Wszystkie procedury, szkolenia i ćwiczenia straży pożarnej opierały się dalej na zasadzie „zostań na miejscu”. Jak orzekł raport Moore-Bicka, była ona traktowana jako „dogmat”. Druga część opowieści o błędach i zaniechaniach, które doprowadziły do śmierci 72 osób w londyńskim wieżowcu
W Grenfell Tower 14 czerwca 2017 roku zginęły 72 osoby. Tak duża liczba ofiar była m.in. wynikiem lekceważenia procedur bezpieczeństwa przez rządy torysów, co pozwoliło firmom budowlanym sprzedawać łatwopalne materiały. Ogień błyskawicznie rozprzestrzenił się po wadliwych panelach elewacyjnych.
O tym, jak Wielka Brytania, która po brexicie nie musiała już przestrzegać unijnych regulacji, naraziła na śmiertelne niebezpieczeństwo dziesiątki tysięcy ludzi, opowiada pierwsza część tej historii.
Narodowy autostereotyp każe widzieć Polaków jako ludzi skłonnych do „ułańskiej fantazji”, umiejących „kombinować”, bazujących raczej na własnym „zdrowym rozsądku” niż „biurokratycznych” regułach i przepisach. Już Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” ironizuje ze skłonności do improwizacji, kiedy plan zbrojnego powstania sprowadza się do hasła: „Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie,/ Ja z synowcem na czele i? – jakoś to będzie!”. Współczesnym symbolem tej postawy stała się katastrofa smoleńska, do której doszło na skutek złamania szeregu zasad i postawy „Zmieścisz się śmiało”. Od tego czasu wzmogło się narzekanie „nowoczesnych Polaków” na polską pogardę wobec procedur.
Wielka Brytania znajduje się na drugim biegunie spektrum: tu proceduralizacja jest rozumiana jako podstawa działania (które z zasady powinno się rządzić racjonalnością).
Większy nacisk kładzie się na dobre przygotowania obowiązującego wszystkich systemu niż jednostkowy talent, wybitność czy charyzmę.
Edukacja i opieka zdrowotna w dużej mierze opierają się na myśleniu: jeśli zdarzy się X, zrób Y. Angielski odpowiednik „ułańskiej fantazji” – „cavalier attitude” – nie ma pozytywnego zabarwienia: konotuje przede wszystkim poczucie wyższości i pogardę dla życia innych (w tym znaczeniu zostało użyte w raporcie z dochodzenia w odniesieniu do firmy Studio E). Odpowiedzią na katastrofę czy porażkę, zamiast szukania pierwszego z brzegu kozła ofiarnego, którego da się obarczyć odpowiedzialnością, jest fraza: „lessons will be learnt” – wnioski zostaną wyciągnięte.
Akcja ratownicza w Grenfell przeprowadzona przez Londyńską Straż Pożarną wskazuje na ambiwalencje logiki opartej na proceduralizacji. Z jednej strony może ona doprowadzić do tragicznych konsekwencji, gdy zinternalizowane schematy działania blokują możliwość trafnej oceny rzeczywistości i zdolność do improwizacji. Z drugiej – pokazuje, że dobry obieg informacji, logistyka i koordynacja ocalają więcej żyć, niż najbardziej spektakularne akty bohaterstwa.
Alarm kuchennego czujnika dymu wyrwał ze snu Behailu Kebede, pochodzącego z Etiopii kierowcę ubera, krótko przed pierwszą w nocy. Zza lodówki unosił się dym, więc Kebede obudził swoje współlokatorki, w bokserkach i koszulce wybiegł na korytarz budzić sąsiadów, jednocześnie dzwoniąc na 999 (telefon został przyjęty o 00:54). Do mieszkania wrócił na moment, by włożyć spodnie i wyłączyć bezpieczniki – przed blok wybiegł boso. Straż dotarła na miejsce w pięć minut, a Kebede udzielił potrzebnych informacji Michaelowi Dowdenowi, kierownikowi zmiany.
Dowden zrobił wszystko zgodnie z zasadami: sam, jako dowódca, stanął na zewnątrz bloku. Na drugim piętrze, poniżej pożaru, ustanowiono „mostek”, z którego ruszyło dwóch strażaków w aparatach do oddychania. Do kuchni na czwartym piętrze weszli o 01:14 i sprawnie ugasili pożar. Tyle że już o 01:09 płomienie wydostały się przez okno i błyskawicznie zaczęły się piąć w górę po elewacji (co nagrał na telefon Kebede): po niecałych dwudziestu minutach były już na dachu 24-kondygnacyjnego budynku. Dowden rzucił swoich ludzi do gaszenia ognia i ściągał kolejne posiłki: o 01:29 w zdarzenie zaangażowanych było już 20 wozów strażackich.
Mimo że ogień dalej błyskawicznie się rozprzestrzeniał, a z wieży zaczęli uciekać kaszlący, pokryci sadzą ludzie, nie zarządzono ewakuacji budynku. Obowiązująca w Londyńskiej Straży Pożarnej procedura na wypadek pożarów wysokościowców opiera się na zasadzie „stay put” – zostań na miejscu.
Nie ma nic niezwykłego w tym, że straż gasi pożar na czwartym piętrze, gdy mieszkańcy 15 kondygnacji wyżej smacznie śpią. Bloki są budowane tak, by pożar nie mógł rozprzestrzenić się między mieszkaniami. Straż pożarna zajmuje się jak najszybszym ugaszeniem ognia i ewakuacją bezpośrednio zagrożonych ludzi. Wszyscy inni mają pozostać u siebie: są bezpieczni, a masowa ewakuacja stwarza ryzyko zatrucia dymem, wybuchu paniki i utrudnienia działania strażakom.
Co jednak jeśli budynek nie spełnia norm? Wtedy dzieje się to, co w 2009 w londyńskim bloku Lakanal House, kiedy pożar rozprzestrzenił się po elewacji, a dyspozytorzy zalecali mieszkańcom czekanie na przybycie strażaków. Zginęło wtedy sześć osób i zarządzono publiczne dochodzenie. Jednym z jego zaleceń było opracowanie procedur na wypadek ewakuacji całego budynku.
