„Przegrywamy wojnę hybrydową” – twierdzi lekarz badający uchodźców. Na podstawie rozmów z osobami, którym udało się dostać do Polski, relacjonuje dla OKO.press etapy ich podróży i wydarzenia z białoruskiego lasu
Artur* jest lekarzem, od kilku lat bada obcokrajowców, którzy przedostali się przez białorusko-polską granicę i poprosili w Polsce o ochronę międzynarodową. Dlatego uprawnione jest nazywanie ich „uchodźcami”. Przy okazji badań lekarz rozmawia z nimi o tym, jak trafili do naszego kraju.
“Chciałbym, żeby czytelnicy zrozumieli całokształt tej sytuacji: na czym to polega, kim są ci ludzie, dlaczego tu przybywają itd. I żeby wyciągnęli wnioski. Chcę też obalić niektóre mity” – deklaruje w rozmowie z OKO.press.
“To opowieść na podstawie ich relacji. A jaka jest prawda? Może być inna, wiadomo. Ale to jest ich perspektywa. Sporo ich już przepytałem, wiele historii jest zbliżonych. Oczywiście zdarza się, że ewidentnie kłamią, o tym później" – relacjonuje lekarz.
Z obserwacji Artura wynika, że w okolicy świąt wielkanocnych kaskadowo wzrosła liczba przyjezdnych. Potwierdzają to organizacje humanitarne i Straż Graniczna. Zrobiło się cieplej, podróż przez las jest dużo łatwiejsza niż jesienią i zimą. Zieleń pomaga niezauważalnie przekroczyć granicę. Dni są też dłuższe, a podróżowanie po zmroku to ryzyko wykrycia – latarki w lesie natychmiast przykuwają uwagę strażników.
Artur wskazuje, że w tym samym czasie zmienił się profil cudzoziemców.
“Przed Wielkanocą ponad połowę stanowili, jak przez większość ostatnich lat, Czeczeni, a od wybuchu wojny jeszcze inni Rosjanie, głównie młodzi mężczyźni w wieku poborowym. Oraz Ukraińcy. Młodzi Ukraińcy też uciekają przed tą wojną. Zdają sobie sprawę, że tam łatwo jest zginąć”.
“Nagle Czeczenów, Rosjan i Ukraińców jest dużo mniej. Obecnie około 80-90 proc. to obywatele Somalii, Erytrei i Etiopii. Pozostałe 10 proc. to Afganistan, Tadżykistan, Jemen, Syria i czasami jeszcze ktoś z Iraku lub Iranu się zdarza. Przed świętami było trochę Hindusów”.
Wg Artura zdecydowana większość przyjezdnych – ok. czterech piątych – to mężczyźni. Głownie młodzi ludzie w przedziale wiekowym 16-35 lat.
“Część z nich, nawet jeżeli mają w dokumentach, że są dorośli, mogła zawyżać wiek. Budowa zapory na granicy spowodowała, że trasa do Polski jest dostępna tylko dla młodych, silnych, zdeterminowanych osób. To nie jest trasa dla emerytów czy rodzin z dziećmi”.
Lekarz podkreśla, że nowi przyjezdni rzadko chorują, popularne choroby zakaźne częściej wykrywano u obywateli Rosji. Zdarzają się natomiast zatrucia pokarmowe. “Bywa, że i trzy tygodnie spędzili w lesie, są wycieńczeni” – mówi Artur.
Na marginesie medycznego wywiadu lekarz regularnie pyta cudzoziemców, czemu opuszczają swoje kraje.
“Można się tego domyślić. Pochodzą z miejsc, w których żyje się źle, dręczonych wojnami, korupcją. Miejsc, gdzie panuje anarchia, rządzą dyktatorzy, kobiety są prześladowane. W większości ci cudzoziemcy chcą po prostu, żeby lepiej im się żyło. Czasami chcą uniknąć poboru do wojska. Afgańczycy uciekają też, bo wisi nad nimi wyrok śmierci od talibów – za bycie mniejszością religijną albo aktywizm za czasów wpływów amerykańskich”.
“To nie jest tak, że oni biorą udział w dżihadzie albo są wszyscy agentami rosyjskimi. Nic z tych rzeczy. To są normalni ludzie, którzy szukają lepszego życia. Zresztą większość uchodźców z Erytrei i Etiopii to chrześcijanie”.
