Największym problemem, z którym się teraz borykamy – i to mnie najbardziej porusza – jest samotność dziecka w normalnej rodzinie. Dostać się do pokładów tego, co się w niej naprawdę dzieje, jest bardzo trudno – rozmowa z pedagożką szkolną
O dzieciach: – Mamy procedurę na nieużywanie multimediów w szkole. Jeżeli telefon dziecku zadzwoni albo dziecko go wykorzysta w jakikolwiek sposób, nauczyciel go odbiera. To jest uciążliwość, bo rodzic musi pofatygować się do szkoły. Dzieci pozbawione telefonu bardzo często szaleją, bo mamy dużo uzależnionych. Nawet jak ich nie używają, to trzymają rękę w kieszeni dotykając telefonu.
Kiedyś po telefon przyszła babcia pobita przez swoją wnuczkę. Babcia chciała przyjść później, ale wnuczka oczekiwała, że zrobi to natychmiast i zmusiła ją do tego przemocą.
O rodzicach: – Uważam, że to jest największym wyzwaniem dla szkoły dziś: zaangażowanie rodziców. Żeby ich ściągnąć do gabinetu i pokazać im, że siedzi w nim człowiek, który nie nakrzyczy na nich, nie upokorzy, nie powie, że jest złym rodzicem, tylko zapyta: co się dzieje, bo być może mogę ci w czymś pomóc? Kiedy to mówię, rodzice często płaczą.
O nauczycielach: – Czasem to są osoby tak zamknięte, że naprawdę nie powinny w tym zawodzie w ogóle pracować. Są po wielu szkoleniach, które nie przyniosły efektów, bo musiałyby to wszystko przepracować na własnej terapii. Niektórzy muszą dotrwać do emerytury, inni do końca umowy. To niewybuchy, które mogą kiedyś wystrzelić i wymagają od nas ogromnej uwagi.
Z Ewą Rachutą*, pedagożką szkolną rozmawia Maria Hawranek.
To kolejna rozmowa z cyklu OKO.press „Jak ratować szkołę”, który rozpoczęliśmy 1 września. Pytamy nauczycieli z różnych szkół w Polsce, jak dobrze uczyć, jak radzić sobie ze złym systemem, przeładowanym programem, nauczycielskim automatyzmem, skostniałą szkolną strukturą i ideologią, która ogranicza wolność szkoły.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
Maria Hawranek, OKO.press: Nasze dzieci mają dziś inne kłopoty niż kiedyś?
Ewa Rachuta: Zdecydowanie. Kiedy zaczynałam pracę ponad 35 lat temu, najczęściej zajmowałam się zaniedbaniem dzieci, dużo pomagaliśmy w sferze materialnej. Bardzo często dziecko okazywało się dzwonkiem alarmowym. Przez trudne zachowania: agresję, drobne kradzieże, pobicia, zmuszało otoczenie, by skupiło się na nim. W ten sposób sygnalizowało problemy w rodzinie np. z bezrobociem, alkoholizmem, czy złymi warunkami mieszkaniowymi.
Z czasem sytuacja materialna się poprawiała, a coraz więcej pojawiało się problemów z innością dzieci.
Czyli?
Dzieci z ADHD, zaburzeniami koncentracji uwagi i nadpobudliwością psychoruchową. W wewnątrzszkolnych badaniach ustaliliśmy, że w każdej grupie jest ok. 5 proc. takich dzieci. Dlatego w roku 2008, zainspirowani szkoleniami z neurologiem, dr Jackiem Kordalskim, stworzyliśmy własny program oddziaływań terapeutycznych. Później nauczyliśmy się diagnozy w kierunku szerokiego spektrum autyzmu i zaburzeń rozwojowych. W naszej szkole nr 66 w Bydgoszczy, w której pracuję od 30 lat, mamy ponad 30 osób z takimi zaburzeniami.
Przewrotnie powiem: a za naszych czasów tego nie było.
To ja przewrotnie odpowiem: wcześniej nie było też dzieci LGBT+, tylko teraz nagle się wysypały.
