Odludne Grzędy to miejsce, gdzie Dominika i Dawid leczą dzikie zwierzęta. Trafiają tu osierocone łosie, poranione podczas koszenia sarny, maleńkie, słabe jeże i ptaki z połamanymi skrzydłami. Pojechałem zobaczyć, jak ratuje się życia
Dawniej Grzędy kojarzyły mi się z bramą do rezerwatu Czerwone Bagno. Wizyta w tym miejscu stanowiła zawsze nie lada przygodę, szczególnie w czasach, kiedy nie tak łatwo było o dalekie podróże w najdziksze skrawki świata. Dziś oprócz starego budynku leśniczówki, Biebrzański Park Narodowy stworzył nowoczesny ośrodek, do którego trafiają dzikie zwierzęta potrzebujące pomocy.
Niedługo po moim przyjeździe do ośrodka rehabilitacji dzikich zwierząt w Grzędach, pojawia się pierwszy dziki pacjent. To mała sarna, której nogi zostały obcięte w czasie koszenia łąki. „Takich przypadków mamy najwięcej od końca maja do sierpnia" – mówią mi Dominika i Dawid Wójcikowie, małżeństwo, które rzuciło wszystko i wyjechało na biebrzańskie bagna, gdzie ratuje rocznie około 200 zwierząt, ptaków i ssaków.
Dominika przenosi sarniego malucha na stół zabiegowy tak delikatnie jak tylko może. Jest niewielki. Okazuje się, że zanim został przywieziony do ośrodka, ktoś przetrzymywał zwierzę przez kilka dni w swoim domu. Być może w nadziei, że mu pomoże. Lekarka weterynarii pokazuje mi ślady po charakterystycznym preparacie używanym do leczenia ran u krów. „Niestety ktoś, zamiast pomóc, przedłużył tylko cierpienie tej sarny„ – słyszę od Dominiki. – „To jest niewyobrażalne, jaki ból jej towarzyszył. Do tego jest bardzo podatna na stres. Czasami sarny giną w rezultacie zaistnienia sytuacji stresowej. To zwierzęta o bardzo wrażliwym układzie nerwowym”.
Ułożone na stole zwierzę próbuje jeszcze się podnieść, stając na kikutach. Przychodzi to mu z trudem. Nie będę ukrywał, że robi mi się od razu bardzo żal tego malucha. Chciałbym od razu coś zrobić, pomóc. To odruch, który towarzyszy wielu osobom, kiedy widzą takie małe zwierzę w potrzebie.
Dominika już wie, że pomocą w tym przypadku jest uśpienie zwierzęcia. Taka decyzja nie jest łatwa, ale jest jedynym rozwiązaniem. Delikatnie układa na stole jeszcze zdezorientowane i ekstremalnie umęczone zwierzę. Zakrywa mu głowę chustą. Maluch powoli zasypia. Jest to dojmująca scena. Robi mi się niezmiernie smutno.
„Zobacz„ – zwraca się do mnie. – „Pod tą delikatną skórą są same kostki, dobrze wyczuwalne rękami. Nie dość, że cierpiała z powodu ran, to była jeszcze źle żywiona. Takich saren, które giną w czasie koszenia łąk, jest co roku wiele. Tylko część trafia do ośrodków rehabilitacji. W większości przypadków nie mają szans na przetrwanie” – mówi.
Wspomina jedną sarnią pacjentkę, która wywinęła się kosiarce, chociaż miała poważne rozcięcie na ciele. „Jednak nogi były całe. Po wyleczeniu została w naszym ośrodku. Ma swój rozległy wybieg. Rehabilitacja saren i innych jeleniowatych nie jest wcale łatwa. Zawsze istnieje ryzyko, że coś pójdzie nie tak. Nie wszystkie można później wypuścić" – opowiada.
Oprócz saren, rzeczywiście kwalifikujących się do pomocy, są też takie, które ludzie zabierają zbyt pochopnie. Nie ma wciąż powszechnej świadomości tego, że samotna mała sarna ukryta w zaroślach jest celowo zostawiana przez samicę, która pojawia się przy potomstwie w celu jego nakarmienia. To, że nie ma obok niej mamy nie oznacza, że powinno zabierać się to zwierzę. Serwuje się zwierzęcemu maluchowi niepotrzebny stres.