Uchodźcy relacjonują Arturowi, w jaki sposób dowiadują się o możliwości podróży do UE przez polsko-białoruską granicę. Po pierwsze od znajomych lub członków rodziny, którym taka podróż się udała. “Tylko – według relacji tych osób – znajomi najczęściej przemilczają fakt, że było niebezpiecznie. Myślę, że oni domyślają się, że nie będzie tak kolorowo. Ale są zdeterminowani i to wypierają”.
Kolejnym źródłem są media społecznościowe. Wiele osób wspomina lekarzowi, że widzieli na TikToku film, w którym ich rodak zachęcał do podróży, mówił, że to bezpieczna droga do Europy.
“Że dostaniesz się na Białoruś, to potem już tylko bus albo pociąg i będziesz w Polsce. Brzmi to tak, jakby właśnie w tych krajach ktoś szukał chętnych na podróż. Są świetnie dostosowani do lokalnych warunków. Somalijczyk zobaczy na TikToku film, gdzie Somalijczyk o tym opowiada. Erytrejczyk zobaczy Erytrejczyka, Etiopczyk zobaczy Etiopczyka, Afgańczyk Afgańczyka itd.”.
Są też tacy, którzy myślą o tym, jak dostać się do Europy i, szukając, w końcu trafiają na agenta. Najczęściej w wyniku rozmowy ze znajomymi – ktoś mówi, że zna osobę, która się tym zajmuje lub słyszał o takiej osobie. “Jeden z moich rozmówców dostał adres strony internetowej, gdzie było wszystko dokładnie opisane. To go przekonało” – dodaje Artur.
Niektórzy na własną rękę przedostają się do Białorusi. Dopiero na pewnym etapie trafiają na przemytników. W relacjach migrantów, z którymi rozmawiał lekarz, powtarza się motyw oszustwa:
trasa do Polski przedstawiana jest jako łatwa i bezpieczna.
“Często pytam ich, czy nie mieli jakichś podejrzeń. Niektórzy, chyba nieszczerze, twierdzą, że nie. Część wydaje się szczerze zaskoczona. Mówią, że szok przeżywają pierwszego dnia, jak ich odstawiają w lesie. Zaczynają rozumieć, że to nie będzie ani proste, ani bezpieczne”.
“Wciąż jest jednak bezpieczniej niż przez Bałkany. Jeden Afgańczyk mówił mi, że w Białorusi przemytnicy nie oszukują, nie biją, nie porywają. A takie rzeczy podobno dzieją się na bałkańskim szlaku. Droga przez Morze Śródziemne nadal działa, ale wiadomo, można utonąć. Dlatego obecnie droga przez Polskę wygrywa, do pokonania są tylko ogrodzenia i las”.
Migranci są jednak mocno zdeterminowani, by pokonać granicę. Podróż często wiąże się z dużymi kosztami i zamknięciem drogi powrotnej do domu.
“Czasem Polacy zastanawiają się, skąd oni mają pieniądze, smartfony itd., skoro są biednymi ludźmi. To są oszczędności życia, które opiewają na kilka tysięcy dolarów. Oni traktują podróż do Europy jako one-way ticket, czasem sprzedają cały dobytek” – relacjonuje Artur.
“Duża część osób pożycza pieniądze po ludziach: u rodziny, znajomych. Druga strona liczy, że potem im oddadzą, zarabiając w Europie. Plus będą kotwicą, dzięki której inni też będą mogli wyjechać. Ktoś powie, że ma w Europie brata, albo siostrę, albo kuzyna, albo przyjaciela, który im pomoże”.
Według lekarza koszty podróży mocno się wahają, w zależności od narodowości, ale też od konkretnego przypadku.
“Rozmawiałem z Afgańczykiem, któremu grozi śmierć ze strony talibów, bo jest członkiem mniejszości religijnej. Kupił rosyjską wizę za 4 tys. dolarów, do tego musiał zapłacić za lot. Leciał do Moskwy z Pakistanu, gdzie początkowo uciekł. Potem z Rosji na Białoruś dochodzi do przemytu, to kolejnych kilkaset dolarów. Kilka osób o tym wspominało: wsiadali do busa, a jak przejeżdżali przez rosyjsko-białoruską granicę, kierowca im mówił, żeby się schylili, schowali pod kocem”.
Wątpliwe jednak, by Rosja i Białoruś faktycznie konkurowały ze sobą o biznes migracyjny.
W procederze najpewniej chodzi o zachowanie pozorów i próbę wyłudzenia od migrantów dodatkowych opłat.
“Kobieta 26 lat z Erytrei, podróżowała przez Etiopię, potem do Ugandy, to kosztowało ją 1500 dolarów. W Ugandzie dostała status uchodźcy, spędziła tam cztery lata. Szukała dalej, tam dowiedziała się o Białorusi. Lot był bezpośredni. Inna kobieta z Erytrei pojechała najpierw do Sudanu. Stamtąd miała lot do Białorusi, gdzie zapisała się na studia. Kosztowało to 1600 dolarów, pozwoliło jej dostać wizę – za kolejne 1500 dolarów”.
“Mężczyzna z Somalii, 30 lat, dostał się najpierw do Ugandy. Stamtąd poleciał do Dubaju, a z Dubaju do Białorusi. Były też dwie Syryjki, które uciekły, bo trzęsienie ziemi zniszczyło im dom. Syryjczycy nie potrzebują wizy do Rosji, więc oszczędzają te kilka tysięcy dolarów. Płacą tylko za lot i potem za przemyt do Białorusi i do Polski” – wylicza Artur.
Przemytnicy pomagają też migrantom przedostać się przez las, szybciej go pokonać. Mają lewarki, którymi rozszerzają pręty w polskim ogrodzeniu. Cena usługi? Tysiąc dolarów.
“Dopytywałem, czy to koszt od grupy, bo oni często podróżują w grupach. Nie, od osoby. A jeszcze wcześniej, jeżeli cudzoziemcy chcą z jakiegoś białoruskiego miasta podjechać pod las, to zamawiają taksi. Kierowcy biorą po 100-300 dolarów od osoby. Można się oczywiście targować, w zasadzie na każdym etapie. Cała podróż wychodzi po kilka tysięcy dolarów, w zależności od trasy i narodowości. Do tego koszty pobytu, jedzenia”.
Lekarz wspomina, że żaden z jego rozmówców nie próbował dostać się do Polski legalnie.
“Mówili, że mieli zaufanie do tych przemytników i informatorów. Czasem mówią na nich »friend«. Ja się pytam: »Ale jak to? Friend?«. A skąd go znałeś? »No z internetu«. Po prostu tak ich określają. Na studia może i można przyjechać, ale niewielu z nich jest wykształconych. W większości to prości ludzie, rzadko mówią po angielsku”.
Z relacji uchodźców, z którymi rozmawiał Artur, wynika, że trasa do Polski robi się niebezpieczna w momencie, gdy trafiają do białoruskiego lasu.
“Część z tych osób jest w szoku, że białoruska taksówka nie podwozi ich pod granicę i że w lesie muszą sobie radzić same. Większość nie jest do tego przygotowana. Nie mają odpowiednich zapasów jedzenia i picia, ubrań. Ale są też przygotowane grupy. Niektórzy jeszcze w Białorusi kupują sobie lewarek i szczypce do drutu. Nie muszą korzystać z przemytnika ani skakać z płotu”.
Lekarz wspomina, że cudzoziemcy, zanim trafią do Polski, spędzają w lesie nawet dwa-trzy tygodnie. Rekordzista, który trafił w ręce Artura – ponad miesiąc.
“Szybko kończy im się jedzenie i picie. Piją potem z kałuży, z bagna, z jakiegoś strumienia. Często dochodzi do zatruć pokarmowych, odwodnienia, osłabienia. No i do głodu. Jak już przedostaną się do Polski, to często mi mówią, że np. cztery dni nic nie jedli”.
Poza samym pobytem w lesie niebezpieczni są także białoruscy żołnierze i ich psy.
“Nie wiem, czy chodzi o służby, czy specjalną policję, czy po prostu o wojsko. Generalnie ich tam ścigają, zakazują opuszczać las. Z drugiej strony zdarzali się też funkcjonariusze – może inne służby – którzy kazali im wracać do miasta. Ludzi z odmrożeniami transportowano zimą do szpitala, nie byli pozostawieni sami sobie”.
“Kilka kobiet mówiło mi, że białoruskie wojsko bije, ale tylko mężczyzn. Opornym osobom potrafią i połamać kończyny. Wojskowi mają też psy i czasem te psy wypuszczają. Psy gonią cudzoziemców, żeby uciekali w kierunku Polski. Tych psów oni bardzo się boją. Ludzie z pogryzieniami trafiali zresztą do szpitala w Hajnówce".
Kolejnym zagrożeniem są zapory na granicy. Po białoruskiej stronie to drut kolczasty z kablem podłączonym do prądu, którego zruszenie alarmuje białoruskie służby. Same zasieki są jednak łatwe do pokonania.
“Wystarczy rzucić jakąś deskę, bo to jest podobno zwykły drut kolczasty, kilkupoziomowy. Czasami robią też podkop. Potem jest pas ziemi niczyjej, gdzie jest dużo bagien – to kolejne zagrożenie. Czasem muszą brodzić aż po szyję w tych bagnach”.
Po polskiej stronie większość granicy stanowi obecnie płot, wysoki na pięć i pół metra, zbudowany jest z pionowych, płaskich szprych. “Można je lewarkiem rozszerzyć. Bardzo często osoby właśnie tak go pokonują” – mówi Artur.
Migranci, których nie stać na usługi przemytnika ani na własny lewarek, najczęściej próbują przeskoczyć płot.
“Przygotowują do tego drabiny, nawet chałupniczo, z gałęzi i skrawków ubrań. Skacząc, łamią sobie nogi, widzimy też skręcenia, zwichnięcia, urazy więzadeł. Mówimy na nich skoczkowie. W niektórych miejscach ogrodzenie jest podwójne – płot i zasieki – co bardzo utrudnia przejście. Bo jest ryzyko, że się wpadnie w przestrzeń między ogrodzeniami i utknie. Na górze jest Concertina – druty z żyletkami”.
Tam, gdzie granicę stanowią cieki wodne, płotu po polskiej stronie nie ma. Zamiast niego ustawione są zasieki. “Wtedy muszą płynąć przez rzekę i potem przejść jakoś przez drut kolczasty, przy tym się trochę poharatają. 26-letnia kobieta z Etiopii opowiadała mi, że właśnie tak się tu dostała – przez rzekę, a potem przez zasieki, w których grupa mężczyzn zrobiła wyłom. Z grupy czterech kobiet, w której podróżowała, tylko jej się udało. Pozostałe zawróciła Straż Graniczna".
Bo po polskiej stronie cudzoziemcy wyłapywani są w lesie przez Straż Graniczną i wojsko. “Straż pilnuje polskiej granicy. Funkcjonariusze odprowadzają migrantów do furtki w płocie, one są co pewien odcinek. Strażnik ma klucz, otwiera i każe przejść z powrotem na pas ziemi niczyjej” – tłumaczy Artur.
“Często dociekam, czy polska Straż Graniczna jest brutalna. Z opowieści wynika, że nie. Po prostu ich wyłapują, a potem odprowadzają albo ładują na samochód i podwożą w miejsce, gdzie da się otworzyć płot. Być może jak ktoś nie chce wyjść, to dochodzi do szarpaniny. Ale z tych relacji wynika, że nie ma sadyzmu ze strony polskich sił. Z białoruskich owszem. Zła opinia jest też o Łotyszach i Litwinach”.
Skąd zatem agresja, której ofiarą padł jeden z polskich żołnierzy? Z granicy co jakiś czas wypływają wideo, na których cudzoziemcy próbują ranić pograniczników, rzucają w nich kamieniami, awanturują się. Artur uważa, że to wina trudnych okoliczności, w jakich znalazły się te osoby.
“Jak do mnie trafiają, nie widzę ani krzty agresji, są wręcz zadowoleni, że odnieśli sukces. Oni są w tym lesie po dwa-trzy tygodnie: głodni, spragnieni. I sfrustrowani, bo niektórzy nawet kilkanaście razy próbują przekroczyć polsko-białoruską granicę. Udaje im się, zostają złapani i odesłani z powrotem. I tak w kółko”.
“Są osaczeni z dwóch stron: przez Białorusinów i Polaków. Pewnie ich punkt widzenia jest taki, że są pozostawieni sami sobie, otoczeni przez przeciwników. Żeby się przedostać, nie da się po dobroci, muszą podjąć walkę. Te okoliczności sprawiają, że niektórzy stają się agresywni” – uważa lekarz.
Jeszcze po białoruskiej stronie cudzoziemcy często wymieniają się telefonami i social mediami oraz namiarami na polskich wolontariuszy.
“Są poinstruowani, że jak uda się im przekroczyć polską granicę, to powinni parę kilometrów pozasuwać przez las i skontaktować się z aktywistami. Wolontariusze przybywają z jedzeniem, piciem i świeżymi ubraniami. Tłumaczą im, jaki jest ich status prawny. Że dalsza podróż przez UE będzie nielegalna. I że mogą złożyć wniosek o ochronę w Polsce. Jak złożą ten wniosek, trafiają do Urzędu do Spraw Cudzoziemców. Jeśli nie da się od razu ustalić ich tożsamości, nie mają dokumentów – do ośrodków Straży Granicznej” – wyjaśnia Artur.