One zawsze były. Podobnie jak dzieci z zaburzeniami rozwoju. Każdy pamięta kogoś, kto wydawał się dziwny, spacerował osobno, nie lubił hałasu albo bardzo przywiązywał się tylko do jednej osoby. To były te tzw. dziwaki, które często wyrastały na dorosłych z problemami.
W tej chwili diagnozujemy już czterolatków, którzy trafiają do naszego przedszkola, wcześniejsza pomoc przynosi dobre efekty.
Ale nadal słyszę od rodziców, że to fanaberie. Bywa, że mama przemierza gabinety psychologiczne w poszukiwaniu pomocy dla dziecka, a ojciec podąża za nią z poczuciem, że kiedyś jej to przejdzie, a dziecko z tego wyrośnie.
Doświadczenie pokazuje, że jeśli nie podejmie się działań, jest duże prawdopodobieństwo, że te zaburzenia doprowadzą w przyszłości do samookaleczeń, prób samobójczych, czy nadużywania substancji psychoaktywnych.
A jak opiekujecie się dziećmi nieheteronormatywnymi? Większość z nich ma myśli samobójcze.
Np. w 6. klasie mamy biologicznego chłopca, który czuje się dziewczynką i zdarzały się sytuacje trudne emocjonalnie. Musieliśmy edukować jego klasę o równości, prawach osobistych, prawie do inności i akceptacji inności. Teraz ma w klasie swoją grupę wsparcia. To dla nas nowy temat, dbamy, by dziecko i jego rodzice trafili pod opiekę specjalistów.
A to edukowanie to takie nudne pogadanki są?
Absolutnie! Prowadzimy z dziećmi zajęcia aktywne, warsztatowe, a od wychowawcy oczekujemy czujności.
Większość dzieci w szkole jest w tzw. szerokiej normie i zna pedagoga z godzin wychowawczych, wejść interwencyjnych i imprez. Jednak wszyscy wiedzą, gdzie nas szukać. Wiedzą też, że u nas na przerwie zawsze jest dużo osób, więc często dzieci pytają nauczycieli, czy mogą przyjść w czasie lekcji, by załatwić swoją sprawę.
Dzieci czują się w naszym gabinecie u siebie. Do nas nie przychodzi się tylko na umówioną godzinę.
A jednak większość z nas ma takie wspomnienie, że pedagog to trochę pic na wodę – dostępny w środy od 15:00 do 16:30, a trafia się do niego tylko za karę.
U nas nie ma sytuacji, że dziecko przychodzi i dowiaduje się, że nie ma pani i musi przyjść jutro albo za tydzień. Pracujemy codziennie od 08:00 do 16:30 lub 17:00, czyli tak długo, jak trwają lekcje. Ważne jest też, że pracujemy jako zespół: wszyscy opiekujemy się wszystkimi uczniami, co wymaga od nas dodatkowej pracy, bo musimy sobie przekazywać o nich informacje.
Dlatego robimy notatki, bardzo pomocne również w spotkaniach z rodzicami albo kiedy trzeba zeznawać przed sądem. Robimy sobie nawzajem spotkania superwizyjne i omawiamy trudne przypadki, planujemy pracę na tydzień.
Dużo pracujemy z rodzicami. Jeśli w klasie w konflikty wchodzi dwójka, trójka dzieci, to na konsultacje zapraszamy rodziców każdej ze stron. W trudnych sytuacjach, które mogą skończyć się sądem, pracujemy na kontrakcie. Wtedy szkoła, rodzice i dziecko ustalają zasady i zadania dla każdej ze stron. Zawsze staramy się ściągnąć do szkoły oboje rodziców, by zobaczyć, jak funkcjonują w parze.
A rodzice się was nie boją?
Kiedy w e-dzienniku opisujemy wszystkie szkolne zdarzenia, rodzice zwykle są wdzięczni za informacje. Ale niektórzy są w szoku, bo nadal kojarzą informację od pedagoga jako coś strasznego. Dzwonią przerażeni, więc tłumaczę: to nie koniec świata, u nas każda sytuacja trafia do pedagoga, bo to zawsze może być początek czegoś, co na koniec okaże się ważne.
