0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Materiały producenta / fot. Agata KubisMateriały producenta...
  • Gdy robiłam filmy o Holokauście, latach 30., stalinizmie, miałam poczucie, że te historie może przysnęły, uodporniły nas na jakiś czas na pewien rodzaj zła, przynajmniej w Europie. Ale to nie znaczy, że zło nie może w każdej chwili się obudzić.
  • Stosunek mieszkańców zamożnego Zachodu do migrantów i uchodźców nieustannie kojarzy się z przeszłością, przywołuje tamte bolesne doświadczenia, stawia ludzkość przed podobnymi wyzwaniami.
  • Jak to się dzieje, że jedni przechodzą na stronę zła, a inni dobra? Czy jest coś takiego jak gen szlachetności? Dlaczego jedni zostawali szmalcownikami a inni Sprawiedliwymi?

Agnieszka Holland* opowiada Antonowi Ambroziakowi o swoim nowym filmie „Zielona granica”, poświęconym kryzysowi humanitarnemu na granicy polsko-białoruskiej.

Na zdjęciu: Agnieszka Holland na planie filmu „Zielona granica”.

Bohaterowie zielonej granicy

Anton Ambroziak, OKO.press: Twój nowy film opowiada historię kryzysu humanitarnego na polsko-białoruskim pograniczu. Kiedy dokładnie zaczyna się fabuła „Zielonej Granicy”?

Agnieszka Holland, reżyserka: Jesienią 2021 roku, niedługo po Usnarzu Górnym, gdy cały kraj zobaczył, co dzieje się na Podlasiu. To był moment, gdy przyjezdni, którzy próbowali dostać się do naszego kraju, do Unii Europejskiej, nie zdawali sobie sprawy, co ich czeka w Polsce. W mediach społecznościowych, przez przemytników i różne agencje, wschodni szlak był przedstawiany jako fantastyczna, łatwa, usłana różami droga do wolnego świata.

Czyli nie mamy jeszcze muru ani strefy stanu wyjątkowego?

Muru nie ma, ale pojawiają się nowe zasieki żyletkowe. Strefa została wprowadzona bardzo szybko, więc i ta niebezpieczna tajemnica, z którą musi funkcjonować pogranicze, będzie w naszym filmie.

Czyją historię opowiadasz?

Bohater jest zbiorowy. Mamy trzy warstwy narracyjne, trzy wątki, które czasem się przeplatają, a czasem rozwijają autonomicznie. Pokazujemy punkt widzenia syryjskiej rodziny i afgańskiej nauczycielki, którzy już w samolocie umawiają się na wspólne pokonanie drogi do Europy. W skład rodziny wchodzi małżeństwo z dziadkiem i trójką dzieci, najmłodsze ma półtora roku. Towarzyszymy im od początku, przez różne, dość niebezpieczne perypetie.

Chcę powiedzieć jedną ważną rzecz:

to nie jest film o uchodźcach, czy o Polakach. To jest film o ludziach.

Różnych ludziach, których łączy to, że zostali postawieni wobec niezwykle trudnych wyborów.

Ile w twoim filmie jest dokumentu, a ile fabuły?

Oczywiście, całość jest sfabularyzowana. Postaci są kompilacją różnych historii, nikt nie jest jeden do jednego. Ale zrobiliśmy naprawdę dokładną dokumentację, między innymi dzięki materiałom OKO.press, które były najbardziej wszechstronne i dogłębne. Korzystaliśmy z wielu reportaży i świadectw, również z prasy zachodniej. Wgryzaliśmy się też w temat, rozmawiając z osobami uchodźczymi, aktywistami i mieszkańcami Podlasia. Głównie takimi, którzy stali się aktywistami mimo woli.

Ta sytuacja zapukała do ich drzwi, już nie mogli udawać, że jej nie ma.

Udało nam się też spotkać z kilkoma pogranicznikami.

I co mówili?

To było oczywiście najtrudniejsze. Dużo osób, niedługo po wybuchu kryzysu, jeśli tylko miało taką możliwość, przeszło na emerytury. Ci starsi pogranicznicy nie byli specjalnie zadowoleni z tego, w czym muszą uczestniczyć. Z młodszymi bywa różnie – wydaje się, że niektórzy znaleźli w tej sytuacji prawdziwy sens życia. I to zjawisko też jest bardzo ciekawe – i dla socjologa, i dla psychologa, i dla twórcy.

Ich perspektywę też zobaczymy w filmie?

Tak, pokażemy dwoistość ich życia prywatnego w obliczu kryzysu. Jedną z głównych bohaterek będzie kobieta, która mieszka na Podlasiu – przeprowadziła się tam z dużego miasta, przeżywa żałobę, szuka ucieczki, ale w miejscu, które miało być oazą spokoju, spotyka ją coś zupełne innego. Poznajemy też inne postaci, które nie tyle decydują, czy pomagać, bo dla nich to ewidentne, ale w jaki sposób można i należy nieść wsparcie uchodźcom.

Przeczytaj także:

Szczepionka przestaje działać

Mówiłaś już wcześniej, że „Zielona Granica” niesie podobny ciężar moralny, jak twoje wcześniejsze filmy. Tyle że tym razem nie portretujesz historii, która się domknęła. Kryzys humanitarny na granicy trwa, cały czas dostajemy informacje o ofiarach. Dziś znamy nazwiska 43 osób, które zmarły po polskiej stronie granicy, kilkaset innych uznaje się za zaginione.

Myślę, że do tej pory robiłam filmy historyczne właśnie dlatego, że wcale nie czułam, żeby te historie się skończyły. Gdy robiłam filmy o Holokauście, latach 30., stalinizmie, miałam poczucie, że te historie może przysnęły, uodporniły nas na jakiś czas na pewien rodzaj zła, przynajmniej w Europie.

Ale to nie znaczy, że zło nie może w każdej chwili się obudzić.

Moim zdaniem dziś się budzi, globalnie, a szczepionka przestaje działać. To, co dzieje się dziś w Ukrainie, nasz, mieszkańców zamożnego Zachodu, stosunek do migrantów i uchodźców, nieustannie kojarzy się z przeszłością, przywołuje tamte bolesne doświadczenia, stawia ludzkość przed podobnymi wyzwaniami.

Jak nazwałabyś stosunek polskiego społeczeństwa do sytuacji na pograniczu? To jest obojętność, czy już coś więcej?

My w zasadzie nie istniejemy jako społeczeństwo, więc naprawdę bardzo trudno jest uogólnić. Polaryzacja doprowadziła do tego, że nie jesteśmy wspólnotą, która potrafi zjednoczyć się wobec jakiejś sytuacji. Udało się to w momencie napaści na Ukrainę, nastąpiło pospolite ruszenie wielkiej spontanicznej pomocy. Ale już po roku widzimy, że także tutaj postawy się różnicują, co w przyszłości może stać się polem podziałów czy nawet konfliktu.

Czym innym jest niesienie pomocy, czym innym wspólne egzystowanie.

To też, ale także konieczność ciągłego udzielania pomocy generuje zmęczenie i społeczną irytację. Ten problem nie dotyczy tylko Polaków, ale na przykład Włochów, Greków, czy Turków w trakcie kryzysu syryjskiego. Na początku był tam ogromny zryw solidarności, przyjmowano syryjskich uchodźców do domów – jak my Ukraińców. W Turcji do dziś żyje ponad 4 miliony Syryjczyków. Ale zapał się skończył.

Udzielanie pomocy, która jest usankcjonowana przez autorytety, władzę czy Kościół, daje ogromne poczucie satysfakcji, wyzwala rodzaj takiego pozytywnego narcyzmu.

Lubimy się przeglądać w lustrze własnej szlachetności.

Ale w momencie, gdy zaczyna nas to dużo kosztować, narusza naszą przestrzeń bezpieczeństwa, odwracamy się od tego. To zrozumiałe, bardzo ludzkie. Jest niewiele osób, które są w stanie wytrwać w wielkoduszności i bezinteresowności, a szczególnie, kiedy robią to wbrew autorytetom, władzy czy opinii publicznej.

Władzy opłaca się dehumanizować ludzi

Problem ze wsparciem na pograniczu polsko-białoruskim jest taki, że ludzie niosący pomoc nigdy nie dostali realnego wsparcia ani z Polski, ani z Unii Europejskiej. Przez krajowe władze często byli określani pożytecznymi idiotami czy sojusznikami Kremla w wojnie hybrydowej. A ich działalność pomocowa była kryminalizowana.

To prawda. Oficjalny stosunek Unii Europejskiej jest oczywiście oparty na ochronie praw człowieka, ale instytucje UE w rzeczywistości wspierają działania polskich władz na granicy, a Frontex postępuje podobnie na innych granicach Unii.

Z tego punktu widzenia nasza historia nie jest unikatowa. Są pewne cechy, które czynią ją w mym odczuciu szczególną. Po pierwsze, dzieje się to u nas, więc jest naszą odpowiedzialnością. Po drugie jest w niej pewien paradoks: skala zagrożeń i śmierci jest nieporównywalna. Jak popatrzymy na to, co dzieje się na Morzu Śródziemnym, to okaże się, że zginęły tam już dziesiątki tysięcy ludzi. Tyle że tam walka dotyczy głównie żywiołu, całość dzieje się dość szybko.

U nas mamy proces degradacji, strachu i upodlenia.

Tu śmierć, jeśli się zdarza, jest czymś powolnym. Następuje w wyniku urazów, wymęczenia, hipotermii. Kiedy rozmawia się z ludźmi, którzy przeszli białoruski szlak, wydaje się, że dla nich to doświadczenie było subiektywnie gorsze, niż tragizm utonięcia w morzu, poniżające, degradujące.

Chociaż push backi nie są polskim wymysłem.

Użyłabym pojęcia „wywózki”, bardziej dla nas zrozumiałego. Push backi są najbardziej dramatycznym elementem tej historii. To jest zresztą całkowite bezprawie, co potwierdziły zarówno sądy krajowe, jak i europejskie. Cała ta budowla zbędnego okrucieństwa – okrucieństwo zazwyczaj jest zbędne, ale są sytuacje, gdy jest nieuniknione – opiera się na fałszywej konstrukcji, ogromnym propagandowym wysiłku, którego dokonuje państwo polskie. I robi to, bo rządowi się to opłaca.

Opłaca się dehumanizować tych ludzi, przedstawiać ich wyłącznie jako broń Łukaszenki i Putina, a nie jako konkretnych ludzi.

Na dokładkę, jeśli to nie wystarczy, bo jest zbyt abstrakcyjne, przypisuje się uchodźcom obrzydliwe cele i cechy. Kiedyś Kaczyński mówił o pasożytach i robakach, dziś słyszymy o pedofilii i zoofilii, czy torturowaniu dzieci. Tak mówili Kamiński z Wąsikiem podczas słynnej konferencji, poświęconej bezpieczeństwu na granicy. Do tego dochodzi rzekomy stosunek uchodźców do kobiet, ich skłonności do przestępstw seksualnych, gwałtów.

I na koniec, najczęściej powracający argument, że to żadni uchodźcy, tylko ludzie, którzy chcą po prostu lepiej żyć, na garnuszku niemieckiego socjalu. I to argument zabawny w ustach Polaka, bo przez stulecia Polacy tak właśnie funkcjonowali – wyjeżdżali za chlebem i lepszym życiem. Bez wątpienia wielu z nas wciąż korzysta z zagranicznego socjalu i co w tym złego? Poza tym,

jak chrześcijanin może uważać, że ktoś, kto jest migrantem, zasługuje na tortury i śmierć?

Życie w schizofrenii

Ten zupełnie absurdalny konglomerat argumentów powoduje, że ludzie, którzy są w to zaangażowani, żyją w schizofrenii. Podstawowy instynkt humanizmu mówi im, że człowiek jest człowiekiem i jeśli cierpi, trzeba mu pomóc. Z drugiej strony, zaczynasz wierzyć, że jeśli im pomagasz, to właściwie robisz coś złego przeciwko naszym siłom zbrojnym, czy bezpieczeństwu państwa.

Nawiasem mówiąc, ten korytarz migracyjny został stworzony przez tych dwóch panów świadomie i celowo. Nie pierwszy raz manipulowanie uchodźcami ma cel polityczny. Putin w 2015 roku zobaczył doskonale, że Europa jest tu bezradna, pokazała swój strach i miękkie podbrzusze, a strach społeczny przed utratą bezpieczeństwa i przywilejów służy podziałom społecznym, populistom i osłabia jedność Unii. Wspaniale więc realizują się przy pomocy tego narzędzia główne cele Putina.

Problem migracji, niezależnie od działań Putina, będzie narastał i może stać się – szczególnie w obliczu katastrofy klimatycznej – jednym z głównych wyzwań współczesności.

Abstrahując od sprawstwa Putina czy Łukaszenki, od nas zależy, jakie metody znajdziemy, by zmierzyć się z realnym wyzwaniem migracji i katastrofą humanitarną. Czy mamy – podobnie jak tamci – dehumanizować uchodźców, będących również ofiarami tej hybrydowej wojny? Zniechęcać ich przy pomocy murów i okrucieństwa, co okazuje się słabo skuteczne, bo siła determinacji, by uciec z niemożliwego świata, jest zbyt wielka? Czy też znaleźć metody radzenia sobie z problemem na miarę demokratycznych państw prawa, gdzie obowiązuje człowieczeństwo, prawa człowieka i szacunek dla każdego i gdzie myśli się o przyszłości w dłuższej perspektywie, niż najbliższe wybory.

Oskarżenie wobec polskiego rządu pojawi się w filmie?

Trudno, żeby się nie pojawiło, skoro widzimy skutki tej tępej propagandy. Ale szczerze mówiąc, najważniejsza dla mnie jest myśl, że dzieje się – i globalnie, i obok mnie – coś takiego, z czym ja – jako człowiek, obywatelka, twórca – nie mogę się zgodzić. Nie jestem w wieku czy kondycji, żeby biegać po lasach z ciężkimi plecakami, roznosić wodę i zupę, ale umiem robić filmy. Pomyślałam, że powinnam wykorzystać moje umiejętności, doświadczenie i opowiedzieć coś, co mi się gdzieś w obrazach, słowach i działaniach nieustannie kojarzy z historyczną rzeczywistością, o której opowiadałam w filmach już wcześniej.

Gen szlachetności

Miałaś czasem poczucie, że wychodzisz z butów reżyserki?

Nie, jednak mam silny instynkt reżyserki, taki skalpel chirurga. Bardzo zależało mi na tym, że udokumentować to maksymalnie ściśle, żeby nie znalazły się tam rzeczy nieprawdziwe albo nieprawdopodobne, żeby w końcu opowieść była ciekawa.

Oczywiście, ten film wziął się też z gniewu. Rząd, decydując się na wprowadzenie stanu wyjątkowego, stworzył de facto przestrzeń złej tajemnicy, gdzie władza może działać bezkarnie, bo nikt nie wie, co się tam dzieje. Przestrzeń, do której nie miały dostępu ani niezależne media, ani pomoc humanitarna, ani pomoc medyczna.

Ale kiedy robiłam „Europę, Europę”, czy „W ciemności”, to nie powodował mną gniew na Hitlera, tylko pytanie, jak my, zwykli ludzie odnajdujemy się takich sytuacjach. Co to dla nas oznacza?

Jak to się dzieje, że jedni przechodzą na stronę zła, a inni dobra? Czy jest coś takiego jak gen szlachetności?

Dlaczego jedni zostawali szmalcownikami a inni Sprawiedliwymi?

Poza tym zależało mi na tym, żeby przybliżyć nam perspektywę uchodźców. Jak zaczyna się ich poznawać, dostrzega się konkretnych ludzi. Czasami irytujących, czasami roszczeniowych, ze wszystkimi wadami i zaletami. Ale przede wszystkim z ogromną potrzebą, żeby żyć i żyć godnie.

Co było dla ciebie największym wyzwaniem podczas robienia filmu?

Znalezienie sposobu, żeby to jakoś opowiedzieć. Musieliśmy zbierać środki w sposób niekonwencjonalny, więc także aspekt finansowy był wyzwaniem. Szybko okazało się, że nasz film ma epicki wymiar, jest tam wiele wątków i postaci, co spowodowało, że nagle urósł do takich rozmiarów, że nie dało się go zrealizować za pięć groszy. Potem żałowałam, że poszliśmy tą ścieżką. Może gdybyśmy zdecydowali się na mikrohistorię, opowiedzenie tylko o sytuacji w Usnarzu, to byłoby to bardziej efektywne? Ale nie wiem, czy potrafilibyśmy to napisać w taki wybiórczy sposób.