Dominika mówi, że dużym problemem jest również puszczanie psów luzem. Również w granicach dużych miast, gdzie w zaroślach mogą również kryć się małe sarny.
Jeszcze trudniej przywrócić na wolność łosie. Osierocone lub zabrane matce łoszaki są skazane na łaskę ludzi i zostają w ośrodku. Grzędy w Biebrzańskim Parku Narodowym są jedynym miejscem w obecnych granicach Polski, gdzie nieprzerwanie występowały łosie. Naturalnie więc do ośrodka w Grzędach również trafiają łoszaki, które pozbawione matczynej opieki, nie poradziłyby sobie same w naturze.
„To jest efekt niezwykle silnej więzi jaka łączy małego łosia z jego matką” – wyjaśnia Dawid Wójcik. – „Siłą rzeczy tą zastępczą matką w naszym ośrodku zostaje człowiek. To ma swoje konsekwencje, bo tylko dorosła łosza jest w stanie przeprowadzić łosia przez trudny okres dojrzewania i nauczyć go życia w naturze. Samice zostają ze swoim potomstwem do kolejnych narodzin, przez cały rok. Jeśli tej łoszy nie ma, to człowiek przynoszący mleko w butelce i dostarczający pokarm, stanie się tym opiekunem, któremu zacznie ufać łoszak. Potem takiego łosia nie można już wypuścić na wolność. Dlatego warto pamiętać, że podobnie jak w przypadku saren, nie powinno się, bez dobrego rozpoznania, zabierać małego łosia. Może być tak, że nie jest to osierocone zwierzę, a samica do niego wróci. Dzieje się to bardzo często" – mówi.
W tym roku pierwsze łosie, które pojawiły się w ośrodku w Grzędach, zostały przywiezione spod Białegostoku. Dwa łoszaki leżały na jednej z posesji. Nie było przy nich samicy, nie pojawiła się też w okolicy. Po odczekaniu zapadła decyzja o ich przewiezieniu do ośrodka. Spośród znalezionych bliźniaków, które były wyczerpane, przeżył jeden maluch.
Jest teraz pora karmienia. Wychodzimy z budynku do wybiegu. Razem z Dawidem stoimy w ciszy za ogrodzeniem i przez szparę podpatrujemy malucha. Dominika podaje małej łoszy butelkę. Ta na początku nieśmiało, a później już zdecydowanie pobiera pokarm. Przypomina mi się, jak parę dekad temu byłem wolontariuszem w Białowieskim Parku Narodowym i matkowałem łoszakowi o imieniu Alfred. Maluch, po tym jak podrósł, został na dożywociu w rezerwacie pokazowym tego parku.
Dominika i Dawid mówią mi, że do ośrodka trafia kilka łosi rocznie. Na ogół są to młode zwierzęta. „Chociaż zdarzają się zgłoszenia dorosłych osobników, z widocznymi śladami pogryzienia lub ranami„ – wyjaśnia Dawid. – „Małe łosie są dużym wyzwaniem, bo nie ma skutecznej metody przy osieroconym parotygodniowym łoszaku na jego zdziczenie i przygotowanie zwierzęcia do samodzielnego życia w naturze. Za każdym razem próbujemy. W 2020 roku trafiła do nas Maja, mała łosza, i wtedy podjęliśmy pierwszą próbę. Początkowo odchowywaliśmy ją w wojskowej pałatce wytarzanej w końskiej kupie, żeby nie było naszego zapachu. Jednak siłą rzeczy trzeba było do łosia chodzić, co trzy godziny i w dzień i w nocy. Za każdym razem musieliśmy przygotować mleko, bo nie da się zrobić tego mleka na zapas” – opowiada.
Samo przygotowanie mleka jest już wyzwaniem – trzeba znaleźć takie, które będzie zbliżone do łosiowego. W Grzędach używa się koziego, od mieszkających u Dominiki i Dawida kóz. Jak wyjaśniają, zbliżone do łosiowego jest też mleko od owiec.
