0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Arkadiusz Stankiewicz / Agencja Wyborcza.plFot. Arkadiusz Stank...

Wiadomo już, że w polską przestrzeń powietrzną wleciało co najmniej 21 bezzałogowych statków powietrznych – o tylu powiedział szef Sztabu Generalnego, gen Kukuła. Kilka – nie określono do dziś oficjalnie ile, choć pojawiające się w mediach liczby wskazują na cztery sztuki – zostało zestrzelonych. Spośród pozostałych siedemnaście zostało do dziś znalezionych, po upadku z powodu braku paliwa.

Przeczytaj także:

Nie wiadomo, czy i ile maszyn nie zostało wykrytych. Według Jarosława Wolskiego, analityka wojskowości, było ich „ponad 30” i część mogła zawrócić nad Białoruś. Wiadomo także, że zidentyfikowane obiekty były najprawdopodobniej w większości lub wyłącznie tzw. wabikami – mającymi imitować bojowe Szahidy bezzałogowymi samolotami typu Gerbera. Ponieważ mają one w założeniu odciągać uwagę obrony przeciwlotniczej od prawdziwych celów, poruszają się z podobną co Szahidy prędkością i na podobnej wysokości. Możliwe, że pomalowano je farbą zwiększającą odbicie fal radiowych – aby wyglądały jak bojowe także dla radaru.

Nie oznacza to jednak, że były nieszkodliwe.
  • Przede wszystkim taki obiekt do chwili zidentyfikowania należy traktować jak bojowy samolot-pocisk, zwłaszcza jeśli kieruje się w stronę obszarów gęsto zaludnionych lub obiektów infrastruktury krytycznej.
  • Ponadto doświadczenia ukraińskie wskazują, że Rosjanie zaczęli tego rodzaju bezzałogowce wyposażać w niewielki ładunek wybuchowy będący pułapką dla osób neutralizujących bezzałogowiec po upadku, oraz wyposażenie rozpoznawcze. Prawdopodobnie z tak zmodyfikowanym obiektem mieliśmy do czynienia co najmniej raz. W sierpniu 2025 roku w miejscowości Osiny bezzałogowiec spadł na pole kukurydzy i eksplodował.

Dlaczego zestrzelono tylko część z obiektów?

Z czasem na jaw wyszły fakty związane z użyciem uzbrojenia. Dostępne jest zdjęcie pokazujące leżące wśród pomidorów szczątki pocisku AIM-120C-7. Niestety użycie broni spowodowało straty w mieniu osób postronnych. Dom w miejscowości Wyryki-Wola poważnie uszkodził jakiś pocisk. Na szczęście nikt nie zginął. Według nieoficjalnych informacji podanych przez „Rzeczpospolitą” był to pocisk AIM-120 wystrzelony przez polski samolot F-16. Według tej wersji układ naprowadzania uległ awarii, jednak głowica bojowa nie uzbroiła się – więc nie wybuchła.

Wyłania się z tych szczątkowych wciąż informacji obraz sytuacji i działania systemu obrony powietrznej.
  • Nalot został wykryty (a co ciekawe, dodatkowo ostrzegły o nim, z niejasnych powodów, także władze białoruskie).
  • Zgodnie z procedurami zostały wysłane w powietrze samoloty myśliwskie – holenderskie F-35 i polskie F-16 oraz śmigłowce Mi-17, Mi-24 i Black Hawk. Towarzyszyły im maszyny wsparcia w tym tankowiec powietrzny i samoloty wczesnego ostrzegania. W gotowości były także polskie i sojusznicze systemy naziemne.
  • Rozmiar ataku i fakt, że cele mogły wyglądać jak bojowe samoloty-pociski, zwłaszcza kierujące się w stronę miast czy ważnych obiektów prawdopodobnie przesądził o podjęciu decyzji o użyciu uzbrojenia.

Nie są znane szczegóły, zwłaszcza to jak używano pocisków powietrze-powietrze AIM-120.

Rakiety te mają zasięg znacznie przekraczający 50 kilometrów – można więc strzelać do celów widocznych tylko na ekranie radaru, poza zasięgiem wzroku i tak się ich używa podczas wojny. Możliwe, że pociski te były używane z mniejszej odległości, po identyfikacji celu przez załogi.

Pomocne mogły w tym być czujniki elektrooptyczne, czyli kamery. Możliwe też, że po prostu AIM-120 stanowiły większość uzbrojenia podwieszonego pod myśliwcami. Pociski AIM-9 mają mniejszy zasięg i naprowadzane są na podczerwień (ciepło emitowane przez cel). Niezależnie od typu używanych pocisków jest jasne, że działania te były zgodne z obowiązującymi przepisami.

Niewiadomą jest to, dlaczego zestrzelono tylko część z obiektów.

Nie wiadomo bowiem, ile dokładnie śledzono, a zwłaszcza ile zidentyfikowano. Być może uznano, że należy strzelać do tych, których tor lotu sugerował największe zagrożenie. Jest też możliwe, że pierwotnie uznano je za bojowe bezzałogowce a później zidentyfikowano je jako wabiki i ograniczono się do śledzenia ich lotu.

Zestrzelenie bowiem wiąże się z ryzykiem upadku na teren zamieszkały, co ilustruje właśnie przypadek domu z Wyrek-Woli.

W tym kontekście należy jednak zauważyć, że nawet jeśli w ten dom w sposób niezamierzony uderzył pocisk wystrzelony z polskiego czy sojuszniczego samolotu – pierwotnym sprawcą jest państwo, które wypuściło drony – a więc Rosja.

Jest też drugi front

To, co okazało się najbardziej problematyczne tamtej nocy to jednak nie rakiety i drony. Wyzwaniem okazała się walka w przestrzeni informacyjnej. Głównym kanałem komunikacji ze społeczeństwem i ostrzegania okazały się media społecznościowe, zwłaszcza X (dawny twitter). Nie został wysłany alert RCB, nie zostały włączone syreny.

Wydarzenia z nocy dronów miały swój dalszy ciąg.

13 września miał miejsce kolejny rosyjski balot na Ukrainę i wówczas wykryto bezzałogowce lecące w pobliżu granicy z Polską. Ponownie poderwano samoloty.

Tym razem rozesłano alert RCB, w kilku miejscach włączono syreny – choć żaden bezzałogowiec granicy jeszcze nie przekroczył.

Doszło więc do paradoksalnej sytuacji: gdy zagrożenie było bardzo poważne, ostrzeżenia nie było, ostrzeżenie było, gdy zagrożenie było tylko ewentualnością.

Poprawa sposobu ostrzegania społeczeństwa, nie mówiąc o innych elementach obrony cywilnej, jest więc zadaniem pilnym. Trzeba to zrobić jak najszybciej, zanim „noc dronów” się powtórzy. Być może celowy jest powrót do pomysłu, aby ostrzeżenia zintegrować z aplikacją mObywatel oraz inne korekty systemu ostrzegania. Zarazem nawet najprostszy system, jakim były syreny, nie będzie skuteczny bez edukacji. Ich dźwięk nie może się kojarzyć z upamiętnieniem święta narodowego czy rocznicy.

Na poziomie komunikacji ponieśliśmy zresztą inną porażkę.

Skala działań dezinformacyjnych okazała się ogromna i propagowane były teorie spiskowe – w szczególności zrzucająca winę na Ukrainę. Jest to w najwyższym stopniu niepokojące i niezbędne jest podejmowanie skuteczniejszych działań. Pytanie bowiem o powtórkę z nocy dronów nie brzmi „czy”, ale „kiedy” się powtórzy – i czy tym razem nie będzie skutkować ofiarami w ludziach czy zniszczeniami infrastruktury. A to będzie oznaczać, że skutki działań dezinformacyjnych będą tylko bardziej szkodliwe.

Co gorsza, niestety, ale sami wystawiamy agresorowi kolejne piłki. O ile w pierwszych dniach rząd i prezydent demonstrowali zaskakującą wręcz jedność przekazu – to na tle uszkodzonego domu w Wyrykach, ta jedność zaczęła się kruszyć. Zaczęło się bowiem przerzucanie piłeczki i spór o to, czy ośrodek prezydencki był i jest właściwie informowany.

Spór o szefa BBN

Prawdopodobne jest, że spór pomiędzy rządem a prezydentem może zyskać na temperaturze właśnie w kontekście obiegu informacji, zwłaszcza że oba ośrodki dzieli spór dotyczący uprawnień szefa BBN do dostępu do informacji niejawnych.

To niestety oznacza sytuację korzystną dla przeciwnika, wobec czego ideałem byłoby zażegnanie tych sporów w drodze jakiegoś kompromisu. Inaczej taką sytuację prędzej czy później wykorzysta przeciwnik.

Pewne jest także, że Rosja wykorzysta niespójność przekazu na arenie międzynarodowej. Tymczasem zdjęcie domu z Wyryk przedstawiciel Polski pokazał na Radzie Bezpieczeństwa ONZ. A potem w przestrzeni medialnej zaczęły się pojawiać informacje, że mogła to być własna rakieta, a nie rosyjski dron.

Jak szybko komunikować wątpliwości?

Kluczowa jest w demokratycznym państwie transparentność działań władz – ewentualne problemy prędzej czy później wyjdą na jaw.

A sytuacje kryzysowe lepiej rozwiązywać samemu mówiąc o nich najpierw, co daje szansę na kształtowanie narracji i daje bonus za prawdomówność. Niepełność przekazu, czy wręcz ukrywanie faktów zaś będzie rodzić nieufność i użyźniać glebę dla teorii spiskowych.

Jest to lekcja tym ważniejsza, że taki incydent może się powtórzyć lub co gorsza – dojdzie do eskalacji.

Jeśli bowiem Rosja zdecyduje się w przyszłości na otwarty atak na państwa NATO, to może on mieć postać ataku przy pomocy właśnie tanich, ale masowo użytych bezzałogowców,

wspomaganych przez inne środki napadu powietrznego (np. pociski manewrujące czy balistyczne) – dokładnie tak jak dzieje się to teraz w Ukrainie. Obecnie taki scenariusz byłby dla nas wyzwaniem, któremu nie dalibyśmy rady sprostać z uwagi na masowość takiego ataku.

Jednym z zasadniczych wyzwań jest wykrywanie tego rodzaju celów.

Bez sieci radarów w powietrzu, czy to przenoszonych przez balony, czy samoloty, naziemna sieć radarowa zawsze będzie miała luki. Pocieszeniem jest to, że dwa samoloty wczesnego ostrzegania mamy. Ale priorytetem powinno być zbudowanie floty liczącej co najmniej 4-5 maszyn. Tak, aby móc utrzymywać dyżur w powietrzu przez dłuższy czas.

Sytuację poprawi także dostawa zamówionych już w ramach programu Barbara balonów na uwięzi zaopatrzonych w radary.

Do tego należy dodać inne urządzenia, w tym systemy pasywnego wykrywania w paśmie radiowym (zamówione w tym roku) oraz inne urządzenia, a także samoloty rozpoznania radioelektronicznego (których nie posiadamy). Pomocą może być też lepszy dostęp do informacji z ukraińskiego systemu obrony powietrznej. Wykrywanie i śledzenie zagrożeń pozwala na skuteczne ich zwalczanie.

Czym strzelać do dronów?

Budowany obecnie system obrony powietrznej, złożony zarówno z naziemnych wyrzutni rakiet np. Patriot oraz samolotów myśliwskich, przeznaczony był i jest przede wszystkim do zwalczania szerokiego spektrum zagrożeń konwencjonalnych – od pocisków balistycznych po śmigłowce bojowe i drony. A to oznacza, że nie w pełni pasuje do odpierania zmasowanych niskokosztowych ataków.

Wyzwaniem jest zarówno koszt pocisków, jak i dostępność nosicieli. Według danych z 2019 roku AIM-120 kosztował około miliona dolarów, AIM-9X o połowę mniej droższe niż bojowe Szahidy – o wabikach nie wspominając. Sam koszt rakiety przy tym jest oczywiście niewspółmierny do kosztu chronionego ludzkiego życia – ale mówienie o kosztach ma też inną stronę.

Drogie i skomplikowane pociski mogą zwalczać różne cele. Ale skonstruowano je z myślą o zestrzeliwaniu samolotów przeciwnika.

Ponadto przenoszą je samoloty bojowe – kosztowne w zakupie, kosztowne w eksploatacji i wykonujące szereg zadań, potrzebujące personelu latającego i naziemnego o wysokich predyspozycjach i kwalifikacjach. Angażowanie tych zasobów do względnie prostych misji sprawi, że nie będą mogły zostać użyte w innych zadaniach. A maszyn myśliwskich mamy obecnie niewiele: 47 F-16, 11 MiG-29 i 12 „przejściowych” FA-50.

Należące do nas pierwsze F-35 pozostają jeszcze w USA.

W zakresie zwalczania bezzałogowców wsparciem są śmigłowce. Jednak ich flota sama jest w poważnym kryzysie z uwagi na wiek i wycofywanie szeregu typów przy brakach zakupów w przeszłości. Wobec udzielone już wsparcie – w postaci trzech czeskich śmigłowców, trzech francuskich myśliwców oraz maszyn z Danii, Niemiec i Wielkiej Brytanii oraz duńskiej fregaty – jest więc na wagę złota.

Należy przy tym pamiętać, że dostępność sprzętu lotniczego z powodu prac obsługowych i awarii nigdy nie jest stuprocentowa. Realne liczby zawsze będą mniejsze. Już teraz duże zaplanowane ćwiczenia z działania z drogowego odcinka lotniskowego zostały odwołane. Może to mieć związek z koniecznością zapewnienia odpowiedniej liczby samolotów do zadań obrony powietrznej.

Jak gospodarować tym, co mamy (i mieć będziemy)

W przyszłości będziemy mieli flotę liczniejszą – 127 maszyn (47 F-16, 32 F-35, 48 FA-50). Uzupełnią je śmigłowce – czyli do 96 AH-64, oraz 32 AW149 kawalerii powietrznej. Jednak tylko cześć tego sprzętu można będzie użyć do zwalczania dronów. Naturalnymi kandydatami są tu FA-50 oraz śmigłowce, pozostawiając F-16 i F-35 inne zadania.

Jest możliwe ich uzbrojenie w tańsze pociski powietrze–powietrze, na przykład małokalibrowych, kierowanych laserowo APKWS. Nie nadają się one do zwalczania wrogich myśliwców, ale cele mało wymagające jak drony mogą zwalczać skutecznie.

Do ich przenoszenia można przystosować także inne typy samolotów myśliwskich, przenoszących mniej kosztowne i mniejsze pociski, których zabrać można więcej. F-16 zabiera do sześciu typowych rakiet powietrze-powietrze (z zasady miks AIM-9 i AIM-120). Lekkie APKWS zaś przenoszone są w wyrzutniach po siedem sztuk. Znane są zdjęcia amerykańskich F-16, które przenoszą 28 takich rakiet oraz po dwa AIM-120 i AIM-9. Do strącania Szahidów i podobnych obiektów to znacznie lepszy zestaw.

Jednak nawet te maszyny będą także obciążane innymi misjami. Zwłaszcza wsparciem wojsk lądowych czy zadaniami szkoleniowymi.

Jeśli np. AW149 miałyby wykonywać zadania myśliwskie, ograniczy to mobilność pododdziałów kawalerii powietrznej, dla których je przecież zakupiono.

Taniej i sprawniej

Siłą rzeczy, należy rozważyć więc pozyskanie środków tańszych. Takich, które można będzie przekierować do takich zadań lub nabyć tylko z misją zwalczania bezzałogowców.

  • W powietrzu mogą to być uzbrojone śmigłowce, lekkie lub średnie.
  • Interesujące w tym zakresie są doświadczenia ukraińskie, gdzie Szahidy są zwalczane przez uzbrojone śmigłowce Mi-8 i Mi-24, które korzystają także ze wsparcia zaopatrzonych w głowice obserwacyjne, ale nieuzbrojonych maszyn Airbus H125 i H225 (nabytych przed wojną dla formacji policyjnych).
  • W naszych warunkach możliwe byłoby nabycie lekkich lub średnich śmigłowców już przystosowanych do tych zadań – zaopatrzonych zarówno w sprzęt obserwacyjny, jak i uzbrojenie.
  • Można także nabyć lekkie samoloty szkolno-bojowe. Niestety używane przez polskie lotnictwo obecnie samoloty szkolne (PZL-130 i M346) nie przenoszą uzbrojenia. Uzbrojenie przenosić mogą na przykład takie samoloty jak amerykański (pochodzenia szwajcarskiego) AT-6 Wolverine, szwajcarskie PC-9 czy PC-21 oraz brazylijskie A-29 Tucano. I ponownie, w Ukrainie odnotowano improwizowane użycie do zwalczania dronów szkolnego Jaka-52.
  • Wreszcie możliwe jest pozyskanie innej konstrukcji, na przykład pochodnej samolotu rolniczego. Ważne, aby te samoloty był tanie i proste. To pozwala „przerzedzić” grupy dronów – ułatwiając pracę naziemnych systemów.

Rakiety przeciw rakietom

Ważne obiekty i obszary będą chronić zestawy kupowane w ramach programów „Wisła” czy „Narew” – a więc rakiety Patriot czy CAMM. Niższe piętro stanowią lekkie działa kalibru 23 milimetry czy wyrzutnie rakiet Grom i Piorun. Ale zwłaszcza drogich, skomplikowanych rakiet nie warto używać do zwalczania tanich dronów – one powinny zwalczać choćby Iskandery, Kindżały czy Kalibry.

Oczywiście istnieją także wyspecjalizowane systemy do zwalczania dronów, najczęściej (jak pozyskany przez wojsko Sky Ctrl) działające na zasadzie „miękkiej” – zakłócenia lub zmuszenia drona do lądowania. To działa, jeśli przeciwnik używa np. dostępnego w handlu aparatu, który pozostaje w stałej łączności z operatorem. Jeśli łączność ta zostanie przerwana, wyląduje on lub spróbuje wrócić do miejsca startu. To nie zadziała, jeśli naprowadzanie odbywać się będzie w inny sposób, niewymagający łączności z bazą (np. inercyjnie lub za pomocą głowicy optycznej).

Niezbędne może okazać się użycie broni kinetycznej – czyli po prostu zestrzelenie z armaty czy karabinu maszynowego.

I ponownie, interesujące są doświadczenia ukraińskie, gdzie do zwalczania bezzałogowców z ziemi wykorzystuje się samochody terenowe z karabinami maszynowymi na pace. Zarówno w postaci improwizowanej, jak i seryjnej jak pojazdy Viktor MR-2. Podobnie przydatne okazały się samobieżne zestawy przeciwlotnicze Gepard z Niemiec (wycofane z użycia w Niemczech).

Te doświadczenia także są interesujące – w zakresie ochrony zwłaszcza obiektów (w tym infrastruktury krytycznej) i obszarów (np. Aglomeracji miejskich) przed nalotami rojów dronów. Ostatnią możliwością jest wreszcie użycie przeciwko bezzałogowcom innych, przechwytujących bezzałogowców. To jest już bardziej skomplikowane, ale potencjalnie obiecujące.

Na jakich sojuszników możemy liczyć?

Ostatnią rzeczą, która wymaga analizy, jest kontekst międzynarodowy. W zakresie obrony przed zagrożeniem sojusznicy europejscy zadziałali z dużą solidarnością. Już podczas nocy dronów Polski bronili lotnicy polscy i państw sojuszniczych. Po tym, jak Polska sięgnęła po artykuł 4, a więc konsultacje w razie zagrożenia, NATO uruchomiło operację („Eastern Sentry”) i szybko nadeszło sojusznicze wsparcie – z państw europejskich. Komunikaty Trumpa były cokolwiek enigmatyczne – ale na razie nie ma też objawów działań wbrew naszym interesom. Ponadto amerykańska administracja wyraźnie zajęła się ostatnio sprawami wewnętrznymi po zabójstwie Charliego Kirka.

Działania inne niż umacnianie obrony powietrznej są już bardziej skomplikowanym problemem.

Mimo licznych postulatów strefa zakazu lotów nad zachodnią Ukrainą nie zostanie wprowadzona – nie ma ku temu woli politycznej. Ponadto taki krok byłby bardzo bliski wejściu do wojny po stronie Ukrainy.

Tym większym problemem jest inna forma odpowiedzi, w hipotetycznie bardziej złożonej sytuacji. Bowiem – jeśli noc dronów powtórzy się w najbliższym czasie, może dojść do eskalacji. Zamiast atrap mogą to być drony bojowe.

Jak Polska, państwa NATO i Unii Europejskiej zareagują, jeśli cios z powietrza spadnie na obiekty wojskowe, przemysłowe, siedziby organów władzy państwowej czy budynki mieszkalne?

To sprawa wykraczająca już poza ramy tego tekstu – ale wymagającą analizy. Faktem jest, że takie analizy były już przez niektóre ośrodki analityczne – choć z perspektywy amerykańskiej – prowadzone.

;
Na zdjęciu Michał Piekarski
Michał Piekarski

Adiunkt w Instytucie Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, zajmuje się problematyką bezpieczeństwa narodowego, w szczególności zagrożeń hybrydowych, militarnych oraz kultury strategicznej Polski. Autor książki "Ewolucja Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1990-2010 w kontekście kultury strategicznej Polski" (2022), stały współpracownik magazynu „Frag Out” członek Polskiego Towarzystwa Bezpieczeństwa Narodowego

Komentarze