Tyle że ta rekomendacja została przez Londyńską Straż Pożarną zignorowana – i to pomimo faktu, że najwyżsi rangą dowódcy wiedzieli, że na skutek wadliwych regulacji na blokach mogą się znajdować łatwopalne panele (na krótko przed pożarem rozesłano nawet ostrzeżenie do gmin, by przeprowadzić kontrolę materiałów). Wszystkie procedury, szkolenia i ćwiczenia dalej opierały się dalej na zasadzie „zostań na miejscu”. Jak orzekł raport Moore-Bicka, była ona traktowana jako „dogmat”.
Dowdenowi, dowódcy zmiany, niższemu oficerowi z 14-letnim stażem, ale relatywnie małym dowódczym doświadczeniem, nie przyszło do głowy, by go podważyć: skupiał się na walce z ogniem i wzywaniu kolejnych posiłków. O 1.50 przekazał dowodzenie starszemu rangą Andrew Waltonowi, który chwilę później oddał je Andrew O’Loughlinowi. Żaden z nich nie był w stanie skonceptualizować tego, co wielu „laikom” jawiło się jako oczywiste – konieczności ewakuacji mieszkańców. Gdy przed 3. w nocy, krótko przed przekazaniem dowództwa o’Loughlin dowiedział się, że według dyspozytorni w płonącym wieżowcu wciąż przebywa 58 dorosłych i 16 dzieci, był zaskoczony.
Wiele osób uratowało się z Grenfell dlatego, że zignorowało zalecenia straży. Miguel Alves, pochodzący z Portugalii, gdzie często dochodzi do pożarów lasów, miał silnie wpojone, że nie można znajdować się powyżej ognia. Wysłał więc żonę i dzieci na dół, a sam został, by ostrzec innych, mimo że żona przekazała mu przez telefon, że straż zaleca zostać na miejscu („Ludzie, którzy mieszkają na moim piętrze, są jak rodzina” – zeznał później). Ed Daffran z tego samego poziomu, były punk, pracownik społeczny, aktywista Grenfell Action Group, został obudzony przez telefon przyjaciela Williego Thompsona. Shahid Admed z 18. piętra dzwonił już na 999, ale, widząc kulę ognia zmierzającą w kierunku jego kuchni, przerwał połączenie i uciekł (na schodach spotkał strażaków, którzy powiedzieli mu, by się cofnął, ale ich zignorował).
Wiele osób – szczególnie tych z niepełnosprawnościami, z członkami rodziny z ograniczoną mobilnością i małymi dziećmi – mimo telefonicznego ponaglania przez bliskich bało się samotnej ucieczki i dzwoniło na 999. Tak zrobiła cierpiąca na astmę, ciężarna Rabia Yahya, będąca sama z trójką dzieci – w tym synem-astmatykiem. Poinformowano ją, że ma zostać w mieszkaniu i czekać na przybycie straży. Około drugiej – według jej zeznań – dotarli do niej strażacy, którzy powiedzieli jej, że sprawdzą jeszcze inne mieszkania, potem zbiorą ich wszystkich razem i sprowadzą na dół. Tyle że po nią nie wrócili.
Grupa 15 sąsiadów osób mieszkających na wyższych piętrach – między innymi Mariem Elgwahry i jej matka Eslah Elgwahry, Ernie Vital odwiedzający cierpiącą na chorobę Parkinsona matkę Majorie Vital, 12-letnia Jessica Ramirez Urbino, siostry Sakineh i Fatemeh Afrasiabi – próbowała się ewakuować około 1.30. Nie jest do końca jasne, co się wydarzyło: najprawdopodobniej na klatkę dotarli w momencie, kiedy z powodu akcji strażackiej na czwartym piętrze było na niej szczególnie dużo dymu. Podobno ktoś krzyknął (strażak? mieszkaniec?), by iść na górę; podobno wierzono w możliwość ratunku helikopterami. Pewne jest to, że znaleźli się na 23., ostatnim zamieszkanym piętrze, gdzie przyjęli ich mieszkańcy – para młodych włoskich architektów Gloria Trevisan i Marco Gottardi, pochodzący z Afganistanu Saber i Flora Neda z dorosłym synem Farhadem, Egipcjanka Rania Ibrahim, pozostająca w mieszkaniu z dwójką małych córeczek. Ta ostatnia zamieściła na Facebooku relację, na której widać, jak otwiera drzwi na czarny od dymu korytarz i kilkukrotnie krzyczy, by upewnić się, czy nikt nie został na zewnątrz. Potem się modli.
Strażacy nie dotarli na 23. piętro. Ze wszystkich ludzi tam uwięzionych przeżył tylko Farhad i Flora Neda.
Gdy ich mieszkanie zajęło się ogniem, a matka powiedziała, że woli skoczyć, syn wziął ją na plecy (miała problemy z chodzeniem) i ruszył na klatkę. Saber został, by pomóc namoczyć ręczniki kobietom, które się u nich schroniły. Nie udało im się uciec – mężczyzna nagrał wiadomość do rodziny w dari „Żegnajcie. Opuszczamy ten świat, żegnajcie. Mam nadzieję, że was nie rozczarowałem”, a potem skoczył.
Moore-Bick orzekł, że choć wcześniejsza improwizowana ewakuacja pewnie nie obyłaby się bez ofiar, to niemal na pewno byłoby ich znacznie mniej. Do 02:45 warunki na klatce schodowej były wystarczająco dobre, by młode i sprawne osoby – jak na przykład Trevisan i Gottardi– miały szansę się ewakuować. (Inna rzecz, że młode były również Rania Ibrahim czy Mariem Elgwahry, ale Grenfell pokazuje, że silniejsi i sprawniejsi nie porzucają swoich dzieci czy rodziców na pastwę ognia). Problem w tym, że uwięzieni mieli poczucie zupełnego odcięcia, nawet wtedy, kiedy ścieżka ratunku, choć ryzykowna, pozostawała otwarta.
Wynikało to z tego, że elewacja z kompozytu aluminiowego nie tylko z łatwością się paliła, ale wydzielała ogromną ilość wysoko toksycznego dymu. Z powodu wadliwych drzwi przeciwpożarowych i źle działającej wentylacji korytarze – zwłaszcza na wyższych piętrach – były zasnute gęstym trującym dymem w momencie, kiedy na klatce schodowej dało się jeszcze oddychać. Ludzie, którzy na korytarzu zaczynali się dusić, uznawali próbę samodzielnej ewakuacji za niemożliwą. Dlatego dzwonili gorączkowo do dyspozytorni. A ta działała – dosłownie – na ślepo.