Zadaję im pytania, nad którymi czasem nigdy się nie zastanawiali. Jak przychodzą do gabinetu, to siadam obok nich, po jednej stronie stołu, by fizycznie pokazać, że jesteśmy po jednej stronie.
Rodzice, którzy już się do nas przyzwyczaili, zapisują się na konsultację w dni otwarte. I wtedy siedzimy z nimi od 16:00 do 20:00. Czasem umawiają się na dodatkowe spotkania.
Chyba w większości szkół tak dobrze to nie działa.
Trudno mi powiedzieć. Kontaktuję się z nimi, gdy dzielę się naszymi dobrymi praktykami lub zbieram informacje o uczniu, ale myślę, że w wielu szkołach pedagog pracuje aktywnie, a przytoczony przez panią pogląd jest przestarzały.
Kiedy nasze dzieci przychodzą do przedszkola czy szkoły i wchodzą do gabinetu, przedstawiam im się jako „Ciocia ioio” - jak pojazd ratunkowy, jak coś się dzieje, jest ci smutno, potrzebujesz się przytulić, to możesz przyjść.
I dzieci przychodzą, i na tych kolanach siedzą albo układają klocki lego, rysują, jedzą śniadanka. Uczą się przychodzić, kiedy tylko potrzebują.
Jak nas opuszczają, to na drogę mówię im: pamiętajcie, w każdej szkole jest pedagog, musi wam pomóc.
Wielu uczniów jednak do nas potem przychodzi i to od nich wiem, że w szkołach średnich pedagog rzeczywiście bardziej jest od jakichś ogólnoszkolnych akcji lub do pracy indywidualnej, nie ma z nim swobodnego kontaktu. Tłumaczymy im wtedy, gdzie mogą szukać pomocy.
Dzięki temu, że maluchy są z gabinetem oswojone, potem nie wstydzą się sięgać po fachową pomoc?
Właśnie. Wiele lat pracowaliśmy nad tym, by kontakt z pedagogiem był czymś nobilitującym, a nie stygmatyzującym. U nas mamy naprawdę bardzo dużo dzieci, 750 uczniów, i one wręcz o kontakt z nami konkurują. Część u nas ciągle przesiaduje. Ale jak wchodzi zapłakane dziecko i mówi: mam problem, to cała reszta, choć niechętnie, to jednak wychodzi. Mają szacunek, wiedzą, że teraz to dziecko ma prawo do kontaktu.
Mamy nadzwyczaj asertywnego ucznia z ADHD, który pracuje ze mną indywidualnie nad emocjami i on bardzo pilnuje swoich spotkań po lekcjach. Czasem wpadają wtedy nauczyciele: mogę tylko na chwileczkę? I wtedy ten chłopak się odzywa: ale to ja mam teraz zajęcia z panią pedagog.
Co jeszcze robicie, by pedagog nie był za karę?
Ale z nami nie zawsze jest tak miło! Bo są przecież w szkole uczniowie trudni, agresywni. Duża część naszych działań ma charakter interwencyjny.
Jedną z procedur, które mamy w naszym programie, jest tzw. „Odesłanie”. Działa trochę jak koza z dawnych lat.
Stosujemy ją wobec uczniów, którzy potrzebują publiczności, są nieprzyjemni, uniemożliwiają prowadzenie lekcji i nie reagują na informacje od nauczyciela.
Takie informacje nauczyciel musi wystosować dwie. A jeśli uczeń mimo to eskaluje swoje zachowania – a nie jest uczniem z zaburzeniem, tylko bada granice nauczyciela – to następuje procedura odesłania. Wtedy dzwoni mój telefon: proszę przyjść do sali takiej i takiej. I ja przychodzę po ucznia. Jak wchodzę do klasy, to wszyscy buczą: uuuuuu. Wiedzą, że coś się dzieje.