Według lekarza mimo wysiłków Straży Granicznej obcokrajowców jest obecnie wyraźnie więcej.
“To, z czym my się spotykamy, to pewnie wierzchołek góry lodowej. Nie wszyscy się decydują na kontakt z aktywistami. Pewnie z wielu tych cudzoziemców nikomu nie mówi, że im się udało, tylko próbują przedostać się do Niemiec, Francji czy Skandynawii”.
Artur pyta swoich pacjentów i pacjentki, czy chcą studiować lub pracować w Polsce. Wszyscy twierdzą, że tak. Skądinąd wiadomo jednak, że większość z nich po kilku dniach znika z ośrodków pobytowych. “Jak się nie zameldują tam ponownie po 2-3 dniach, to są wykreślani z listy. Mówi się, że »uciekli«, chociaż w ośrodkach UDSC nikt ich nie pilnuje. Pewnie ktoś im radził, żeby mówili, że chcą tu zostać. Ale ich celem ostatecznym jest Europa Zachodnia”.
„Do ośrodków UDSC przesyłani są też »cofnięci«. Czyli tacy, którym udało się np. rok na czarno pracować w Niemczech, ale ich złapali i odesłali do Polski, bo to w Polsce dostali azyl. Przejdą znowu procedurę filtrową, posiedzą dzień, dwa w ośrodku. Po czym w nocy opuszczą ośrodek i z powrotem jadą do Niemiec. Gdy już zobaczyli, że można zarobić 20 euro na godzinę, to się nie zastanawiają”.
Z relacji pacjentów i pacjentek Artura wyłania się obraz świetnie działającego systemu. Potencjalni migranci są nie tylko aktywnie wyszukiwani w swoich krajach – i to właśnie w tych, których obywatele mają największą szansę na uzyskanie w Europie statusu uchodźcy. W Rosji i Białorusi działa też siatka ludzi, którzy koordynują cały proceder na miejscu.
“Afgańska studentka medycyny, z którą rozmawiałem, jesienią została cofnięta z Polski do Białorusi. Przez jakiś czas siedziała tam na kwaterze. Mówiła, że to byli ludzie powiązani z przemytnikiem, który jej to organizował. Kazali jej czekać, ostrzegali, że w lesie jest niebezpiecznie. Dopiero tydzień temu dali sygnał, że ok, spróbuj teraz. Spędziła tydzień na granicy, w końcu się udało”.
“W sumie, na wszystkich etapach podróży, wydała 4,5 tys. dolarów. Ale, w przeciwieństwie do wielu innych, nie płaciła za każdym razem. Mówiła mi o umowie [najpewniej chodzi o tzw. system hawala – red.], w której obie strony z góry ustalają, ile to będzie kosztować. Przeszmuglowana osoba płaci dopiero, jak jej się uda trafić do Polski. W jej przypadku płatności dokonano w Pakistanie, gdzie była jej rodzina”.
W relacjach wielu osób powtarza się historia o “liderach”, którzy działają w białoruskim lesie.
I zarządzają podróżującymi migrantami z poszczególnych grup etnicznych.
“Ja się pytam, ale kim oni są? Jakimiś wybranymi hersztami? Podobno nie, to ludzie przemytników. Monitorują, komu się udaje przejść do Polski, a komu nie. Jak widzą, że komuś udało się przebiec przez granicę, informują przełożonego, że transfer dokonany, pora na zapłatę. Dana osoba też potwierdza np. swojej rodzinie, że jej się udało. Wtedy pieniądze zdeponowane u pośrednika mogą być pobrane”.
Częścią systemu mają być też obecni w lesie szmuglerzy z lewarkami i kombinerkami, którzy pomagają migrantom przedostać się przez polski płot.
“Z relacji cudzoziemców wyłania się obraz działań mafii, międzynarodowej siatki przemytniczej. Rosja i Białoruś na tym zarabiają, a do tego wykorzystują to do celów politycznych i militarnych. Polska na tym tylko traci. Czyli przegrywamy wojnę hybrydową. Zajmujemy się ostatnim etapem tej trasy przemytniczej, czyli ochroną granicy. Która, jak się wydaje, jest skazana na porażkę”.
*Na prośbę naszego rozmówcy imię zostało zmienione.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Komentarze