„Mai nie udało się jej zdziczyć. Podobnie było w przypadku drugiego łosia, który wtedy do nas trafił, Gucia. Wtedy nie było jeszcze dobrej woliery dla jeleniowatych. Jak dorosły, musieliśmy poszukać im nowego miejsca. Ostatecznie oba łosie trafiły na Mazury, gdzie było miejsce dostosowane do ich przetrzymywania. Teraz nasz ośrodek jest w rozbudowie i jest więcej wybiegów i miejsca dla zwierząt. Jeśli tę łoszę uda się szczęśliwie odchować, zostanie już w Grzędach” – mówi.
Dominika pochodzi z Białegostoku. Dawid jest z Tomaszowa Lubelskiego. Poznali się na studiach w Lublinie. Dominika studiowała weterynarię, a jej przyszły mąż zootechnikę i leśnictwo. Dawid był szczególnie zainteresowany końmi i ich hodowlą. Po studiach zamieszkali w Lubartowie. Tam Dominika pracowała w zawodzie weterynarza, a Dawid był leśnikiem. W 2019 roku pojawiło się ogłoszenie o tym, że Biebrzański Park Narodowy poszukuje kierownika ośrodka rehabilitacji i hodowli zachowawczej konika polskiego.
„Uznaliśmy, że to coś dla nas„ – mówi Dominika. – „Brzmiało jak praca marzeń, bo ja zawsze chciałam pomagać dzikim zwierzętom, a Dawid miał doświadczenie w pracy z końmi. Nie oczekiwaliśmy, że tę pracę dostaniemy. A jednak: park oddzwonił, a my byliśmy jedynymi kandydatami. W ten sposób, 1 października 2019 roku, zaczęła się nasza przygoda z pracą w ośrodku. Zostawiliśmy za sobą swoich znajomych i miejsce, w którym mieszkaliśmy, ale nie żałujemy. Nie wiedzieliśmy jeszcze jak wyglądają Grzędy. Był tam już nowy budynek z miejscem na gabinet weterynaryjny i z wyposażeniem w podstawowy sprzęt. Naszym pierwszym zadaniem było jego zrejestrowanie, bo wcześniej weterynarz nie przyjmował tutaj zwierząt” – opowiada.
Pierwszy zimowy sezon spędzony w ośrodku był czasem oczekiwania na pacjentów, których najwięcej przybywa wiosną i latem. Chrzest w nowej roli Dominika i Dawid przeszli w Mońkach, gdzie łoś wszedł do sklepu. Zwierzak miał około roku.
„My jeszcze wtedy zdobywaliśmy doświadczenie w takich interwencjach, i było to spore wyzwanie„ – zaznacza Dawid. – „Pojechaliśmy odłowić zwierzę. To było jak skok na głęboką wodę. Akcja trwała kilka godzin. W końcu wspólnie z policją zaczęliśmy przenosić uśpione zwierzę. Nagle łoś zaczął się szamotać. Dominika przytrzymała mu wtedy głowę, bo podobnie jak u konia, jeśli łoś nie podniesie głowy to nie wstanie. Wszystkie pozostałe osoby odbiegły wtedy od zwierzęcia. Została tylko Dominika. Akcja zakończyła się powodzeniem i łoś wrócił na wolność” – wspomina.
W 2020 roku przyszła pandemia, której mieszkając w odludnych Grzędach, u wrót biebrzańskich bagien, aż tak się nie odczuwało. Jednak ten rok był wyjątkowy z innego powodu. Wybuchł wtedy wielki pożar w środkowym basenie Biebrzy. „Ogień dotarł w pobliże naszego ośrodka. Ja byłem wcześniej strażakiem w OSP, więc włączyłem się w akcję gaśniczą" – mówi Dawid.
„Rozdzwoniły się do nas telefony od weterynarzy z całej Polski, czy nie jest potrzebna pomoc przy ratowaniu zwierząt dotkniętych pożarem. Jednak ten pożar był inny, bo po pierwsze rozprzestrzeniał się zupełnie inaczej niż na przykład ogień w przesuszonym lesie. Po drugie to była jeszcze pora roku, kiedy dopiero przylatywały ptaki, a zwierzęta na ogół były w stanie uciec przed śmiertelnym żywiołem. Bagna płonęły przed okresem narodzin małych saren, jeleni i łosi. Znaleziono tylko jednego łosia, który wykazywał objawy zaczadzenia. Tydzień po pożarze trafił do nas myszołów z poparzonymi kończynami. Być może usiadł na gdzieś na świeżo wypalonej ziemi" – dodaje.
