Kaczyński chwali się, że „to PiS rozpoczęło walkę z pedofilią". Jak na razie mają na swoim koncie publiczny rejestr przestępców, który nie spełnia swojej funkcji. Łatwo za to wskazać, jak PiS sprawie szkodzi, m.in. promując narrację, że ujawnianie czynów pedofilnych, jest walką z Kościołem rozumianym jako wspólnota wiernych; demonizując edukację seksualną
"To my podjęliśmy walkę z pedofilią" - oznajmił 12 maja 2019 podczas niedzielnej konwencji w Szczecinie prezes PiS Jarosław Kaczyński. Postanowiliśmy sprawdzić, ile w tym kontrowersyjnym stanowisku jest prawdy.
"To my podjęliśmy walkę z pedofilią, wprowadziliśmy rejestr. To PO się przeciwstawiała i krzyczała o wolności" - twierdzi Kaczyński. Czy tzw. "rejestr pedofilów" (dlaczego ta potoczna nazwa jest szkodliwa, wyjaśnimy poniżej) rzeczywiście jest skuteczną metodą walki ze zjawiskiem? Raczej nie.
Do Rejestru Sprawców Przestępstw na Tle Seksualnym nie trafiają wszyscy przestępcy seksualni, ale między innymi sprawcy gwałtów na dzieciach poniżej 15. roku życia i gwałtów popełnionych ze szczególnym okrucieństwem. W tej chwili to ok. 800 osób. Wśród nich tylko jeden ksiądz. Do rejestru "nie załapał się" między innymi Roman B., który miesiącami więził i gwałcił trzynastoletnią dziewczynkę. Nie został skazany za gwałt, ale za wykorzystywanie seksualne.
Sugestie, że władza arbitralnie dokonuje selekcji i blokuje wpisywanie tam księży, są więc bezpodstawne. To sama ustawa jest dziurawa. Szczegółowo opisywaliśmy to tutaj.
Rejestr jest problematyczny też dlatego, że nie ma badań, które wskazywałyby na jego skuteczność. Negatywnie o nim wypowiadało się m.in. Polskie Towarzystwo Seksuologiczne, które przywoływało badania z USA, gdzie taki rejestr również obowiązuje. Liczba przestępstw nie spadła, nie zmniejszyła się ilość recydywistów. Negatywnie za to rejestry odbijają się na rodzinie i bliskich osób tam ewidencjonowanych. Ich bliscy tracą pracę otrzymują groźby, są nękani. Więcej pisaliśmy o tym w tekście: Rejestr gwałcicieli nie zmniejszy liczby przestępstw. Za to zniszczy życie ich rodzin i ofiar.
W politycznej narracji PiS rejestr stał się "rejestrem pedofilów". To szkodliwe społecznie uproszczenie.
"Często w mediach słyszy się, że ktoś został skazany za pedofilię. To nieprawda. Nie można być skazanym za to, że ma się jakieś zaburzenie, fantazje czy preferencje. Skazanym można być wtedy, gdy się coś zrobi lub usiłuje zrobić" - mówiła OKO.press dr Aleksandra Jodko-Modlińska, seksuolożka, psycholożka kliniczna i biegła sądowa.
„Mam pacjentów, którzy zgodnie z klasyfikacją medyczną spełniają kryteria rozpoznania pedofilii, a nigdy nie weszli w konflikt z prawem. Te osoby nigdy nie popełniły żadnego przestępstwa. I gdybym miała oszacować prawdopodobieństwo, że to zrobią, to mogę powiedzieć, że jest ono niewysokie. Często martwimy się o ich autoagresję".
Mówienie o rejestrze pedofilów i "walce z pedofilią" sprawia więc, że osoby z takim zaburzeniem seksualnym boją się szukać pomocy, co ostatecznie sprawia, że zwiększa się ryzyko popełnienia przez nie przestępstwa.
Ponadto, badania przestępców seksualnych, którzy zostali skazani za czyn seksualny z osobą małoletnią wskazują, że pedofile stanowią od ok. 5 proc. do ok 25 proc. sprawców takich przestępstw. Częściej sprawcami są osoby bez takiego zaburzenia, np. pijani ojcowie.