Podobnie reagują na nas w klasach trudnych, gdzie częściej pojawiamy się na lekcjach wychowawczych. Jak wchodzę, od razu jest pytanie: co zrobiliśmy? Czyli dzieci wiedzą, że ich wspieramy i rozwiązujemy problemy, ale też stawiamy granice. Można do nas przyjść, kiedy dziecko czuje się niesprawiedliwie potraktowane przez nauczyciela albo ma wątpliwości, czy jego prawa są przestrzegane. Ale również wtedy, gdy dzieci nie wykonują swoich obowiązków.
A skąd wiecie, że ich nie wykonują?
Najlepsze jest to, że ja nie muszę biegać po szkole i szukać problemów, one same schodzą się do gabinetu. Zgłaszają je nauczyciele, a przede wszystkim dzieci.
O tym, że była bójka, że jest umówione agresywne spotkanie poza szkołą, że czuć papierosy na pierwszym piętrze w toalecie u dziewczynek, że coś zginęło z szatni albo poprzewracano tam rzeczy. O tym wszystkim dowiadujemy się od dzieci.
To jest niesamowita wartość, bo przy naszej kadrze nie bylibyśmy w stanie wejść głębiej w życie szkolne, a dzięki współpracy dzieci wiemy wszystko.
Dzieci wam tak ufają?
Nie ma w tym żadnej magii. Wystarczy, że rozmawiamy z nimi uczciwie, nazywamy emocje po imieniu. Mówię im wprost, że jestem zła, kiedy dowiaduję się, że sytuacja, nad którą pracowaliśmy, znowu się powtórzyła. Ale też ich doceniamy.
Gdy ktoś wstaje i przyznaje się: to byłem ja, mówię: doceniam twoją odwagę.
Gdy od nauczyciela słyszę, że jakaś trudna klasa od tygodnia pracuje świetnie, bez skarg i uwag, muszę do niej wpaść i jej pogratulować. Mówię: jestem taka dumna, jak to robicie? I zadowolone dzieciaki mi opowiadają, jak nauczyły się radzić z jakąś trudną sytuacją.
Nie skupiamy się tylko na problemie, znalezieniu winnego i wyciągnięciu konsekwencji, ale chcemy dotrzeć do jego źródła. Np. dziecko, które zachowało się agresywnie, może wyznać, że już nie mogło wytrzymać nękania. I wtedy okazuje się, że ono w ogóle nie powiedziało swojego „nie”, bo dzieci często maskują swoje emocje. Uczymy ich więc asertywności, mówienia: nie chcę, żebyś to robił.
A co w tej sytuacji, gdy u dziewczynek w toalecie czuć papierosami?
Najpierw informujemy o tym wszystkich pracowników szkoły przez e-dziennik, później staramy się ustalić (bo niestety na ogół mamy swoje „typy”), z których klas wychodzili uczniowie na lekcji do toalety. Na końcu albo przeprowadzamy rozmowę profilaktyczną z danymi uczniami, albo z całymi klasami.
W ramach szkolnego programu wychowawczego wszyscy uczniowie w klasie 6. objęci są warsztatami profilaktycznymi przeciw paleniu.
A kiedy dowiadujecie się o tej ustawce po szkole?
Tutaj musi być szybka reakcja. Ściągamy uczniów z lekcji i siadamy do mediacji, by pomóc rozwiązać konflikt, żeby zamiast dać sobie „z liścia”, wyrazili swoje uczucia i potrzeby, postawili granice. Oczywiście mówimy też o konsekwencjach, które mogą ich spotkać w przypadku zachowań agresywnych.
Najczęściej kończy się to umową między uczniami, którą my monitorujemy. Jeżeli się uda, mamy znowu możliwość pochwały a nie kary, bo to pochwała i nagroda motywuje ucznia do zmiany zachowań.
A jak się kończy wspomniane odesłanie?
Dziecko przychodzi, ja nie poświęcam mu zbyt dużo uwagi, pytam tylko: czy wiesz, dlaczego tu jesteś? Uczeń zna procedurę, więc nie dyskutuje z tym, że rodzic zostanie poinformowany i że będzie musiał przyjść po lekcjach odrobić to, na czym go nie było. Nauczyciel przygotowuje dla niego specjalną kartę pracy. Ponieważ nauczyciel musi włożyć w tę procedurę wysiłek, nie sięga po nią z błahych powodów. A samo odpracowanie jest już przyjemne, tyle że po lekcjach – na tym polega jedyna niedogodność.
Pedagog nie jest tylko od pomocy dzieciom. Wspomaga też cały zespół nauczycielski: w konsultacjach wychowawczych, poszerzaniu własnych kompetencji i problemach osobistych. W czasie przerwy przed gabinetem mam często dwie kolejki – dzieci i dorosłych.
Na jakich nauczycieli skarżą się dzieci? Nauczycieli – treserów?
Na takich, którzy mają tendencje do nadużywania władzy. Nie mówię o autorytecie, bo jak ktoś ma autorytet, to nie musi sięgać po władzę. Uważają, że dzieciom za dużo wolno i w imię dyscypliny przekraczają ich granice.
Ja się zgadzam, że dyscyplina jest ważna, by stworzyć dzieciom warunki do nauki, ale nie może być oparta na strachu.
Dla mnie to jasne: to ty nauczycielu jesteś odpowiedzialny za relacje między tobą a uczniem, bo to ty się szkoliłeś, to ty masz kompetencje, ty jesteś dorosły. Jeżeli uczeń przekracza twoje granice, masz narzędzia, by sobie z tym radzić, masz również moje wsparcie.
Sięganie po krzyk, wyzwisko, wywoływanie kpin czy w inny sposób ranienie ucznia, są dla mnie ewidentnym przekroczeniem uprawnień i granic. Mówię wtedy zdecydowanie: nie wolno ci tego robić, będę się temu przyglądać.
To zwykle działa.
A jak nie?
Prawdziwy problem to nauczyciele, którzy boją się uczniów.
Nie potrafią ich zdyscyplinować, nie są asertywni i nie mają poczucia własnych granic. Dzieci natychmiast to wyczuwają. Zaczynają doświadczać nauczyciela, sprawdzać, czy zareaguje. Im mniej reaguje, tym bardziej przekraczają granice.
Ci, którzy potrzebują zwrócić na siebie uwagę, a są tacy w każdej klasie, robią zadymy, nękają kogoś w czasie lekcji. A nauczyciel? Udaje, że nic nie widzi, nic nie słyszy. Stoi tyłem do klasy i pisze na tablicy albo siedzi za biurkiem i mówi coś do jednego ucznia. Bo zawsze znajdzie się taki uczeń lub uczennica, którym zależy na opinii, więc patrzy i słucha. Brakuje komunikacji między nauczycielem i uczniami.
I jak jest zadyma na takiej lekcji, to co się dzieje?
Uczeń przybiega do pedagoga: proszę pani, on mnie kopnął w brzuch.
Pytam: gdzie?
No, na lekcji.
A gdzie jest pani?
W klasie.
Kazała ci przyjść?
Nie, sam przyszedłem.
Wtedy włosy mi dęba stają. Najpierw muszę zająć się uczniem, bo ktoś mógł mu zrobić krzywdę. Potem wchodzę do klasy i pytam, co się tu dzieje?
A nauczyciel odpowiada, no nic.
I to jest dramat. Ja muszę wtedy uczniom pokazać, że jestem po to, by mogli czuć się bezpiecznie, ale muszę to zrobić dyplomatycznie, by całkiem nie pogrążyć nauczyciela.
W każdej klasie są dzieci lękowe, przyjdą do domu i powiedzą: „A u nas się dzisiaj bili na lekcji”. Jak powiedzą, że przyszedł pedagog, to rodzic usłyszy, że ktoś zareagował. A jeżeli oni się biją i nauczyciel nie reaguje, to przecież budzi przerażenie. Na szczęście to rzadkie wypadki.
To jest chyba taki nauczyciel, któremu uczniowie mogliby założyć na głowę słynny kiedyś kosz na śmieci. Co pani robi z takim nauczycielem?
Tłumaczę mu, że przecież coś się może stać, nieszczęście, uszczerbek na zdrowiu, prokurator. Nie może być tak, że nie widzisz!
Powiem szczerze, zwłaszcza trudne klasy wykorzystują nieudolność nauczyciela.
W porozumieniu z nauczycielem informuję dyrekcję, że taki nauczyciel potrzebuje wsparcia, a ona wysyła go na obligatoryjne szkolenie.
Pedagog częściej zagląda na jego lekcje i rozmawia z uczniami. Częściej też spotykamy się na konsultacjach dla nauczycieli.
Jednak czasem to są osoby tak zamknięte, że naprawdę nie powinny w tym zawodzie w ogóle pracować. Są po wielu szkoleniach, które nie przyniosły efektów, bo, musiałyby to wszystko przepracować na własnej terapii.
Niektórzy muszą dotrwać do emerytury, inni do końca umowy, która obowiązuje np. na rok.
To niewybuchy, które mogą kiedyś wystrzelić i wymagają od nas ogromnej uwagi.
Ilu pedagogów jest w szkole?
Pedagog szkolny, pedagog specjalny i psycholog. Do tego mamy zespół nauczycieli wspomagających np. dzieci z zespołem Aspergera. Przebywają w klasach i są dla nas nieocenionym źródłem informacji, pomocą dla nauczyciela i uczniów.
To jednak chyba maleńki zespół, jak na 750 dzieci, ich rodziców i jeszcze 60 nauczycieli, i wszystkie możliwe konflikty.
Jeżeli wszyscy zgłaszaliby się do nas ze wszystkim – to tak. Ale wspólnie dbamy o relacje w szkole. Jak przychodzi do mnie uczeń: „Proszę pani, a on mnie popchnął”, a ja siedzę akurat z dziewczyną, która się samoookalecza, to muszę to dziecko odesłać do wychowawcy albo nauczyciela na dyżurze.
Obecnie pedagodzy mają mniej spraw dotyczących bieżących konfliktów, ale dużo grubszych z klas 7. i 8.. To depresje, zaburzenia lękowe, myśli samobójcze, samookaleczania, stosowanie środków psychoaktywnych.
Koncentrujemy się na prowadzeniu rozpoczętych terapii. Czasem musimy współpracować ze służbami, np. w sprawach dotyczących komputerów i ochrony wizerunku.
Chodzi o wrzucanie ośmieszających filmików do sieci?
Tak. W tej dziedzinie podejmujemy zdecydowane działania – dwie sprawy oddaliśmy do sądu dla nieletnich. Nagłośniliśmy je w szkole, poinformowaliśmy wszystkich rodziców, że są odpowiedzialni za to, co dzieje się na forach szkolnych. Muszę powiedzieć, że od tamtej pory takie sprawy zdarzają się sporadycznie. Rodzice sami robią screeny rozmów i je nam przesyłają.
Mamy procedurę na nieużywanie multimediów w szkole. Jak dzieci do niej wchodzą, to muszą wyłączyć telefony. Jeżeli telefon dziecku zadzwoni albo dziecko go wykorzysta w jakikolwiek sposób – nawet jeśli tylko trzyma go w dłoni – nauczyciel go odbiera, telefon trafia do mnie i musi być odebrany przez rodzica.
To jest uciążliwość, bo rodzic musi pofatygować się do szkoły. Przy okazji rozmawiamy o używaniu telefonu, grach, czasem rodzic jest kierowany z dzieckiem do poradni na terapię.
Dzieci pozbawione telefonu bardzo często szaleją, bo mamy bardzo dużo uzależnionych. Nawet jak ich nie używają, to trzymają rękę w kieszeni dotykając telefonu.
Prowadzimy więc dużo warsztatów dla dzieci zagrożonych uzależnieniami behawioralnymi, to jest ogromny kłopot.
Miałam kiedyś sytuację, że po telefon przyszła babcia pobita przez swoją wnuczkę. Babcia chciała przyjść później, ale wnuczka oczekiwała, że zrobi to natychmiast i zmusiła ją do tego przemocą. Wnuczka jest dziś w ośrodku socjoterapeutycznym.
Czyli przez te 35 lat pani pracy zaszły takie zmiany: mniej jest dzieci zaniedbanych, za to weszła cała pula nowych problemów. Niektóre dlatego, że wcześniej były nienazwane, np. zaburzenia ze spektrum autyzmu, a niektóre wynikają z drastycznej zmiany kontekstu i nowych wyzwań.
Całkiem zmieniły się rodziny, z którymi pracowałam. Nadal nie mam problemu z diagnozą patologii. Wystarczy obserwacja dziecka, wywiad środowiskowy i bardzo szybko można to zdiagnozować i podjąć działania.
Największym problemem, z którym się teraz borykamy – i to mnie najbardziej porusza – jest samotność dziecka w normalnej rodzinie.
Dostać się do pokładów tego, co się w niej naprawdę dzieje, jest bardzo trudno. Czasem dziecko samo nam powie, czasem dzieci z klasy zgłoszą, że koleżanka się tnie. Bardzo często wiemy o tym od dzieci, nie od rodziców.
Trudno jest wejść w rodzinę, która jest zabiegana, zapracowana, nieobecna i dbająca o pozory – żeby było świadectwo z paskiem.
Dlatego dzieci są samotne, lękowe, z obniżonym nastrojem, wyizolowane, szukające wsparcia czy kontaktu w sieci.
To mnie łapie za serce i powoduje, że tak ciężko mi odejść z tej pracy.
Dzieci są straszliwie samotne. Powiedziałabym, że im starsze, tym bardziej.
Bo jak małe dzieci pojawiają się w szkole, rodzice są podekscytowani, mają wiele oczekiwań, że dziecko będzie przynosiło szóstki, a oni będą mieli powody do dumy.
Są rodzice bardzo zaangażowani, czasem bardziej dla siebie niż dla dziecka. I są tacy, którzy uważają, że w dobie e-dziennika wystarczy kontrolować obecność i oceny.
A potem?
Obserwuję, że z czasem obecność rodziców w życiu dzieci maleje. Dla mnie dramatem jest moment uroczystego zakończenia roku 8. klas. [Pedagożka milknie na chwilę]. Mamy taki zwyczaj, że uroczyście wręczamy rodzicom dyplomy pochwalne za dziecko. Często tego dyplomu nie ma komu odebrać i robi to samo dziecko. Uważam, że dziś największym wyzwaniem dla szkoły jest zaangażować rodziców. Żeby ich ściągnąć do gabinetu i pokazać, że siedzi w nim człowiek, który nie nakrzyczy na nich, nie upokorzy, nie powie, że są złymi rodzicami, tylko zapyta, co się dzieje, bo być może mogę ci w czymś pomóc?
Kiedy to mówię, rodzice płaczą, dziękują. Potem pamiętają, dopytują.
My musimy pozyskać rodziców jako współpracowników i zmienić ich pogląd na szkołę, by móc pomagać dzieciom.
Uważność i spotkanie twarzą w twarz są bardzo ważne, by zmieniać zastygłe w głowie schematy. Bo szkoła się zmienia, zmieniają się rodziny i zmieniają się dzieci. Musimy za tymi zmianami iść. Jeśli zostaniemy w tyle, wszystko szwankuje.
Od września rozmawiam z nauczycielami o polskiej szkole. Mam wrażenie, że ten system zaraz nie wytrzyma i pęknie.
Teraz jest moment ogromnego wyczerpania materiału i deficytu sił. Myślę, że szkoła może tego nie wytrzymać. Albo jeszcze bardziej się sformalizuje, albo nastąpi jakiś przełom.
Rodzice są gotowi się edukować i inaczej się kontaktować, jeżeli szkoła wyciągnie do nich rękę. A nauczyciele mają głód nauki, bo oni naprawdę najlepiej uczą siebie i innych. I w ogromnej większości czują do tego powołanie.
Podejmą też każdy wysiłek, jeżeli znowu poczują się godnie.
Natomiast to, co dzieje się z dziećmi, to może być wielki wybuch z opóźnionym zapłonem. Bo one wołają o pomoc w sposób słyszalny już chyba dla wszystkich. I to na pewno jest wołanie z wnętrza ich osobowości.
Wszyscy to widzimy i musimy spiąć szeregi, by ich nie zostawić.
To od nich zależymy, to one będą miały wpływ na naszą przyszłość. Na naszą starość, na to, w jakim świecie będziemy żyli.
To przejmujące.
Jeżeli dziecko ma zdrową rodzinę, gdzie dostaje wsparcie i zaufanie, rodzinę o zdrowych relacjach i wzorach komunikowania się, to poradzi sobie ze wszystkim, co pojawi się w szkole.
W gabinecie od dorosłych słyszę wspomnienia o agresywnych nauczycielach czy nękających rówieśnikach, w których upatrują źródeł swoich dorosłych problemów. Takie sytuacje będą zawsze, ale jeśli rodzic jest blisko, jest uważny, potrafi słuchać własnych dzieci i rozmawiać o czymś więcej niż „jak było w szkole”, to zareaguje. Podejmie z nami współpracę, wesprze w naszych działaniach i razem sobie poradzimy.
Rodzice często mówią, że dzieci są dla nich najważniejsze. A potem, gdy słyszą o ich problemach, mówią: „To pierdoły, a nie problemy”.
Więc mówię, że te „pierdoły” są prawdziwymi problemami!
Jeżeli dziecko w 3. klasie zakochało się w koledze z innej klasy, nie może spać, ciągle o nim myśli, chodzi za nim namolnie, czym wzbudza jego agresję, to jest problem, bo to dziecko cierpi. Cierpienie jest cierpieniem i nic tego nie zmienia.
A najgorzej, gdy dziecko cierpi w samotności. Idzie przez drogę bez drogowskazu, bez dobrego dorosłego.
Mam masę kontaktów w swoim życiu, gdzie taką rolę pełniłam i to jest największa gratyfikacja mojej pracy: bycie dobrym dorosłym w życiu dziecka, czy młodego człowieka.
Te dzieci dostały ode mnie jakąś alternatywę, w naszej relacji czuły się szanowane, akceptowane, a ich uczucia nie były oceniane.
Na wspomnienie tych emocji mogą zacząć o siebie walczyć w późniejszym życiu, w okresie buntu. Wiem, że to jest ten zasób, który przy dobrych warunkach pomoże im się rozwinąć.
A przy złych?
Zostanie jaśniejszym momentem w ich życiu, do którego będą mogli wrócić w czasach kryzysu.
* Ewa Rachuta – pedagożka, socjoterapeutka, trenerka - edukatorka PTP, specjalistka w pomocy psychologiczno-pedagogicznej dzieciom i młodzieży. Pracuje w Szkole Podstawowej nr 66 w Bydgoszczy. Przez wiele lat pomagała rodzinom uwikłanym w pułapkę przemocy domowej, prowadziła programy korekcyjne dla sprawców przemocy domowej na wolności i w zakładach karnych. Była współzałożycielką i pracowniczką Stowarzyszenia Medar – Centrum Pomocy Rodzinie w Bydgoszczy, prowadzącym hostel, punkt konsultacyjny i telefon zaufania dla ofiar przemocy domowej.
Reporterka i podróżniczka. Pisze dla „Dużego Formatu”, „Wysokich Obcasów”, „Tygodnika Powszechnego” i „Przekroju”. Współtwórczyni reporterskiego projektu IntoAmericas.com. Autorka książki „Szkoły, do których chce się chodzić, są bliżej niż myślisz”. Razem z Szymonem Opryszkiem wydała książki „Wyhoduj sobie wolność”, „Tańczymy już tylko w Zaduszki”. Mama Gucia, ich trzyletniego syna.
Reporterka i podróżniczka. Pisze dla „Dużego Formatu”, „Wysokich Obcasów”, „Tygodnika Powszechnego” i „Przekroju”. Współtwórczyni reporterskiego projektu IntoAmericas.com. Autorka książki „Szkoły, do których chce się chodzić, są bliżej niż myślisz”. Razem z Szymonem Opryszkiem wydała książki „Wyhoduj sobie wolność”, „Tańczymy już tylko w Zaduszki”. Mama Gucia, ich trzyletniego syna.
Komentarze