Przerywamy naszą rozmowę, bo jest pora karmienia małego jeża, który przebywa w specjalnym odchowalniku. Panuje w nim wysoka temperatura, która zastępuje matczyną opiekę. Dominika wyjaśnia, że zanim poda maluchowi pokarm, trzeba pomasować zwierzę po brzuszku. Zastępuje się w ten sposób wylizywanie przez matkę. To ma poprawić trawienie i doprowadzić do tego, aby maluchy wydaliły.
Za chwilę podaje mu w mikrobutelce mleko.
Dominika twierdzi, że jeże są stosunkowo łatwe do odchowu – nie przyzwyczajają się do ludzi, można je później bezproblemowo wypuścić na wolność, jeśli skończy się leczenie i rehabilitacja. Co roku trafiają takie jeżowe maluchy. Ten, którego trzyma w ręku Dominika, łapczywie pochłania pokarm pomimo wciąż miniaturowych rozmiarów.
„Mieliśmy takiego pacjenta, który miał oderwany płat skóry z czoła” – słyszę od mojej rozmówczyni. – „Chociaż rana wyglądała na bardzo poważną, szybko się wygoiła. Mógł się zranić, przechodząc przez ogrodzenie. Po tym jak opatrzyliśmy tę ranę, dosłownie w kilka dni zaczęło wszystko się goić”.
Dominika delikatnie odkłada małego pacjenta. Wiele wskazuje na to, że wróci na wolność, chociaż wciąż jest jeszcze w pełni zależny od pomagających mu ludzi.
Lista gatunków, które trafiły już do ośrodka jest bardzo długa. Są wśród nich kuny, borsuki, zające, wydra oraz wiele gatunków ptaków. Do ośrodka przyjeżdżają najczęściej bociany białe. Szczyt przyjęć tych ptaków przypada w pierwszych tygodniach lipca, kiedy młode wyskakują z gniazd i próbują przystąpić do pierwszego lotu. Trafiają na linie wysokiego napięcia. Mogą być też uderzone przez samochód. Średnio w roku trafia do ośrodka 80 bocianów, ze złamaniami otwartymi skrzydeł czy nóg.
Wychodzimy na obchód wolier z tegorocznymi ptasimi pacjentami. W pierwszej z nich są sowy, uszatki. Do ośrodka trafiły cztery pisklęta. „Zanim do nas przyjechały, ktoś na własną rękę karmił je tylko wątróbką” – tłumaczy Dawid. – „Od tego niewłaściwego karmienia dostały metabolicznej choroby kości. Miały za mało wapnia. Dlatego tak bardzo ważne jest zapewnienie właściwej opieki. Domowymi sposobami możemy tylko zaszkodzić zwierzętom. W rezultacie zaczęły się im łamać nogi pod ciężarem ich ciała. Do dziś przeżyły dwa pisklęta. Pozostałe dwa, którym się nie udało pomóc, miały najmocniej powykrzywiane nogi” – mówi.
Ocenia, że największe szanse na przeżycie ma jedno z piskląt. Ale nawet jeśli będzie można je wypuścić, nie ma pewności, że poradzi sobie na wolności.
„Jest problem z wdrukowaniem sobie przez tę sowę obecności człowieka. Może być tak, że po wypuszczeniu zacznie szukać sąsiedztwa ludzi, siadać im na głowach. Można było temu zapobiec, gdyby trafiły od razu do nas. Gdyby przez dziewięć dni ktoś nie dokarmiał ich, na dodatek robiąc to w niewłaściwy sposób. Można nawet założyć, że wszystkie cztery byłyby do uratowania i udałoby się te ptaki wypuścić na wolność, gdyby już na samym początku otrzymały fachową opiekę. Są sposoby na zapobieżenie temu oswajaniu się z ludźmi. Niestety tutaj szansa na to została zaprzepaszczona" – opowiada.