Kontakt seksualny z dzieckiem ma dla nich charakter zastępczy. Jeśli politycy nie rozpoznają natury problemu, z którym tak buńczucznie chcą walczyć, to walka ta jest skazana na niepowodzenie.
Rację mają politycy PiS mówiąc, że duża część posłów klubów opozycji głosowała przeciw temu projektowi, lub wstrzymywała się od głosu. W świetle tego, że rejestry publiczne nie spełniają swoich celów, za to obarczone są negatywnymi skutkami ubocznymi, jest to racjonalne działanie.
Oprócz rejestru publicznego istnieje także rejestr ograniczony, do którego dostęp mają policja, sądy, prokuratorzy, ABW, Służba Celna, CBA, organy administracji rządowej i samorządowej. Oraz inne osoby, które zadeklarują, że dostęp jest im potrzebny, bo rekrutują osoby mające kontakt z dziećmi. Do tego rejestru trafiają skazani za lżejsze przestępstwa na tle seksualnym. W tej chwili znajdują się tam dane ok. 2700 osób. Ten rejestr wzbudza zdecydowanie mniej kontrowersji. Podobne rozwiązania działają też w Wielkiej Brytanii i Francji.
Rejestr to nie jedyne, czym chwalił się Jarosław Kaczyński. "My przygotowaliśmy zmiany w kodeksie karnym" - zapowiadał. "Dziś często zapada wyrok z zawieszeniem. Nie będzie zawiasów, będą surowe kary, być może nawet do 30 lat więzienia. Dla wszystkich, niezależnie od tego, jakie funkcje społeczne pełnią. Szczególnie surowo będą karani ci, którzy mają pieczę nad dziećmi. Dotyczy to także księży. Dotyczy to wszystkich, także znanych celebrytów".
By jednak kogoś skazać, trzeba go najpierw złapać. By przestępcę złapać, ofiara musi powiadomić organy ścigania. To oznacza, że musi mieć też odwagę wystąpić przeciwko swojemu oprawcy, zmierzyć się z ostracyzmem społecznym, jaki spotyka tych, którzy oskarżają osoby powszechnie szanowane. W przypadku osób duchownych dochodzi do tego również sytuacja, w której ofiary zgłaszają się najpierw do samego Kościoła. A jaka jest praktyka w tej kwestii widać na przykładzie głośnej ostatnio sprawy Dariusza i Ireny Kołodziejów, którzy oskarżają kurię opolską o nakłanianie do zatajenia, że siedem lat temu Dariusz - wtedy 13-latek - był molestowany przez księdza Mariusza K.
W sprawie mogło dojść również do zatajenie innych ofiar księdza, o których istnieniu wiedzę miał ks. Piotr Kuc, oficjał diecezji opolskiej. Dopiero niedawno, bo od czasu nowelizacji kodeksu karnego z lipca 2017 roku osobom, które mają „wiarygodną wiadomość o karalnym przygotowaniu albo usiłowaniu lub dokonaniu” przestępstw seksualnych, w tym m.in. molestowania małoletnich poniżej lat 15, a nie powiadomią o tym organów ścigania, grozi do 3 lat więzienia (art. 240 kk).
OKO.press powiadomiło prokuraturę o możliwości popełnienia przez ks. Kuca przestępstwa. Według naszej wiedzy ta sprawa może być pierwszą, w której zastosowanie znajdą te przepisy. A przynajmniej pierwszą dotyczącą osoby duchownej.
Skuteczna walka z czynami pedofilnymi nie może się ograniczać do aparatu represji. Istotne są mechanizmy, które pomogą takie przypadki wykrywać, a nawet im zapobiegać. Tu kluczową rolę odkrywa edukacja seksualna.