Inaczej niż w przeszłości, gdy do gaszenia pożaru rzucali się znający lokalny teren i siebie nawzajem sąsiedzi, dziś w akcję ratunkową zaangażowani są także ludzie, którzy przebywają kilometry od miejsca zdarzenia. Pozwala to na podział zadań i specjalizację, jednocześnie wymaga jednak dobrego obiegu informacji.
W normalnej sytuacji odbierający telefony alarmowe mają przed sobą duży ekran, na którym – jeśli dochodzi do katastrofy – mogą oglądać bieżącą relację telewizyjną. Kiedy dzwoni ktoś w sytuacji zagrożenia życia, do operatora dosiada się druga osoba, która go wspiera i pilnuje, czy przekazywane instrukcje są jasne i zgodne z procedurami. Dyspozytornia przekazuje lokalizację ofiary strażakom w terenie i pozostaje z nią na łączach aż do czasu ewakuacji. W normalnych warunkach obsługuje się do kilku takich telefonów jednocześnie.
14 czerwca dyspozytornia operowała jednak w pomieszczeniu zastępczym w Stratford – a tam był tylko mały telewizor. Gdy nagle po pierwszej w nocy rozdzwoniły się telefony, było ich tyle, że nikt nie pomyślał, żeby go włączyć, bądź sprawdzić, co się dzieje na prywatnej komórce. Wobec liczby zgłoszeń od osób w sytuacji zagrożenia życia dyspozytorzy nie mogli liczyć na wsparcie. Przekazywali wskazówki (znaleźć najmniej zadymione miejsce, zatkać szpary drzwi ręcznikami i czekać na przybycie strażaków), zapewniali, że przekażą informacje do ludzi w terenie i rozłączali się, by przyjąć kolejne zgłoszenie (wkrótce połączeń było tyle, że część była przekierowywana poza Londyn).
Z nagrań i zeznań wyłania się tragiczny obraz zupełnej dezorientacji. Nie mając przed oczyma obrazu płonącego wieżowca, dyspozytorzy nie dowierzali, gdy mieszkańcy wyższych pięter mówili, że widzą gęsty dym, iskry, płomienie – zgodnie z informacjami w ich systemie płonęła tylko kuchnia na czwartym piętrze. Trenowani do zapobiegania panice, namawiali ludzi do uspokojenia się, powtarzając, że strażacy są już w drodze... tyle że te zapewnienia opierały się na wiedzy, jak system działać powinien, a nie informacjach z „terenu”.
W terenie natomiast panował olbrzymi – wedle słów jednego ze strażaków – „zorganizowany chaos”.
W relacjach z Grenfell powtarzają się słowa i sformułowania takie jak „horror”, „film akcji”, „teren działań wojennych”. Jako że płonące części elewacji odpadały od ścian, samo dostanie się do środka, wiązało się ze śmiertelnym ryzykiem – najpierw rozważano użycie stołów jako osłony, potem wykorzystywano tarcze policyjne. Wielu strażaków nie miało łączności radiowej (co było rutynowym problemem w wysokich betonowych budynkach). Dowodzący akcją na skutek problemów technicznych nie miał dostępu do obrazu z policyjnego helikoptera (co pozwalałoby mu widzieć płonące w środku mieszkania i ruch ognia, który zaczął okalać wieżę).
W tych warunkach samo przekazanie informacji o telefonie alarmowym stało się olbrzymim wyzwaniem. Dyspozytornia przekazywała dane stojącemu na zewnątrz strażakowi, który spisywał je na kartce. Potem ktoś, chroniąc się pod policyjną tarczą przed płonącymi odłamkami, wbiegał do środka. Tam informacje zapisywano – najpierw na tablicy, później, gdy brakowało miejsca, na ścianie. Na tej podstawie wyznaczono kolejnym drużynom (zazwyczaj parom albo czwórkom strażaków) zadania, skreślając z tablicy/ściany dany numer mieszkania, do którego ruszyła pomoc.
Problem w tym, że strażacy ruszający na górę mieli tylko tyle czasu, na ile starczyło im tlenu w aparatach do oddychania. Gdy zapas się kończy, włącza się sygnał ostrzegawczy, co oznacza, że strażak – zawsze ze swoim partnerem – muszą się szybko ewakuować. Standardowa butla wystarcza na około 31 minut – ale zużycie zależy od wysiłku, poziomu stresu, temperatury, a w Grenfell warunki stawały się skrajnie ekstremalne. Istnieją też aparaty, które wystarczają na dłużej (około 47 minut) – tyle że ich brakowało. Te, które były na miejscu od początku, dano strażakom, którzy mieli walczyć z ogniem, a te, które dojechały później, w chaosie nie zostały użyte natychmiast. Owocowało to koniecznością podejmowania tragicznych decyzji.
Na przykład Gregory Lawson i nowa rekrutka Kate Foster dostali zadanie przeszukania 18. piętra. Żeby oszczędzać tlen, początek drogi pokonali – wbrew procedurom – bez włączenia aparatów do oddychania. Na miejscu (według zeznań Lawsona) zastali spanikowaną Rabię Yahyę i jej trójkę dzieci. Jako że warunki u niej były dobre, powiedzieli jej, by została na miejscu i poszli przeszukać pozostałe mieszkania. Znaleźli jeszcze jedną rodzinę – trójkę dorosłych i dwójkę dzieci.
Lawson ocenił, że nie mieli szans sprowadzić ich wszystkich tylko we dwójkę. Uważał, że nie można stawiać rodziców przed wyborem: którą dwójkę z piątki dzieci zabiorą ze sobą. Strażacy bezskutecznie wzywali posiłki: krzyczeli na klatce schodowej, próbowali połączyć się przez radio. Kończył się im tlen, więc postanowili zejść na dół i poinformować mostek o konieczności wysłania natychmiast większej grupy na 18. piętro (zeznania się różnią w kwestii, czy rozmawiali jeszcze z Yahyią przed ucieczką). Na dole Lawson wysłał Foster na zewnątrz, a sam złożył dwa raporty, opatrzone rysunkami planu piętra – jeden strażakowi „w białym hełmie”, drugi Charlesowi Batterbee. Potem zeznał, że nie wiedział, co zrobili z tą informacją.