„Część ptaków zostaje u nas w niewoli„ – dodaje Dominika. – „To te, które nie mogą już polecieć. Bociany mają u nas swój rozległy wybieg. Na wygrodzonej łące, częściowo ocienionej przez drzewa, przebywa teraz kilkadziesiąt ptaków. Niektóre są u nas już od kilku lat. Zdarzyło się nawet, że złożyły jaja”.
Bocianie pisklęta, puszczyk, kawka, jerzyk, młody grzywacz, który został znaleziony na śmietniku – to wszyscy pacjenci, którzy przebywają w osobnych boksach.
„Mieliśmy już różne ptaki„ – dodaje Dawid. – „Były to między innymi bieliki z objawami zatrucia. Jeden z nich był znaleziony przy martwym kruku. Udało się tego bielika uratować, bo miał jeszcze w wolu tego zjedzonego ptaka, którego mu usunęliśmy. Inny bielik miał nadajnik telemetryczny. Został znaleziony na otrutym i martwym lisie na którym wcześniej prawdopodobnie żerował. Okazało się, że przez dłuższy czas sygnał pochodził z jednego miejsca. Był najbliżej nas i do nas trafił. To był zresztą pechowiec. Wcześniej też już raz trafił na rehabilitację po zjedzeniu skażonej środkami ochrony roślin padliny do ośrodka w Wigierskim Parku Narodowym” – wspomina.
Ośrodek działa w ramach Biebrzańskiego Parku Narodowego, ale każdy kto chce wesprzeć jego działalność, może dokonać wpłaty na konto bankowe parku, z zaznaczeniem szczegółowego celu darowizny. Dzięki różnym formom wsparcia, również projektów ze środków publicznych, w Grzędach powstają kolejne woliery. Jedna z nich będzie dość rozległa, o wymiarach 40 na 20 metrów.
„Planujemy jeszcze budowę sześciu mniejszych wolier dla ptaków, aby mogły się w nich rozlatać w czasie rehabilitacji„ – uzupełnia Dawid. „Trafiają do nas różne gatunki. Uczymy się tez każdego z nich. Zdajemy sobie sprawę, że każdy przypadek jest inny, a powodzenie rehabilitacji zależy od wielu czynników. Odchowaliśmy już u nas małą wydrę, ale wiemy, że ona wymaga szczególnego rodzaju wybiegu, z dużą ilością wody i miejscem, gdzie będzie mogła pływać. Tymczasem z dnia na dzień musieliśmy zapewnić jej przynajmniej takie warunki, żeby móc ją przywrócić do natury” – podkreśla.
W ośrodku pomagają wolontariusze, szczególnie studenci weterynarii, zootechniki i kierunków przyrodniczych.
„Wśród osób, które do nas trafiają być może część z nich będzie w przyszłości pracować w ośrodku rehabilitacji dzikich zwierząt. Jedna z naszych wolontariuszek, Dominika Jonakowska, jest dziś lekarką weterynarii w helskiej Stacji Morskiej i ośrodku rehabilitacji fok. Takie osoby są największą pomocą w najgorętszym okresie sezonu, kiedy trafia do nas najwięcej zwierząt – od czerwca do września" – mówi Dominika.
Oboje z Dawidem zgodnie przyznają, że praca w ośrodku jest najważniejszą częścią ich życia. „Trudno dziś sobie wyobrazić, że moglibyśmy robić coś innego. W ośrodku rehabilitacji, kiedy jest pełne obłożenie pacjentami, musimy być dostępni niemal przez całą dobę. Każdy sezon rehabilitacji, każde lato, nieźle potrafią wymęczyć. Szczególnie że mamy też dwójkę małych dzieci” – mówią.
Zmęczenie?
Czasami się pojawia. Ale chwilę później dzwoni telefon, ktoś prosi o pomoc, a Dominika z Dawidem zapominają o trudnościach. Liczy się tylko kolejny pacjent.
Publicysta, dziennikarz, autor książek poświęconych ludziom i przyrodzie: „Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma”, „Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy”, „Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych, „Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej" i "Borsuk. Władca ciemności. Biografia nieautoryzowana".
Publicysta, dziennikarz, autor książek poświęconych ludziom i przyrodzie: „Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma”, „Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy”, „Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych, „Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej" i "Borsuk. Władca ciemności. Biografia nieautoryzowana".
Komentarze