Nie miałaś problemu z portretowaniem uchodźców? Pamiętam, że podczas wyjazdów reporterskich na granicę największą pokusą, ale i pułapką, było romantyzowanie ludzi, którzy przeszli przez prawdziwe piekło.

Jest coś takiego, że pewien rodzaj odysei cierpienia, którą przechodzi człowiek, jakoś go uwzniośla. Ci ludzie, którzy na zdjęciach w mediach społecznościowych wyglądają normalnie, po trzech tygodniach w lesie zamieniają się w Jezusa Chrystusa zdjętego z krzyża. To jest zresztą podobne niebezpieczeństwo, które istnieje w filmach o Holocauście – wszystkie ofiary zdają się być szlachetne, a przecież to tylko zwykli ludzie. Staraliśmy się skomplikować to, na tyle, na ile to możliwe.

Nie wprowadzałam jednak na siłę szalonych konfliktów między bohaterami. Nie było też na to miejsca, bo ci ludzie są w nieustannym ruchu. Nie mają czasu stworzyć społeczności, w której odsłonią prawdziwą twarz.

Myślę, że większość moich bohaterów to ludzie, którym chciałoby się pomóc.

Staraliśmy się ich nie uszlachetniać, tak samo jak nie pokazywaliśmy wszystkich pograniczników jako złych ludzi. Na ile to się udało, trudno mi dziś powiedzieć, ale na pewno dużo o tym myśleliśmy.

„Zielona granica” na celowniku

Film jeszcze nie powstał, a już zebrał dużo negatywnych recenzji. Tygodnik „Sieci” zdemaskował twoje plany ataku na Straż Graniczną. Minister Piotr Gliński czuł potrzebę, by publicznie ogłosić, że twoja produkcja nie jest finansowana ani ze środków PISF, ani resortu kultury. Joanna Lichocka z Rady Mediów Narodowych przekonywała, że prowadzisz walkę z polskim rządem. Może nie jesteś finansowana przez Kreml, ale na pewno brakuje ci zmysłu rozpoznawania rzeczywistości. I choć nie można ci odmówić, że jesteś świetną reżyserką, to koniec końców będzie to tylko propaganda lewicowo-liberalna.

Wyczuwam, że oni wszyscy czują jakiś respekt przede mną. Finansowanie naszego filmu nie będzie tajemnicą, ale na pewno Kremla na tej liście nie było. A liberalno-lewicowa jestem, to fakt, zgadza się.

Widzę, że te słowa wywołują tylko twój uśmiech. Nie boisz się, że po premierze będziesz musiała poradzić sobie z ogromną falą hejtu?

Wiedziałam mniej więcej, czego mogę się spodziewać. Jeśli PiS wygra wybory i pójdzie podobną ścieżką, jak komisja do spraw badania rosyjskich wpływów, to być może także twórcy będą mogli się liczyć z zarzutami karnymi. Stalinowsko-putinowskie metody dotkną nas wszystkich, ale być może sami sobie na to zasłużyliśmy, skoro doprowadziliśmy do tego, żeby normalny, w miarę demokratyczny kraj dostał się w ręce osób, które mają tak autorytarne zapędy.

Janina Ochojska, polityczna ambasadorka kryzysu na granicy, stała się wrogiem publicznym numer jeden. Nie obawiasz się, że podzielisz jej los?

Dopóki nie wsadzają, jedyne z czym musisz się mierzyć to hejt polityków i hejt w sieci. Czasem atakują cię trolle, czasem prawdziwi ludzie, którzy wyrażają swoje oburzenie, niechęć, nienawiść. Zdarza się, że dostaję prywatne maile od starych znajomych, którzy dużymi literami piszą mi, że coś, co mówię, im się BARDZO nie podoba. Jestem na to dość odporna. Komentarzy nie czytuję, nie muszę tego robić.

Możesz zdradzić, co działo się na planie? Słyszałem, że odwiedzili was nieproszeni goście.