Vincent Williams został o drugiej wysłany na 20. piętro wraz ze swoim partnerem Angelem Fernandesem i jeszcze dwójką strażaków. Gdy dotarli na górę, widoczność była zerowa. W ostatnim przeszukanym mieszkaniu znaleźli zmrożoną strachem rodzinę: dwie dziewczynki, rodziców. Matka powtarzała „my babies”, ale Williams nie był w stanie uzyskać informacji, czy ma na myśli córki, które stoją obok, czy gdzieś jest jeszcze niemowlę. Próbował przekonać ich do ucieczki, wiedząc, że mają małą szansę na przeżycie na klatce wypełnionej toksycznym dymem – sam wystawiał się na coraz większe ryzyko, bo kończył mu się tlen. Wziął więc na ręce młodszą dziewczynkę i prowadzony przez Fernandesa ruszył przez korytarz, mając nadzieję, że pozostali ruszą za nim z pomocą pozostałych strażaków. Nie czekał, bo niesione przez niego dziecko się dusiło, potem straciło przytomność – jej szansa przeżycia zależała od jego szybkości. Z pomocą partnera i przypadkowo spotkanego strażaka, udało mu się dotrzeć na dół i przekazać ofiarę ratownikom.
Matka dziewczynki zniesionej przez Williamsa, Farah Hamdan, pierwszy telefon na 999 wykonała ponad pół godziny wcześniej, o 01:35. Przekazała informację, że w mieszkaniu jest dwójka dorosłych i trójka dzieci, włączając niemowlę. Mimo to, kiedy Williams i Fernandes zostali wysłani na 20. piętro, ich „niejasna” instrukcja nie wspominała o tym, że z mieszkania 175 trzeba będzie ewakuować pięcioosobową rodzinę z niemowlęciem.
Gdyby obieg informacji był lepszy, w ogóle nie musieliby tam iść. W chwili, gdy Hamdan pierwszy raz rozmawiała z dyspozytornią, na piętrze znajdowało się trzech strażaków, którzy próbowali znaleźć Jessikę Urbano Ramirez (12-latkę, która tej nocy była sama w domu). Nie wiedzieli, że Ramirez była już na 23. piętrze – mimo że dziewczynka prawie godzinę, aż do śmierci, pozostawała na łączu z operatorką 999. Nie wiedzieli, że za drzwiami obok pomocy wzywała Hamdan. Kończył się im tlen, więc wycofali się z 20. piętra, nie wiedząc, że zostawili za sobą rodzinę w mieszkaniu 175.
Często również zdarzało się, że strażacy w ogóle nie docierali do wyznaczonego celu, bo po drodze spotykali inne duszące się ofiary – jak na przykład para wysłana na 23. piętro, która gdzieś między 18. a 20. piętrem natrafiła na kobietę i mężczyznę (najprawdopodobniej Fahrada i Florę Nedę) i zdecydowała się im pomóc w ich ewakuacji. Do tego, gdy strażacy wracali na dół, często nie byli w stanie mówić.
Warunki były takie, że nawet doświadczeni profesjonaliści w specjalnej odzieży i z aparatami oddechowymi tracili przytomność.
Często na skutek wyczerpania cieplnego byli zdezorientowani, zachowywali się jak pijani. Wszyscy byli pokryci sadzą, a na wyższych piętrach widoczność była zerowa – często nie rozpoznawali swoich wieloletnich kolegów. W rezultacie to, co dany strażak mógł zapamiętać jako udzielenie klarownej informacji, w rzeczywistości bywało nieskładnym bełkotem (Williams zeznał na przykład, że gdy już wyszedł na zewnątrz, zobaczył ludzi ze swojej macierzystej jednostki, więc próbował podzielić się swoją wiedzą o budynku – później powiedzieli mu, że mówił bez ładu i składu).
Do tego ogień rozprzestrzeniał się tak szybko, że mimo przybywania posiłków brakowało ludzi i sprzętu. W pewnej chwili na mostku nie było ani jednego aparatu do oddychania, ani jednego zestawu ratunkowego zawierającego tlen dla omdlałych strażaków. Dowodzący mostkiem Brian O’Keefe zeznał, że musiał porzucić obowiązujące procedury bezpieczeństwa: wysyłał ludzi na akcje ratunkowe bez wody i potrzebnego sprzętu i zalecał, by „oszczędzali” powietrze w aparatach oddechowych.
Cofnięcie zasady „zostań na miejscu” dokonało się dopiero przed trzecią w nocy – i to w dwóch miejscach niezależnie. Kwadrans po drugiej do dyspozytorni dotarła doświadczona menadżerka Joanne Smith, która słuchając rozmów z uwięzionymi, zaczęła mieć wątpliwości co do dawanych zaleceń. Około 02:30 Adrian Fenton zszedł piętro niżej, gdzie włączony był telewizor włączony na relację SkyNews – zobaczył całą ścianę budynku w płomieniach i ogień wychodzący z okien.
Smith i Fenton cofnęli zasadę „zostań na miejscu” o 02:35. Od tego czasu dyspozytornia miała doradzać dzwoniącym natychmiastową ewakuację. Tyle że nawet wtedy wiele osób obsługujących telefony – od dwóch godzin radzących ludziom zostać na miejscu i szkolonych do zapobiegania panice – nie potrafiło skonfrontować uwięzionych z okrutną prawdą: że nikt do nich nie dotrze i jedyną szansą na przeżycie jest samodzielna ucieczka.
O 02:44 dowództwo w terenie przejęła druga co do rangi osoba w Londyńskiej Straży Pożarnej, Zastępca Komisarza Andrew Roe. Od kiedy zobaczył budynek, było dla niego jasne, że trzeba cofnąć zasadę „zostań na miejscu” – co też zrobił. Mając w pamięci 11 września, Roe stanął przed wyborem tragicznym: czy ryzykować życie strażaków, wysyłając ich do budynku, który może się zawalić, czy zostawić odciętych mieszkańców bez pomocy. Zdecydował się na kontynuowanie akcji ratunkowej, ale bez wysyłania ekip na najwyższe piętra. W okolicach czwartej wszedł do środka, gdzie wygłosił przemówienie do czekających na odprawę strażaków. Powiedział im (wedle własnego zeznania), że mimo znacznego niebezpieczeństwa będą kontynuować akcję ratowniczą, bo są moralnie zobowiązani wobec uwięzionych. Przypomniał im o osobistej odpowiedzialności za siebie samych i siebie nawzajem w sytuacji, gdy są proszeni o działanie poza granicami procedur – narażając swoje życie. Według anonimowej relacji strażaka opublikowanej przez Independent ta motywacja nie była potrzebna, bo strażacy uważali to za oczywiste. Dowodzący mostkiem O’Keefe zeznał, że ludzie wyglądali jak „skazańcy”, ale ruszali w górę.
Około trzeciej ogień zszedł na 2. piętro, co oznaczało natychmiastową ewakuację mostka na parter. O’Keefe wraz z paroma innymi osobami – znów łamiąc procedury bezpieczeństwa – został, by zrobić zdjęcia bezcennych informacji zapisanych na murze. Między 04:00 a 04:30 zniesiono wiele nieprzytomnych dzieci i nastolatków. Niektóre miały na sobie aparaty do oddychania oddane im przez strażaków.
Około piątej w dyspozytorni zrobiło się cicho – tak cicho, że dałoby się usłyszeć spadającą szpilkę (jak zeznała Christine Howson). Angie Gotts, która tego dnia odebrała 80 połączeń, zrelacjonowała tę chwilę tak: „Brak telefonów był straszny. Ktoś zapytał »Co to znaczy?«, ale przecież wszyscy widzieliśmy co”. Chwilę potem dowodzący mostkiem O’Keeffe dostał kartkę, na której nie było informacji o nowych telefonach alarmowych. „Co znaczyłoby, że [uwięzieni] byli albo nieprzytomni, albo martwi. To stało się bardzo szybko. To była dla mnie szokująca wiadomość. Mieliśmy cały czas dużo numerów wypisanych na murze. [...] To był bardzo trudny moment dla nas w lobby. Zatrzymaliśmy się na minutę albo dwie, zanim zebraliśmy się i ruszyliśmy dalej” – napisał w zeznaniu.
Bilans wyłaniający się z dochodzenia jest porażający:
tylko w trzech przypadkach strażacy wysłani na podstawie informacji z dyspozytorni dotarli do wyznaczonego im mieszkania i ewakuowali wszystkich mieszkańców.
Wszystkie inne ocalenia były efektem zbiegów okoliczności, tragicznych wyborów, samodzielnych ucieczek.
Grenfell, jak każda taka katastrofa, składa się z historii tragicznych śmierci, traumy, nieprawdopodobnych ocaleń. Jako że rozgrywała się w środku nocy, w bloku złożonym w głównej mierze z mieszkań komunalnych, dotknęła wspólnotę o ponadprzeciętnym odsetku osób z niepełnosprawnościami czy małymi dziećmi (dwie piąte mieszkańców z niepełnosprawnościami zginęło w pożarze). Duża część tych, którym udało się dotrzeć na dół, została potem wprowadzona w stan śpiączki farmakologicznej (co pozwala wygoić się poparzonym płucom) – budzili się więc po paru dniach, tygodniu czy dwóch, by dowiedzieć się, kogo stracili i że ich blok spłonął doszczętnie.
Ciężarnej Rabii Yahyi i trójce jej dzieci udało się przeżyć, choć zeznania na temat tego, jak dokładnie przebiegała ewakuacja 18. piętra, są sprzeczne (kobieta twierdziła, że dwie rodziny wyruszyły same, a pierwszego strażaka spotkała na siódmym piętrze, kiedy zasłabł jej syn; jej sąsiad, Paulos Tekle zeznawał, że gdy ruszał, był strażak na piętrze). Trzypokoleniowej, pochodzącej z Libanu rodzinie Choucair mimo kilku prób nie udało się dotrzeć na klatkę schodową – zginęło sześcioro jej członków. Pięciolatka wyniesiona przez Williamsa przeżyła, ale jako jedyna z pięcioosobowej rodziny (choć jej siostra również została zniesiona). Niewidomy Elpidio Bonifacio, którego rano widać było w relacjach na żywo, jak macha ręcznikiem na jedenastym piętrze, przetrwał, bo przez wiele godzin polewano z zewnątrz jego mieszkanie – jako ostatni żywy mieszkaniec opuścił wieżowiec o 08:07.
W chwili wybuchu pożaru w budynku znajdowało się 293 osób – życie straciły 72, wliczając w to Logana Gomesa, który miał urodzić się w sierpniu i Marię Del Pilar Burton, która zmarła w styczniu 2018 roku po miesiącach spędzonych w szpitalu.
Całej tragedii przypatrywała się lokalna społeczność: mieszkańcy bloków obok, koleżanki i koledzy ze szkoły, rodziny i przyjaciele, którzy przybiegli szukać swoich bliskich, często pozostając z uwięzionymi na telefonicznym łączu. Niektórzy przedzierali się przez policyjny kordon i próbowali podjąć akcję ratowniczą na własną rękę. (O’Keefe musiał powstrzymywać ich fizycznie).
Ludzie słyszeli krzyki uwięzionych, wiedzieli rodziny stojące w oknach, osoby, które zdecydowały się skoczyć. Rano krążyła zwielokrotniona przez media pogłoska, że jakiś rodzic w desperacji wyrzucił z okna niemowlę, a ktoś na dole je złapał – co okazało się nieprawdą. Prawdą było natomiast, że mężczyzna z 14. piętra zrobił improwizowaną linę z prześcieradeł i planował się zsunąć z dzieckiem przywiązanym do pleców (Oluwaseun Talabi został odwiedziony od tego planu przez strażaków i samo dziecko – rodzinie udało się przeżyć).
Jako że pożar wydarzył się po serii islamistycznych ataków (ten na Borough Market miał miejsce zaledwie półtora tygodnia wcześniej), wielu oglądających telewizyjną relację w pierwszej chwili podejrzewało terroryzm (co od razu dementowała policja). Szybko zaczęły krążyć teorie spiskowe – o tym, że winę za pożar ponosi Kebede i ewakuował się ze spakowaną walizką (skala hejtu wobec niego była taka, że policja zaproponowała mu zmianę tożsamości w ramach programu ochrony świadków). Wśród lokalnej społeczności zaczęły krążyć podejrzenia, że nie nakazano ewakuacji budynku, chcąc się pozbyć „niewygodnych” lokatorów, a policja zataja rzeczywistą liczbę ofiar, które miałoby się liczyć w setkach (przez pierwsze dni oficjalna liczba ofiar, bez uwzględnienia zaginionych – 7, 17, 30 – była szokująco niska, biorąc pod uwagę skalę tragedii).
Ocalali czuli się pozostawieni samym sobie. Rodziny i przyjaciele rozpaczliwie próbowali odnaleźć swoich bliskich – wiele osób nie było w stanie uzyskać informacji przez parę dni (ofiary rozwożono do różnych londyńskich szpitali i często wprowadzano w stan śpiączki farmakologicznej). Najbogatsza gmina Wielkiej Brytanii nie była w stanie zorganizować opieki nad poszkodowanymi – co kontrastowało silnie z sytuacją sprzed paru miesięcy, kiedy po zamachu terrorystycznym na koncercie Ariany Grande w Manchesterze błyskawicznie zorganizowano centrum kryzysowe dla ofiar. Pomoc została zorganizowana oddolnie – swoje drzwi otworzył lokalny kościół, meczet i klub rugby, a londyńczycy zaczęli znosić i zwozić pomoc. Jak zazwyczaj w takich sytuacjach brakowało koordynacji, komunikacji, rozpoznania potrzeb – mimo powodzi darów przez pierwsze dni pogorzelcy często nie mieli w co się ubrać, gdzie się przespać.
Biorąc to wszystko pod uwagę, jest zrozumiałe, że lokalna społeczność zareagowała gniewem i nieufnością wobec władzy i policji. Straż pożarna wywołała dużo bardziej złożone uczucia.
Z jednej strony od pierwszych godzin oczywiste było, że wiele osób miałoby szansę przeżyć, gdyby zarządzono ewakuację wcześniej. Z drugiej – trudno jest krytykować ludzi, którzy z narażeniem życia wbiegają do płonącego budynku, by ratować innych. Przez następne dni media obiegały zdjęcia wycieńczonych strażaków, mężczyzn i kobiet w mundurach płaczących w czasie minuty ciszy upamiętniającej ofiary. Pod murem pamięci poświęconym zmarłym i zaginionym ekipy zostawiały koszulki z podpisami takimi jak: „20 piętro. Próbowaliśmy. Jest nam przykro”. Gdy wozy strażackie po kilku dniach opuszczały miejsce tragedii, żegnały ich oklaski lokalnej społeczności.
Prowadzący przesłuchanie mieli moc prawną, by zmusić świadków do składania zeznań, ale zapowiedzieli, że nie będą jej stosować wobec strażaków, z których wielu cierpiało po Grenfell na zespół stresu pourazowego. Mimo to Pracownicy Londyńskiej Straży Pożarnej stawili się licznie. Wśród nich był Michel Dowden, który przez trzy dni odpowiadał na serię drobiazgowych pytań, chwilami nie mogąc powstrzymać łez.
Dowden zeznał, że w czasie zaznajamiania się z budynkiem przed pożarem nie sprawdził wielu rzeczy; nie miał świadomości, że do gmin trafiło ostrzeżenie nakazujące sprawdzić materiał na elewacjach. Gdy ogień zaczął błyskawicznie się rozprzestrzeniać, był przekonany, że płomienie pną się po elewacji, ale nie przedostają do środka. Nie był w osobistym kontakcie z dyspozytornią ani z mostkiem. Nie rozważał ewakuacji – uważał, że przy tej liczbie osób była ona niemożliwa do przeprowadzania. W upublicznionej (jak wszystkie dowody) notatce sporządzonej zaraz po zdarzeniu napisał: „Całe moje doświadczenie [14 lat pracy] wyrzucone przez okno, bardzo przytłaczające doświadczenie. Czułem się bezradny”. W pisemnych zeznaniach relacjonował: „Kiedy zobaczyłem, że Grenfell Tower tak się zachowuje, szybko znalazłem się poza strefą komfortu i próbowałem podejmować decyzje, których nigdy wcześniej nie podejmowałem. Chociaż mam doświadczenie w walce z ogniem w wysokościowcach, nigdy nie widziałem tak zachowującego się ognia. To było zupełnie bezprecendesowe”.
Prowadzący przesłuchanie Richard Millett i sędzia Moore-Bick wyrazili szacunek dla odwagi i szczerości Dowdena, który nie próbował uciekać od trudnych dla siebie pytań (choć Moore-Bick zaznaczył potem, że powiedział to z uprzejmości dla świadka i współczucia dla osoby, dla której zeznawanie było bardzo dużym wyzwaniem). Sekretarz generalny związku zawodowego, do którego należał Dowden, Matt Wrack, skrytykował to przesłuchanie, wskazując, że trudne pytania zostały postawione niewłaściwej osobie. Wszak to nie Dowden obłożył budynek łatwopalnym materiałem, nie on wymyślał procedury – był tylko dowódcą zmiany, który był na służbie, gdy wybuchł najgorszy pożar od czasów II wojny światowej.
Zeznania strażaków i dyspozytorów są ogromnym, przejmującym materiałem do badania reakcji na sytuację nieprzewidywalną. Podkreślają bezprecedensowość, nieumiejętność skonceptualizowania tego, co się dzieje. Jednocześnie strażacy wyjaśniali, jak ważna w ich pracy jest przewidywalność, poleganie na wyuczonych schematach działania: kiedy wchodzisz z kimś do płonącego budynku, w aparacie tlenowym ważącym 15 kilogramów, niosąc ciężki sprzęt (20-30 kg), często przy braku widoczności i łączności, musisz wiedzieć, jak zachowa się twój partner – tu nie ma miejsce na improwizację. Do tego ludzi, którzy rutynowo mają biec ku niebezpieczeństwu, trenuje się w myśleniu zadaniowym i natychmiastowym działaniu, a nie zatrzymywaniu się, by z analitycznego dystansu lepiej przetworzyć przytłaczający napływ danych.
Utrzymanie zasady „zostań na miejscu” jawiło się bardziej jako efekt tunelowego myślenia niż braku zaangażowania, czy troski.
Dowden, gdy tylko został zwolniony z kierowania akcją, pobiegł do budynku pomagać na mostku (wbiegł na szóste piętro bez aparatu do oddychania, by zaoszczędzić cenny czas).
Raport Moore-Bicka chwalił indywidualną odwagę i oddanie strażaków, jednocześnie mocno krytykując działanie Londyńskiej Straży Pożarnej jako instytucji. Nie obarczył odpowiedzialnością Dowdena, podkreślając, że w czasie akcji działał najlepiej, jak potrafił w ramach swojej wiedzy i umiejętności. Fakt, że nie podjął właściwych decyzji, wynikał z braków w jego treningu. Nie jego winą było to, że tak długo pozostał dowódcą i że nie otrzymał wsparcia od starszych oficerów.
Sędzia był dużo bardziej krytyczny wobec Andrew O’Loughlina, który dowództwo przejął później, kiedy budynek już płonął i wiadomo było, jak zła jest sytuacja. Ostre słowa skierował pod adresem stojącej na czele organizacji Komisarz Dany Cotton, która w czasie przesłuchania zeznała, że nawet z perspektywy czasu nie zmieniłaby sposobu przeprowadzenia akcji. „Niezależnie od szokującego braku wrażliwości wobec rodzin zmarłych i tych, którzy uciekli ze swoich płonących domów żywi – podsumował Moore-Bick w raporcie – zeznanie Komisarz, [...], pokazuje, że istnieje ryzyko, że Londyńska Straż Pożarna nie wyciągnie wniosków z pożaru”.
Historia Grenfell odsłania ważną dla naszego porządku społecznego zależność: stopień poczucia osobistej odpowiedzialności bądź winy (i traumy) w skomplikowanych systemach zależy w dużej mierze od pozycji społecznej. Im ktoś stoi wyżej, im (teoretycznie) bardziej „odpowiedzialne” stanowisko zajmuje, tym bardziej swoje działanie rozumie w kontekście systemu, który współtworzy (instytucji, biurokracji), a nie odpowiedzialności wobec ludzi, na których jego działania będą wpływały. Ci na górze nie muszą bezpośrednio mierzyć się z ludzkim uczuciami, które ich działania wywołują. Ciężar emocjonalny związany z konsekwencjami spadnie na tych niżej w hierarchii. To oni będą świadkami cierpienia, to ich błędne decyzje – bądź bezsilność – będą pociągać za sobą emocjonalną pracę, wywoływać ból i traumę.
Stereotypowe wyobrażenie strażaka (odwaga, siła, sprawność fizyczna, gotowość mierzenia się niebezpieczeństwem) silnie łączy się z tradycyjnym wzorcem męskości – a więc odpornością psychiczną i panowaniem nad emocjami. To służby ratownicze miałyby być rzekomo „twardsze” niż osoby bezpiecznie pracujące za biurkiem.
W czasie przesłuchań było odwrotnie: podczas gdy strażacy często nie mogli powstrzymać łez, „cywile” zachowywali „zimną krew” i emocjonalny dystans.
Dla pierwszych realność i człowieczeństwo ofiar było oczywiste, a tragedia, w której uczestniczyli, odcisnęła na nich piętno. Ci drudzy doprowadzili do niej, ponieważ system, w ramach którego działali, stawiał realnych ludzi poza nawiasem ich wyobraźni i opierał się rozmywaniu poczucia odpowiedzialności. (W tym kontekście szczególnie szokuje komentarz Cotton, która dotarła na miejsce zdarzenia tej nocy).
Ofiarą traumy tym bardziej padli ludzie, którzy stracili bliskich, przyjaciół, sąsiadów, ocaleńcy. Wielu z nich uratowało się, gubiąc po drodze kogoś z bliskich, schodząc po klatce schodowej pokrytej ciałami zmarłych i umierających sąsiadów. Kebede, od którego mieszkania wszystko się zaczęło i który, jak orzekł Moore-Bick „zrobił dokładnie to, czego można oczekiwać od odpowiedzialnej osoby w takim położeniu” w dochodzeniu zeznawał: „Nawet jeśli rodzina i przyjaciele ciągle powtarzają mi, że nie jestem odpowiedzialny za ten pożar, a ja wiem, że mają rację, nie mogę przestać siebie winić. Czasem chciałbym spłonąć w wieżowcu wraz z innymi. Od tego czasu spalam się w środku”.
Trauma ocalonych była potęgowana faktem, że Grenfell nie było zatomizowanym zbiorem przypadkowych ludzi, ale społecznością. W opowieściach mieszkańców jak mantra przewija się narzekanie na stan techniczny i złe zarządzanie budynkiem, a zarazem poczucie, że blok stanowił różnorodną wspólnotę, w której dobrze się żyło. Część z nich trafiła do Wielkiej Brytanii, uciekając przed prześladowaniami, część przyjechała z nadzieją na lepszą przyszłość – w zeznaniach powraca motyw radości z przydzielonego mieszkania, urządzania sobie w nim prawdziwego domu i dobrego sąsiedztwa (z blokowymi przyjaźniami, dziećmi bawiącymi się razem na korytarzach i odwiedzającymi się wzajemnie). Problemy z renowacją wieżowca tylko te więzy zacieśniły, dodając do nich solidarność w walce o prawa lokatorskie.
To dzięki temu straumatyzowana społeczność niesiona słusznym gniewem i rozdzierającą żałobą, od pierwszych godzin wplatana w medialne stereotypy, manipulacje i polityczną grę, zdołała się w tych ekstremalnie trudnych warunkach zorganizować. Już w pierwszych dniach Ed Daffran wraz z sąsiadem Shahinem Sadafim zaczęli się bać, że sposób przedstawiania katastrofy zostanie zmanipulowany, a gniew wspólnoty zmieni się w agresję. Ktoś zapoznał ich z Oliverem McTernanem, irlandzkim księdzem z doświadczeniem mediacji w Tunezji, Egipcie i Gazie. Razem zwołali spotkanie ocalałych. Na pytanie, czego ludzie potrzebują, padła odpowiedź: godności. Wspólnie ustalono cele: wzajemne wsparcie w odbudowie swojego życia, upamiętnianie zmarłych, utrzymanie wspólnoty razem i pociągnięcie winnych do odpowiedzialności, a także stworzenie silnego, niezależnego głosu w przestrzeni publicznej. Tak powstało Grenfell United, największa grupa zrzeszająca ocalonych (obok niej wyłoniło się bardziej polityczne Justice4Grenfell i szereg innych, mniejszych inicjatyw). Jej przedstawiciele – jak Natasha Elcock, managerka w supermarkecie, czy Karim Mussilhy, sprzedawca w salonie Audi – zaczęli być regularnymi gośćmi w parlamencie, wywierając nacisk na władzę. Zabierali także głos w kwestii dochodzenia – to dzięki nim dokooptowano do składu sędziowskiego specjalistów od mieszkalnictwa komunalnego, zagwarantowano rodzinom środki na reprezentację prawną, a także poświęcono pierwsze dni na upamiętnienie ofiar przez bliskich i rodziny w wybranej przez nich formie.
Oglądanie tych upamiętnień jest emocjonalnie poruszające – jak każda publicznie przeżywana indywidualna żałoba. Jednocześnie uświadamia, jakich opowieści brakuje w sferze publicznej. Jak często bowiem „zwykli ludzie”, w dużej mierze migranci lub ich potomkowie, opowiadają o „zwykłych” życiach swoich rodziców, braci, sióstr, dzieci, partnerów – niepiśmiennej Sirrii Choucair pracującej w kuchni szpitalnej, ochroniarzu Mohamendurze Tuccu, uciekającym przed prześladowaniem politycznym w ojczystej Erytrei, oficerze Saberze Nedzie, który w Londynie stał się szoferem, miłości życia afgańskiej nauczycielki Flory jeszcze z czasów Kabulu?
Jak często grupa dominująca słucha historii życia klasy pracującej bez pośrednika w osobie reportera, animatora, artysty, aktywisty, kogoś, kto dokonał społecznego awansu? Jak często imigranci, ludzie słabo zarabiający i niemający wyższego wykształcenia, nierzadko nieposługujący się płynnie językiem, z „przedmiotu dyskursu” stają się jego podmiotami?
Tym bardziej że problem, który odsłonił pożar Grenfell, stał się jedną z istotnych kwestii kształtujących życie polityczne – i życie codzienne – wielu Brytyjczyków.
Reakcją na Grenfell były gorączkowe kontrole materiałów i technologii użytych przy ocieplaniu bloków w całej Wielkiej Brytanii. Tydzień po pożarze londyńska gmina Camden ogłosiła ewakuację 800 mieszkań w pięciu blokach Chalcots Estate, w którym ocieplenie instalowała ta sama co w Grenfell firma (po kolejnym tygodniu mieszkańcy wrócili do domów). Gazety codziennie informowały o kolejnych budynkach – blokach komunalnych i prywatnych, szkołach, szpitalach, na których znaleziono podobny materiał. Tak rozpoczął się trwający do dziś cladding scandal bądź cladding crisis (co można przetłumaczyć jako „kryzys elewacyjny”).
Tysiące ludzi zaczęło postrzegać swoje domy jako potencjalnie śmiertelne pułapki.
Mieszkania w takich blokach stały się niesprzedawalne. Koszty czynszów gwałtownie wzrosły: wymagano bowiem, by budynek był całodobowo patrolowany przez strażnika gotowego wznieść alarm. Rząd obiecał pomoc finansową na zdjęcie niebezpiecznego materiału – ale tylko z należących do państwa wysokościowców (których zidentyfikowano prawie 500). W przypadku mieszkań prywatnych koszty przerzucił na ludzi z wykupionym prawem do użytkowania mieszkań (leashold), a nie właścicieli budynków – choć w kolejnych latach ustępował pod naciskiem opinii publicznej, dając więcej pieniędzy na zdjęcie łatwopalnych elewacji i obejmując programem więcej typów budynków (aktywiści z Grenfell byli jedną z grup nacisku w tej sprawie). Siedem lat po tragedii zdjęto panele ACM niemal wszystkich wieżowców (mających powyżej 18 pięter), ale wciąż pozostaje zagrożonych wiele budynków średniej wysokości.
Pożar nie oznaczał również natychmiastowej zmiany regulacji w sprawie użycia paneli z aluminium kompozytowego – jednoznaczny zakaz wprowadzono dopiero pięć lat później. Mimo zobowiązania się do zaimplementowania wszystkich zaleceń z dochodzenia, torysowski rząd odrzucił rekomendację zobowiązania administratorów budynków do opracowania indywidualnych planów ewakuacji dla osób z niepełnosprawnościami. Po przejęciu władzy przez Partię Pracy premier Keir Starmer zobowiązał się do przeglądu zaleceń i odpowiedzi w ciągu pół roku.
W marcu 2024 Londyńska Straż Pożarna pod wodzą Andrew Roe – który przejął w czasie pożaru dowodzenie, zarządził ewakuację, a potem zastąpił ostro skrytykowaną Dany Cotton – ogłosiła wprowadzenie w życie wszystkich 29 rekomendacji zaleconych przez dochodzenie. Zakupiono nowy sprzęt, w tym najwyższe drabiny w Europie, drony, nowe krótkofalówki. Stworzono system pozwalający dowodzącym mieć dostęp do video wysyłanych przez mieszkańców. Zmieniono procedury i szkolenia. Do standardowego wyposażenia wprowadzono kaptury ewakuacyjne (przy pomocy których od 2018 do 2024 uratowano 200 osób). Kiedy w nocy w sierpniu 2024 wybuchł pożar w bloku, z którego zdejmowano właśnie ocieplenie, ewakuowano cały budynek (wszyscy przeżyli, nikt nie został poważnie ranny).
Wypalony szkielet Grenfell pokryto białą płachtą – co niektórzy uznali za sposób na chronienie zdrowia psychicznego lokalnej społeczności, inni za próbę wymazania pamięci o koszmarze (na wniosek aktywistów zwieńczono ją wielkim zielonym sercem i podpisem „Grenfell na zawsze w naszych sercach”). Ma tu powstać miejsce upamiętnienia – nikt jeszcze nie wie, jak będzie ono wyglądać.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Komentarze