W historiach seksualnego wykorzystywania dzieci powtarzają się te same wątki: to, że są zastraszane, to, że nie do końca rozumieją, co się z nimi dzieje, ich posłuszeństwo wobec dorosłego, który "coś każe". Demonizowana przez prawicę edukacja seksualna ma właśnie uczyć dzieci reagowania na takie sytuacje, dawania sygnału innym dorosłym, że coś jest nie tak.
Standardy WHO, które są wskazówkami dla rodziców i opiekunów dzieci, zalecają taką edukację już od najmłodszych lat. Przykładowo dzieci z najmłodszej grupy wiekowej, 0-4 lat, uczy się między innymi:
Według matrycy dzieciom starszym, w wieku 4-6 lat, powinno także przekazywać się informacje, że "istnieją osoby, które nie są dobre; udają, że są uprzejme, ale mogą się posunąć do przemocy". Z kolei dzieciom w wieku 9- 12 lat WHO sugeruje przekazywać już wprost informacje o "rozpowszechnieniu i różnych rodzajach wykorzystania seksualnego, a także uczyć "jak go unikać i gdzie szukać wsparcia".
Więcej szczegółów i fragmentów z podręcznika WHO znaleźć można w tekście: Nauka masturbacji dzieci? Nieprawda. Prawico, zajrzyj do dokumentu WHO.
Jeśli więc prawica nie zgadza się na edukację seksualną, pielęgnuje przekonanie, że dzieci mogą przeżyć nieuświadomione do 15 roku życia, to tym godzi się z pozbawianiem ich podstawowej ochrony.
Mówienie o "jednostkowych przypadkach", gdy widać już wyraźnie, że system działał tak, by te przypadki nie ujrzały światła dziennego, jest manipulacją.
Tym większą, gdy z całą mocą podkreślamy – jak Kaczyński – że domaganie się rozliczenia z przestępstwami seksulanymi to atak na Kościół, rozumiany jako wspólnota wiernych. Ta postawa jest w polskim społeczeństwie, zwłaszcza mniejszych miejscowościach, częsta. Przypadków, gdy mieszkańcy parafii, której ksiądz okazuje się przestępcą seksualnym, stają murem za kapłanem, a przeciwko jego ofierze i jej rodzinie jest wiele. Tak było w przypadku Dariusza Kołodzieja, którego historię przywoływaliśmy w tekście. Tak było w sprawie księdza z Tylawy.
PiS celowo próbuje problem uogólnić. "Wiadomości" TVP przekonują, że większy problem z nadużyciami wobec małoletnich jest w środowisku murarzy, niż księży; często oskarża się o to nauczycieli; wysuwa przykład Romana Polańskiego.
Wszystko po to, by rozmyć to, co w sprawie przestępstw seksualnych w Kościele jest najistotniejsze, czyli - istnienie instytucjonalnej tradycji ich tuszowania.
Problemu nie rozwiążą zapewnienia, że od teraz będziemy ścigać wszystkich przestępców jednakowo, gdy problem polega właśnie na tym, że latami niejednakowo się z nimi obchodzono.
Niemiecki Episkopat opublikował w ubiegłym roku raport, opracowany na podstawie akt personalnych księży. Dotyczył przestępstw księży sięgających aż 1946 r. Wynikało z niego, że 1670 duchownych katolickich, czyli 4,4 proc. kleru, wykorzystywało seksualnie 3677 dzieci i nastolatków.
Choć raport spotkał się z uznaniem na świecie Matthias Katsch, jeden z liderów Ending Clergy Abuse, uważa, że jest niewystarczający. W tej chwili opracowywane są zasady, na podstawie których w każdej diecezji powołana zostałaby komisja śledcza. Takie komisje, w których zasiadać mają specjaliści niezależni od Kościoła, zbadałaby archiwa lokalnych kościołych. Odnajdywać będą przypadki duchownych podejrzanych o wykorzystywanie oraz przesłuchiwać świadków i ofiary, a na końcu opracują na tej podstawie osobne raporty.
Kościół
Prawa człowieka
Władza
Jarosław Kaczyński
Stanisław Piotrowicz
Prawo i Sprawiedliwość
edukacja seksualna
pedofilia w Kościele
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze