny stres, który wcale nie służył dzieciom. No właśnie, taka jest przepaść pomiędzy tym, co napisane, a tym, co dzieje się w szkołach” – opowiada Białek.
A i tak wszystkie zmiany dotyczące egzaminowania, czy podstaw programowych, muszą być wprowadzane stopniowo. System edukacji jest wrażliwy na duże zmiany, na każdej rewolucji najwięcej tracą dzieci.
"To, o czym rozmawiamy, to dziś utopia.
Nie możemy sobie pozwolić na skrajność, bo narazimy dzieci na kłopoty.
Wyobraźmy sobie, że z roku na rok zmieniamy koncepcję matury z biologii. Dzieciaki chcą się dostać na medycynę, prestiżowy kierunek. Rok temu było bardzo trudno, a dziś ma być łatwo. Narażamy się na społeczny gniew, a nawet falę procesów. Rozmawiajmy o lepszej szkole przyszłości, ale dziś unikajmy pochopnych ruchów" – tłumaczy Białek.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Komentarze