Musieliśmy zbudować zasieki żyletkowe w paru miejscach, w końcu zdecydowaliśmy się na prywatne lasy pod Konstancinem. Było prawie pewne, że ktoś to zauważy. Pierwszej nocy trochę zaniedbano oznaczenia planu, od początku jednak była ochrona i wszelkie środki bezpieczeństwa. Zaczęły się wpisy, że to niebezpieczne dla zwierząt. Co ciekawe, pisali je ci sami ludzie, którzy lobbowali za postawieniem setek kilometrów płotu w Puszczy Białowieskiej, co zagrodziło naturalne szlaki migracji zwierząt. W Puszczy w zasiekach ginęły zwierzęta i nikt nie przejmował się ich losem.

W każdym razie jednego dnia faktycznie odwiedziły nas media, najpewniej prawicowe. Doszło do nieprzyjemnych sytuacji, nie chcę wdawać się w szczegóły. Przyjechała policja i udało się sytuację rozładować. Baliśmy się, że nadal będą nas nachodzić, ale szczęśliwie dość szybko się to uspokoiło.

Aktorzy, aktywiści, uchodźcy

Kogo zaangażowałaś do głównych ról?

Mamy fantastycznych aktorów uchodźczych. Dalia Naous , która gra Aminę, jest pół Libanką, pół Palestynką, mieszka we Francji i tam pracuje jako aktorka. Dziadek – Mohamad Al Rashi - i ojciec – Jalal Atawil – to syryjscy aktorzy, wybitni, obaj z historią uchodźczą. Dla Mohamada wielkim formatywnym przeżyciem w Syrii była rola w „Emigrantach” Mrożka, sztuce, która była zresztą moją pierwszą reżyserią teatralną. Znaleźliśmy mnóstwo takich podobieństw.

Jalal był aktywistą politycznym, po rewolucji w Syrii trafił do więzienia, potem działał w obozach dla uchodźców, organizując wydarzenia artystyczne, terapeutyczne dla dzieci. Jest też Iranka Behi Djanati Atai, która gra afgańską nauczycielkę angielskiego.

Większość z nich mieszka w Paryżu, gdzie również ja mieszkałam w latach 80. jako uchodźczyni z komunistycznej Polski stanu wojennego. W zasadzie wszyscy włącznie z dziećmi, nieśli w sobie doświadczenie uchodźcze, a nawet historię push backów na granicy Syrii i Turcji.

Ten film ma dla nich wyjątkowe znaczenie, nie tylko artystyczne, ludzkie czy zawodowe, ale też polityczne.

Oni mówią w imieniu tych, którzy nie mają głosu. A przy tym są świetnymi aktorami. To była prawdziwa przyjemność z nimi pracować. Naprawdę piękne doświadczenie.

Jeśli chodzi o Polaków, chcieliśmy, żeby aktorzy mieli też doświadczenie aktywistyczne. Maja Ostaszewska, która gra główną rolę, spędziła tyle czasu na Podlasiu, że mogła być też naszą konsultantką. Piotr Stramowski również był na kilku akcjach w pogranicznych lasach. Są też Jaśmina Polak i Monika Frajczyk. Tomasz Włosok gra głównego pogranicznika, jego żonę gra Malwina Buss.

Troszkę prawdziwych ludzi zagrało też siebie. Prawnika zagrał Michał Wawrykiewicz, kilkoro aktywistów z Marysią Złonkiewicz na czele, która była też naszą konsultantką na planie, wystąpiło w dwóch scenach aktywistycznych. Poznałam w tym czasie kupę pięknych ludzi. Bardzo polubiłam tych spotkanych, którzy na pograniczu mieszkają na stałe.

Film wysokiego ryzyka

Pomyślałem, że na wielu płaszczyznach to film wysokiego ryzyka. I nie chodzi tylko o to, że będziesz wystawiona na ocenę tych, którym nie podoba się, że w ogóle tą historią się zajmujesz. Chodzi mi też o samych aktywistów, których może uwierać sposób portretowania kryzysu.

Tak, już odezwały się takie głosy. Joanna Pawluśkiewicz, która jest mieszkającą na Podlasiu scenarzystką i aktywistką, od razu napisała, że boi się tego filmu, że to nie może być dobre, bo nie można działać tak na gorąco. Ja uważam, że robienie filmów na gorąco jest bardzo inspirujące. Brakuje mi tego. Filmy fabularne w Polsce, które mówią o tym, co się dzieje tu i teraz, z szerszej społecznej czy politycznej perspektywy, praktycznie nie istnieją. Jak bym miała poszukać takich filmów, no to są „Chleb i sól” Damiana Kocura i w pewnym stopniu „Wszystkie nasze strachy” Łukasza Rondudy.

„Słoń” Kamila Krawczyckiego, „Ostatni komers” Dawida Nickla – to też nowe filmy, które dają komentarz do rzeczywistości.

Ale zobacz, jak tego jest mało. Generalnie są pewne strefy bezpieczeństwa – jak robisz film o LGBT+ to nie możesz tego upolitycznić. Okej, nie musimy tego robić w łopatologiczny sposób, ale uciekanie od polityki jest formą konformizmu.

Wiadomo, jak trzeba dostać dotację z PISF, to nie będziesz w oczywisty sposób uderzać w Kościół czy PiS.

Brakuje mi w polskim kinie tej odwagi do konfrontowania się z rzeczywistością. Szczególnie że żyjemy w czasach, w których, jeśli nie uruchomimy odwagi i wyobraźni, to przegramy przyszłość.

Jakie nadzieje wiążesz z filmem o pograniczu?

Zrobiłam dość dużo filmów, żeby wiedzieć, że filmem świata się nie zmieni.

Film może tylko poruszyć jakieś struny, otworzyć na poznanie tych, którzy o tym nie wiedzieli, albo się odwrócili. Fabuła może też wywołać pewne emocje, które nagle po prostu człowieka ubogacą i otworzą go na doświadczenie inności. Natomiast politycznie nie mam żadnych ambicji. Gdybyśmy wypuścili ten film zbyt wcześnie, to podobnie do reportażu Marcina Gutowskiego o Janie Pawle II, mógłby on posłużyć do siania nienawiści i polaryzacji.

Czyli nie szykujesz się na kampanię wyborczą, jak ci zarzuca PiS?

Nie, nie szykuję filmu na kampanię wyborczą. Szczerze mówiąc, chętnie bym poruszyła sumieniami ludzi opozycji, ale myślę, że mogę poczekać, żeby te sumienia „podrapać” już po wyborach. Ale poza tym, technicznie i fizycznie nie ma możliwości, żebyśmy zdążyli ten film zmontować do października.

A zobaczymy go jeszcze w tym roku?

Chcielibyśmy, szczególnie że pod koniec roku zaczynam film o Kafce i nie chciałabym, żeby to się zazębiło. Montaż na pewno potrwa dłużej, niż bym chciała, bo mamy dużo materiału. Jak się kręci szybko, to się kręci więcej. Nie masz czasu na próby.

Poza ludźmi i historiami, co jeszcze zostanie z tobą na dłużej?

Satysfakcja, że można próbować łapać rzeczywistość tu i teraz – nie trzeba czekać, aż ona się ucukruje, nie trzeba się tego bać. A czy to się uda, czy nie uda, to już inna rzecz. Myślę, że za dużo kalkulujemy. Kino, takie, które znam i kocham, przeżyje, jeżeli wyjdzie ze strefy komfortu, jeżeli uruchomi się w nim odwaga zarówno tematyczna, jak i formalna.

*Agnieszka Holland, twórczyni takich filmów jak: „Aktorzy prowincjonalni”, „Europa, Europa”, „Plac Waszyngtona”, „W ciemności”, „Kopia mistrza” czy „Pokot”, za który dostała Srebrnego Niedźwiedzia na Berlinale 2017, a także seriali, w tym czterech odcinków „House of cards”. Od 2013 roku przewodnicząca Europejskiej Akademii Filmowej. Laureatka Złotych Lwów w Gdyni 2019 za „Obywatela Jonesa”. Znana z obywatelskiego zaangażowania, m.in. zabiera głos na wielu demonstracjach (kilka przykładów). Komentuje akty obywatelskiego oporu.

;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze