0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Alessandro RAMPAZZO / AFPFot. Alessandro RAMP...

Jak nie mówiło się o wojnie hybrydowej

Gdy w listopadzie 2023 roku Rosjanie transportowali na granicę z Finlandią setki migrantów, dziennikarka Jessikka Aro napisała na X: „Rosja przepchnęła ich za linię graniczną i nie pozwala wrócić. Nie mówcie mi, że to nie jest zagrożenie hybrydowe”. Komentujący odpowiadali, że „nikt tego nie kwestionuje, ale to przede wszystkim kwestia rasizmu i praw uchodźców”. Analogiczna dyskusja toczy się od ponad 2,5 roku w Polsce: czy na granicy polsko-białoruskiej toczy się „wojna hybrydowa” czy „kryzys humanitarny”? Czy to „instrumentalizowana presja migracyjna”, czy „ludzie szukający ochrony” przed wojnami, biedą i zmianami klimatycznymi?

Choć wszystkie te stwierdzenia są prawdziwe, to ich połączenie wydaje się karkołomne. W spolaryzowanej polskiej debacie każda ze stron od początku podkreślała jedną z tych perspektyw, bagatelizując albo zupełnie odrzucając drugą. Jesienią 2021 roku, gdy rząd i prawicowe media grzmiały o „ataku hybrydowym”, aktywiści humanitarni apelowali o nieużywanie tego terminu, a na hasła o „migrantach jako broni” odpowiadali zdjęciami dzieci w lesie. Choć dziś nikt nie kwestionuje roli Łukaszenki w przygotowaniu wojny hybrydowej, to w lewicowej części debaty wciąż nie mówi się o wojnie hybrydowej. Gdy kilkakrotnie wspominał o niej w swoich postach wiceminister ds. migracji Maciej Duszczyk, komentujący odpowiadali zdjęciami dzieci i pytaniami, czy takie pociski balistyczne ma właśnie na myśli. Jeszcze we wrześniu 2023 roku, po dwóch latach trwania kryzysu, dr hab. Witold Klaus z Konsorcjum Migracyjnego, mówił, że „Na granicy nie mamy do czynienia z żadną wojną hybrydową, tylko ze zwykłą drogą migracyjną”.

Wojenna terminologia – „atak”, „operacja”, „broń” – budzi sprzeciw. Pada na grunt wieloletniej narracji o „najazdach”, „zalewach”, „hordach” i „zagrożeniu dla Europy”, której dyskurs humanitarny zawsze się sprzeciwiał. Rząd PiS cynicznie zaprzągł kryzys do politycznych celów, sugerując, że niebezpieczeństwem są właśnie migranci na granicy. To manipulacja i wypaczenie znaczenia wojny hybrydowej, bo zagrożeniem nie są sami ludzie, tylko wykorzystywanie migracji do wywierania wpływu na Europę, czyli to, co nazywane jest „weaponizacją” lub „instrumentalizacją” migracji.

Te terminy również są krytykowane jako dehumanizujące, odbierające ludziom sprawczość i nieproporcjonalne. Wiele ekspertyz i artykułów naukowych przedstawia je jako przesadzone perspektywy, znacznie mniej ważne, niż wymiar humanitarny czy systemowe przyczyny migracji. A niektóre zupełnie je podważają i sugerują, że to wymówka służąca Unii Europejskiej do zaostrzania polityki azylowej.

Nieużywanie tych terminów i upieranie się przy opozycjach „humanitaryzm” – „bezpieczeństwo” nie rozwiąże tego problemu. Rząd PiS, negując wymiar humanitarny i udając, że „Polskę atakują migranci”, wpisał się w przewidziany scenariusz wojny hybrydowej. Ale narracja humanitarna, zaprzeczająca istnieniu działań hybrydowych i spłaszczająca do frazesów „ludzie nie są bronią”, również się w nią wpisuje. W jednej z analiz próbujących połączyć te perspektywy czytamy: „Instrumentalizacja migrantów nie umniejsza ich praw. Ale istnienie tych praw nie powinny przyćmiewać faktu, w jaki sposób i przez kogo są one wykorzystywane”.

Koszty – „przeciążenie systemu” vs. „społeczna destabilizacja”

Instrumentalizacja migracji to perfidna „broń doskonała”, której państwa autorytarne coraz częściej używają w rozgrywkach z liberalnymi demokracjami. Pozwala krajom słabszym militarnie i dyplomatycznie osiągać swoje cele – np. finansowe lub polityczne, zarówno doraźne, jak i długofalowe – za pomocą presji, szantażu lub działań destabilizujących. Jej siła opiera się na konflikcie między deklarowaną praworządnością i wartościami Zachodu a praktyką: prawa humanitarne, ustanowione przez państwa demokratyczne i nadające im pewien „moralny autorytet”, ulegają dziś erozji przez rosnąco antyimigracyjną politykę.

Kraje i ich wspólnoty, takie jak Unia Europejska czy ONZ, nie tylko zobowiązały się przestrzegać uniwersalnych norm i praw, ale też, za pomocą rozmaitych instrumentów politycznych i ekonomicznych, próbują egzekwować to samo od reszty świata. A jednocześnie, te same „moralne autorytety” nagminnie łamią prawa człowieka na własnych granicach – stosując wobec migrantów przemoc i nie przestrzegając procedur azylowych.

Kraje Unii tłumaczą to przerastającą je skalą, przeciążeniem systemu azylowego, niechęcią społeczeństw, a także, coraz częściej – wykorzystywaniem prawa azylowego jako strategii nielegalnej migracji. Obrońcy praw człowieka przypominają, że konwencje nie zakładają odchodzenia od nich pod wpływem społecznych nastrojów czy politycznego widzimisię. Pojawiają się głosy, że konwencje podpisywane po II wojnie światowej nie przewidziały, że w XXI wieku staną się narzędziem masowych migracji, przemytniczego biznesu i wywierania politycznej presji.

To właśnie praworządność sprawia, że w sytuacji presji migracyjnej państwo zawsze poniesie dwa rodzaje kosztów: przeciążenia zasobów i społecznego wzburzenia. W ostatnich latach Maroko, Turcja, Tunezja, Libia i Białoruś potrafiły „wysyłać” na unijne granice tysiące ludzi jednocześnie, co wywoływało zarówno niepokój lokalnej społeczności (np. gdy do 60-tysięcznej Ceuty na granicy z Marokiem weszło w ciągu kilku dni ok. 9 tysięcy migrantów), jak i przeciążenie systemu azylowego (konieczność rejestracji, zakwaterowania, procedowania wniosków, deportacji).

Fale migracji wywoływały społeczne protesty, które dodatkowo podgrzewali politycy. Gdy państwa odmawiały wpuszczenia migrantów, media zalewały zarówno obrazy zamieszek, jak i cierpienia ludzi na granicy (jak w Grecji w 2020 roku, czy w Kuźnicy w 2021 roku). Momenty eskalacji dzieliły społeczeństwo i budziły skrajne reakcje – z jednej strony, strach i niechęć; z drugiej – protesty przeciwko brutalności i łamaniu praw migrantów. Działania rządów głośno potępiały NGOsy i międzynarodowe organizacje, ale już organy unijne, np. Komisja Europejska, po cichu lub otwarcie je wspierały.

Jesienią 2021 roku Polska przyjęła ok. 3500 migrantów do zupełnie nieprzygotowanych na to strzeżonych ośrodków. Ludzie zostali „upchnięci” w małych pokojach, w kontenerach lub na poligonie wojskowym w Wędrzynie, a fatalne warunki doprowadziły do wielu protestów. Po wyjściu z ośrodków migranci od razu wyjeżdżali na Zachód, co spowodowało kolejne problemy: Niemcy groziły przywróceniem kontroli granicznych i ostatecznie je wprowadziły, a kraje unijne, do których dotarli migranci, próbują odesłać ich z powrotem do Polski, co jest kosztowne i skomplikowane.

Od początku kryzysu Polska przyjęła łącznie tylko 6 tysięcy osób, a i tak poniosła pewne „koszty przeciążenia zasobów” (choć nieporównywalnie mniejsze, niż inne kraje imigracyjne).

Gdyby przyjęła więcej ludzi, zwiększyłoby się nie tylko obciążenie systemu azylowego, ale i koszty społeczne: prawdopodobnie wywołałoby to protesty. Nie wpuszczając migrantów, rząd zadowolił dużą część społeczeństwa, która jest migracji przeciwna. Polska ponosi rosnące koszty uszczelniania granicy – ale w scenariuszu „przyjmowania wniosków azylowych” również by je ponosiła, bo służby musiałyby pilnować, by nikt nie przedzierał się przez „zieloną granicę”.

Brutalne działania i łamanie praw uchodźców przyniosły inne koszty – protesty części opinii publicznej, skargi do sądów i Trybunału Praw Człowieka czy krytykę ze strony NGO-sów i organizacji, np. Wysokiego Komisarza ONZ do spraw Uchodźców. Reakcje te wystąpiły zresztą również mimo przyjęcia ludzi, bo wiele organizacji protestowało przeciwko warunkom i długości detencji. Organizacje domagają się też pociągnięcia do odpowiedzialności prawnej polityków i kierownictwa Straży Granicznej.

Przeczytaj także:

Szantaż czy destabilizacja?

Celem instrumentalizowanej migracji najczęściej jest konkretny szantaż albo ogólna destabilizacja państwa docelowego. Wywołując kryzys na granicy z Grecją w 2020 roku, Turcja chciała renegocjować warunki umowy migracyjnej z Unią Europejską. Podobnie interpretuje się presje migracyjne wywoływane przez Libię i Tunezję. Szantaż Maroko w 2021 roku miał natomiast podłoże polityczne – był odwetem za przyjęcie przez Hiszpanię na szpitalne leczenie Ibrahima Ghali, lidera ruchu niepodległościowego Sahary Zachodniej, którą Maroko okupuje.

Na kryzysy wywołane przez południowych sąsiadów, państwa (lub UE) odpowiadały odkręcaniem dodatkowego kurka z pieniędzmi lub dyplomatycznymi ustępstwami.

Białoruś wywołała kryzys w odwecie za sankcje nałożone na nią przez Unię Europejską po sfałszowanych wyborach w 2020 roku i po uprowadzeniu samolotu z opozycjonistą na pokładzie rok później. Unia częściowo ograniczyła szlak migracyjny przez presję na tureckie linie lotnicze, zaoferowała Polsce i krajom bałtyckim wsparcie Frontexu (którego Polska nie przyjęła) i „elastyczne instrumenty prawne”, pozwalające na obchodzenie procedur azylowych.

Negocjacje z Łukaszenką oznaczałyby jednak ustępstwa na rzecz reżimu, który więzi opozycjonistów i fałszuje wybory i z którego Polska i Litwa przyjęły wielu politycznych uchodźców. Jeśli Łukaszenka chciał coś od Unii Europejskiej wyegzekwować, to szybko okazało się to niemożliwe. Celem trwającego już ponad 2,5 roku kryzysu jest nie doraźny szantaż, a długofalowa destabilizacja, a Białoruś od dawna nie jest jego jedynym inspiratorem.

Ale z tą Rosją to już nie przesadzajmy?

Rola Rosji w kryzysie na granicy białoruskiej przez długi czas pozostawała w debacie nieco w cieniu. Mówiono o „operacji hybrydowej Białorusi” i „instrumentalizacji migracji przez reżim Łukaszenki”, a nie Putina. Przyznawano, że Rosja musiała wyrazić zgodę na te działania, ale znacznie rzadziej – że odgrywa w nich aktywną rolę.

Anna Maria Dyner z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych pokazała w swojej analizie, że kryzys rozwijał się równolegle z zacieśniającą się integracją Państwa Związkowego Rosji i Białorusi. Już w lutym 2021 roku, gdy Łukaszenka zatwierdzał plan ochrony granicy, wspomniał o „wyzwaniach migracyjnych”, które czekają Białoruś i podkreślał jej rolę w ochronie granic Państwa Związkowego. Miesiąc później, Białoruś zmodyfikowała kodeks administracyjny, uchylając kary za nielegalne przebywanie w strefie przygranicznej, a w czerwcu zawiesiła umowę z Unią Europejską o readmisji migrantów.

Po wywołaniu kryzysu na granicach z Litwą i Łotwą w czerwcu oraz z Polską, w sierpniu, Rosja i Białoruś rozpoczęły wspólne ćwiczenia wojskowe przy granicach z unijnymi państwami. We wrześniu oba reżimy uzgodniły 28 Programów Integracyjnych, a 4 listopada, tuż przed eskalacją kryzysu na polskiej granicy, ostatecznie je podpisały, zapowiadając też stworzenie wspólnej doktryny wojskowej i migracyjnej. Dyner pisze, że od tego momentu działania dyplomatyczne i przekaz medialny obu krajów był w dużej mierze zsynchronizowany.

Jednocześnie, gdy po interwencji UE tureckie linie lotnicze zawiesiły loty do Mińska, pałeczkę w organizacji szlaku migracyjnego przejęła Moskwa. Jak opisywała Claudia Ciobanu „Balkan Insight”, latem 2022 roku 90 proc. migrantów zatrzymywanych przez polską Straż Graniczną miało w paszporcie wizy rosyjskie. Niemieckie służby zauważyły wzrost tego zjawiska już pół roku wcześniej. Migranci kupowali rosyjskie wizy za 2500-3000 dolarów i choć przylatywali do Rosji, to granice z Unią Europejską mogli przekraczać dopiero z Białorusi. W rozmowie z „Balkan Insight” jeden z przemytników wręcz podkreślał, że przechodzenie przez granicę w Kalinigradzie jest zakazane.

Rosja w pełni ujawniła swoją rolę w organizowaniu migracji dopiero na granicy z Finlandią jesienią 2023 roku. Eskortowanie setek migrantów na przejścia graniczne przez rosyjskie służby zostało odebrane jako odwet za wejście Finlandii do NATO pół roku wcześniej. W komentarzu dla „Balkan Insight” Marek Menkiszak z Ośrodka Studiów Wschodnich powiedział, że choć działania Rosji nie cofną już decyzji Finlandii, to mogą być „próbą onieśmielenia fińskiego rządu i zniechęcenia go do eskalacji konfliktu z Rosją, a co za tym idzie – do wycofania zgody na obecność amerykańskich wojsk na wschodniej granicy”.

Presja migracyjna może też służyć „zmiękczeniu” Europy i polepszeniu pozycji Rosji w potencjalnych rozmowach o zamrożeniu wojny w Ukrainie. Zdaniem amerykańskiego think-tanku The Modern War Institute, Putin może planować kolejną mobilizację i wywołaniem kryzysu „zmusił” Finlandię do zamknięcia granic, by uniemożliwić Rosjanom ucieczkę. Ponadto, na masowej sprzedaży wiz Rosja po prostu zarabia, a część migrantów, którzy nie przedostali się do Europy, wcieliła do armii i wysłała na front.

Różne cele Rosji i Białorusi

Działania hybrydowe Rosji i Białorusi mają zbieżne cele, choć strategia Łukaszenki jest bardziej doraźna, a Putina – obliczona na ogólną destabilizację Europy. Zdaniem Anny Marii Dyner, celem Białorusi było – oprócz odwetu za unijne sankcje – odwrócenie uwagi światowej opinii publicznej od działań własnego reżimu: prześladowania opozycjonistów, setek więźniów politycznych i pogłębiającej się integracji (w tym wojskowej) z Rosją. Łukaszenka używa też kryzysu, by dyskredytować na arenie międzynarodowej Polskę, Litwę i Łotwę, które udzieliły azylu wielu białoruskim opozycjonistom.

Strategią Rosji ma być natomiast ogólna destabilizacja i manipulowanie nastrojami społecznymi w Europie, odwrócenie uwagi opinii publicznej od swoich działań w Ukrainie i na Kaukazie oraz wywieranie presji na Unię Europejską i NATO. Rosja i Białoruś prowadzą też wspólne kampanie propagandowe, przedstawiające Polskę i kraje bałtyckie jako bezprawne, barbarzyńskie, niepotrafiące kontrolować ani swoich granic, ani wschodniej flanki NATO.

Oba państwa przyjmują też inne role w kryzysach. Białoruś eskaluje je w widoczny sposób, a jej służby otwarcie współpracują z przemytnikami i przeprowadzają prowokacje na granicy. Rosja udaje, że ma czyste ręce: nie pozwoliła na otwarcie szlaku przez Kaliningrad (choć było nim duże zainteresowanie), a na granicy fińskiej jej służby eskortowały migrantów do granicy, ale nie pomagały w jej przekraczaniu.

Nie dając złapać się na gorącym uczynku, Rosja próbuje też kreować wizerunek dojrzałego państwa, które uspokaja awanturniczą Białoruś. Na początku kryzysu rzecznik prasowy Kremla Dmitrij Pieskow sugerował nawet, że Rosja może być mediatorem między Mińskiem a Brukselą, by wypracować umowę podobną do tej, którą UE zawarła w 2016 roku z Turcją.

Białoruś podkreślała za to, że jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli (jako powód podając agresywne działania służb Polski, Litwy i Łotwy), to może poprosić Rosję o pomoc. W swojej analizie Dyner pisze, że w kontekście integracji obu państw, zaostrzenie kryzysu może w przyszłości stać się dla Rosji pretekstem do faktycznego przejęcia kontroli nad granicami Białorusi.

Zagrożenia militarne były tylko pretekstem dla rządu PiS?

W przeciwieństwie do kryzysów migracyjnych na południu Europy, te wywoływane przez Rosję i Białoruś mają też wymiar militarny. Fakt ten został sprowadzony przez poprzedni rząd do absurdu: politycy pozujący w wojskowych barwach na tle płotu czy zapowiedzi prezesa NBP o stworzeniu „monety upamiętniającej obronę granicy wschodniej” sprawiły, że potencjalne zagrożenie trudno było traktować poważnie. Takiej narracji mocno sprzeciwiali się też aktywiści, podkreślając, że militaryzacja granicy to tylko przykrywka do zaostrzania prawa i brutalnych działań wobec migrantów.

Dyner pisze o zupełnej realności tych zagrożeń. Przypomina, że krótko po rozpoczęciu kryzysu Białoruś i Rosja rozpoczęły przy granicach wspólne manewry wojskowe. Ich scenariusz zakładał atak fikcyjnych „państw zachodnich” – de facto Polski i krajów bałtyckich – na Rosję i Białoruś, a poprzedzać go miał właśnie kryzys graniczny.

Dyner pisze też, że „temat rosnącego napięcia na granicy między NATO a Państwem Związkowym był uwypuklany w białoruskich i rosyjskich informacjach dotyczących ćwiczeń. Po ich zakończeniu propaganda rosyjska i białoruska zaczęły z kolei podkreślać, że Polska w odpowiedzi na kryzys podjęła działania nieproporcjonalne do skali zagrożenia – m.in. wyznaczając do ochrony granicy komponenty aż trzech dywizji zmechanizowanych”.

W pierwszych miesiącach kryzysu Łukaszenka i białoruskie Ministerstwo Obrony kilkakrotnie wspominali, że jeśli sytuacja będzie tego wymagać, to nie wykluczają możliwości odpowiedzi zbrojnej.

Zdaniem Dyner, kryzys jest też sprawdzaniem potencjału ochrony granic Polski, Litwy i Łotwy: współpracy między wojskiem i innymi służbami; szybkości reagowania na prowokacje, np. wtargnięcia białoruskich służb; czy organizacji i logistyki – np. przenoszenia sprzętu i ludzi lub liczby żołnierzy i rodzaju uzbrojenia wykorzystywanych do ochrony granic. Jest to również test dla infrastruktury granicznej Polski i państw bałtyckich, dzięki któremu Białoruś może sprawdzić, które punkty są najsłabsze, które będą chronione w pierwszej kolejności oraz jak sprawnie powstawać będą kolejne, nawet prowizoryczne, zabezpieczenia. Białoruś i Rosja mogą też testować potencjalną reakcję NATO, np. gotowość i zakres wsparcia dla sojuszników, gdyby zaszła taka konieczność.

Na granicy dochodzi też do prowokacji, niszczenia zapory i ataków na funkcjonariuszy (np. rzucania kamieniami, oślepiania laserem). Wreszcie, niekontrolowany przepływ ludzi może być okazją do przenikania do Europy agentów, funkcjonariuszy służb specjalnych, przestępców lub terrorystów. O tym ostatnim wspomina się rzadko – nie sprzyja to tonowaniu społecznych lęków przed migracją. Tylko czy można wykluczyć, że Rosja i Białoruś zupełnie z takiej szansy nie korzystają?

Czy Rosja stoi za kryzysami migracyjnymi w innych częściach Europy?

Od kilku lat badacze zadają sobie pytanie, na ile wywoływanie kryzysów migracyjnych w Europie jest skutkiem ubocznym, a na ile bezpośrednim celem działań Rosji. Nie ma wokół tego konsensusu i prostej odpowiedzi. Wiadomo, że Rosja steruje kryzysem na wschodnich granicach i że robiła to już wcześniej – w latach 2015-2016, w odwecie za sankcje wprowadzone po aneksji Krymu, wysłała na granice z Finlandią i Norwegią kilka tysięcy migrantów.

W marcu 2023 roku o celową eskalację kryzysu migracyjnego oskarżyły Rosję Włochy. Od początku roku zaczęło przypływać tam coraz więcej migrantów z krajów, które są destabilizowane przez prorosyjskie junty – z Nigru, Burkina Faso, Mali i Republiki Środkowoafrykańskiej. Wielu pochodziło też z Sudanu i Libii, gdzie aktywne są Grupa Wagnera i rosyjski wywiad. Libia jest ponadto głównym krajem tranzytu dla migrantów z Afryki, a otwarcie wspierany przez Rosję generał Khalif Haftar współpracował z gangami przemycającymi ludzi do Włoch.

„Myślę, że teraz można powiedzieć, że gwałtowny wzrost liczby migrantów wyruszających z wybrzeży Afryki jest również, w niemałym stopniu, elementem otwartej strategii wojny hybrydowej, którą wdraża Grupa Wagnera, wykorzystując swoje rosnące znaczenie w niektórych krajach afrykańskich" – powiedział wówczas włoski minister obrony Guido Crosetto.

Już kilka lat temu pojawiły się teorie, że Rosja celowo wywołuje wielkie kryzysy migracyjne, by osłabiać Europę. Choć wojna w Syrii trwała od 2011 roku, to właśnie masowe bombardowania przeprowadzane przez Rosję od 2015 roku doprowadziły do największej katastrofy humanitarnej. Rosja nigdy nie skorzystała z możliwości deeskalacji konfliktu – np. wielokrotnie wykorzystywała swoje prawo weta do blokowania rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ w sprawie rozejmu i zaprzestania bombardowań w Aleppo.

Wielka fala migracji, która zaczęła się w 2015 roku, wywołała w Europie niepokoje, które rosyjska propaganda jeszcze wzmacniała, np. rozpowszechniając dezinformację, np. o gwałtach, których migranci mieli dokonywać w Niemczech. Społeczne napięcia i podgrzewane politycznie lęki dały paliwo skrajnej prawicy, często antyeuropejskiej i otwarcie prokremlowskiej.

Nieregularna migracja osłabiła też Unię Europejską, która nie umie wypracować wobec niej spójnego stanowiska.

Kwestię osłabiania Europy przez fale migracji podnoszono też w kontekście inwazji na Ukrainę, zwłaszcza gdy Rosja przeprowadzała kolejne bombardowania celów cywilnych. Choć trudno powiedzieć, by Putin osiągnął tu swój cel – przybycie milionów uchodźców i uchodźczyń z Ukrainy nie wytworzyło skrajnych podziałów, ani w samej UE, ani w krajach, które przyjęły ich najwięcej – to rosyjska propaganda pracowała nad tym od początku, rozpowszechniając dezinformację i podgrzewając napięcia na tle historycznym lub ekonomicznym.

„Niezależnie od tego, czy Rosja uważa inicjowanie masowych fal migracji do Unii Europejskiej za część swojej strategii wojny hybrydowej, jest ewidentne, że ogólny wpływ tej migracji jest dla krajów docelowych przytłaczający” – czytamy w raporcie Baltic Defense College,

Oprócz kosztów namacalnych – przeciążenia systemów azylowych, politycznych napięć i dezintegracji – Europa ponosi też klęskę w wymiarze symbolicznym. Brutalność i zamykanie granic przed uchodźcami ma kompromitować jej „moralny autorytet” i dowodzić, że jego praworządność i humanitaryzm są bardzo wybiórcze. Bo jaką legitymację do potępiania „specjalnej operacji militarnej” w Ukrainie ma ten okrutny i niehumanitarny Zachód, który odpycha od swoich granic uchodźców z krajów, w których prowadził wojny? Na jakiej podstawie wymierza sankcje za łamanie praw człowieka, skoro sam je łamie? Czy dysydent z Białorusi i uchodźczyni z Ukrainy to dla Zachodu „inny gatunek ludzi” niż Afganki i Irakijczycy?

UE od lat udowadnia swoimi działaniami, że przez „uniwersalne prawa człowieka” rozumie de facto „prawa człowieka europejskiego”, dając Rosji propagandowe paliwo dla opinii publicznej nie tylko we własnym kraju, ale też w państwach, w których próbuje umacniać swoje wpływy.

Na wojnę hybrydową trzeba się „uodpornić”. Ale jak?

Eksperci od lat ostrzegali, że strategią „Twierdzy Europa” Unia daje zapędzić się w kozi róg. Amerykańska politolożka Kelly Greenhill, opisując w 2016 roku możliwe strategie „odporności” na szantaże migracyjne, krytykowała eksternalizację migracji i ówczesne porozumienie Unii z Turcją. Argumentowała, że płacenie sąsiednim dyktaturom za hamowanie migracji kompromituje europejskie wartości i jest sygnałem, że przerażona Europa sama sobie nie radzi.

Zdaniem Greenhill, „odporność na weaponizację” nie osiąga się, budując mury, łamiąc własne prawo i zawierając kontrowersyjne pakty, ale zwiększając chłonność i tolerancję na imigrację. System azylowy należy wzmocnić; ludzi integrować lub sprawnie i humanitarnie odsyłać; niepokoje społeczne łagodzić; słowem – pokazywać jednolity front, praworządność i wspólnotę wartości, bo na tym opiera się siła Unii Europejskiej.

Osiem lat później te same argumenty podnoszą aktywiści i organizacje praw człowieka. „Zamiast wydawać kasę na sprzęty i więcej murów, powinniśmy zaskoczyć Białoruś i całą Europę – nie grać w ich grę, skończyć push-backi natychmiast, zainwestować w ośrodki, politykę integracyjną i zgodne z prawem rozwiązania. Spolonizujmy politykę migracyjną właśnie tak!” – napisała na swoim Facebooku Anna Alboth, w komentując debatę o polityce na granicach Polski i Unii Europejskiej.

W teorii powinno to działać, ale doświadczenia ostatnich lat pokazują coś innego. Kraje Unii Europejskiej nie zbudowały wspólnej polityki migracyjnej i nie radzą sobie ani z kontrolą granic, ani z integracją uchodźców, ani z deportowaniem setek tysięcy tych, którzy azylu nie otrzymali. Rośnie niechęć do migracji, a wraz z nią słupki skrajnej prawicy i zainteresowane rozwiązaniami, które jeszcze kilka lat temu byłyby nie do pomyślenia.

Powiększa się grono krajów, którym Europa płaci za tamowanie presji migracyjnej (lub po prostu jej niestwarzanie). Setki milionów euro i obietnice przymknięcia oka na mało demokratyczne działania płyną jednak w kierunku dyktatur, które Europie bezpośrednio nie zagrażają.

„Kontrowersyjne”, lecz w miarę stabilne umowy graniczne z sąsiadami to przywilej, którego Polska, Finlandia i kraje bałtyckie już nie mają.

A co mają? Przewidziane w unijnym pakcie migracyjnym „środki nadzwyczajne” w przypadku instrumentalizacji migracji, takie jak możliwość zawieszenia procedur azylowych na cztery tygodnie i szybkie wydalanie osób z negatywną decyzją do krajów tranzytu. Organizacje humanitarne uznały te rozwiązania za niedopuszczalne, a polski rząd – za niewystarczające. Cztery tygodnie nie wystarczą, by Rosja i Białoruś zaprzestały wysyłania migrantów na granice, a wydalenie do kraju tranzytu, który umowę o readmisji zerwał, byłoby tym samym, co dziś, push-backiem.

„Musimy kreatywnie myśleć, na czym ma polegać eksternalizacja migracji w naszym regionie Europy” – mówił wiceminister Duszczyk w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" – „W przypadku Białorusi i Rosji, państw zupełnie nieobliczalnych, musimy jednak być gotowi na radykalne scenariusze”.

Czy Europa boi się „utraty moralnego autorytetu”?

Czy scenariusze, w których presja migracyjna miała polaryzować społeczeństwa, osłabiać państwa i dyskredytować je na arenie międzynarodowej, faktycznie się spełniają? Raczej nie tak, jak zakładały to teorie wojny hybrydowej, które ostrzegały przed kompromitacją „moralnego autorytetu” i ostrymi podziałami ideologicznymi. Masowe migracje zmieniły Europę: polityczne centrum trudno dziś odróżnić od skrajnej prawicy; wyborcy domagają się od rządzących kontroli granic, a nie humanitarnego traktowania migrantów; a Unia Europejska wprowadza kolejne wyjątki od praworządności.

Po kolejnych kryzysach na granicach Unia zaostrzyła prawo azylowe, które jest dziś właściwie sprzeczne z międzynarodowymi konwencjami. Jeśli nowy pakt nie wejdzie w życie (ostatnio odrzuciły go np. Polska i Czechy) to dlatego, że jest zbyt liberalny, a nie za mało humanitarny.

Brytyjska Partia Konserwatywna od miesięcy mówi o wypowiedzeniu Europejskiej Konwencji Praw Człowieka lub zmniejszeniu jurysdykcji Trybunału w Strasbourgu; we wrześniu Donald Tusk mówił o konieczności zmiany prawa międzynarodowego, które daje przewagę przemytnikom; a o pomyśle odsyłania wszystkich migrantów np. do Rwandy wspominają już nawet politycy niemieckiej FDP.

Komisja Europejska wyrażała zrozumienie dla działań polskiego rządu na granicy (choć podczas stanu wyjątkowego apelowała o „większą transparentność”). W 2023 roku broniła też legalizacji push-backów przez Łotwę i Litwę, mówiąc, że „te państwa robią, co mogą, by chronić unijne granice”. Bruksela w pełni poparła też zamknięcie całej granicy przez Finlandię. Jednocześnie, kolejne kraje przywracają kontrole na wewnętrznych granicach Schengen – w ostatnich miesiącach wprowadziły je Niemcy, Austria, Polska, Dania, Słowenia, Szwecja, Norwegia, Francja i Włochy. Niemcy zapowiadały ich częściowe zniesienie w marcu, ale pod warunkiem, że „granice zewnętrzne Unii będą chronione”. Teraz zapowiadają, że mogą potrwać do czerwca, bo „wciąż składane są nowe wnioski azylowe”.

Państwa europejskie zaostrzają prawo migracyjne i podpisują umowy z kolejnymi krajami trzecimi: Włochy – z Libią, Tunezją i Albanią; a Hiszpania – z Marokiem, Mauretanią i Senegalem. Część paktów budzi etyczne kontrowersje i de facto uniemożliwi migrantom szukanie azylu – ale kto będzie państwa europejskie z tego rozliczał? Na pewno nie wyborcy przeciwni migracji: co piąty Niemiec chce głosować na AfD; ostatnie sondaże dają Marine Le Pen zwycięstwo w kolejnych wyborach prezydenckich we Francji; Szwedzcy Demokraci są dziś drugą siłą w parlamencie; a Bracia Włosi są już częścią europejskiego mainstreamu.

Teza, jakoby Europa miała ugiąć się przed presją migracyjną, bojąc się „pułapki hipokryzji” i kompromitacji swoich wartości, brzmi dziś jak pobożne, idealistyczne życzenie. Prawo i moralne normy faktycznie okazały się zbyt ograniczające, są więc stopniowo luzowane.

Czy presja migracyjna rozsadza od środka społeczeństwa?

Najgroźniejszym narzędziem wojny hybrydowej z użyciem migracji ma być „operacja psychologiczna” obliczona na skłócenie społeczeństwa i podważenie zaufania do władzy. Przeciwnicy i zwolennicy wpuszczania migrantów na granicach mają rzucić się sobie do gardeł, doprowadzając do głębokich podziałów i destabilizując państwo.

Na ryzyko „ideologicznej wojny” wskazują nie tylko analitycy, ale też niektórzy politycy. Na początku kryzysu w Usnarzu, Donald Tusk nawoływał do „dialogu i konsensusu wokół dwóch podstawowych wymiarów tego kryzysu [bezpieczeństwa i humanitaryzmu]”: „Rzeczą najważniejszą, żeby wyjść z tego kryzysu, jest elementarna zgoda narodowa. (…) Dzisiaj są same ofiary – ofiarami są ludzie cierpiący na granicy, ofiarami są żołnierze i strażnicy graniczni, których reputacja została podważona, również przez nieprzemyślane działania władzy. My wszyscy jesteśmy ofiarami, bo jesteśmy coraz bardziej skłóceni”.

Gdy w czasie kryzysu na granicy, w Finlandii wzrosła liczba ataków na tle etnicznym, kandydat na prezydenta z Ligi Zielonych, Pekka Haavisto zaapelował o zgodę i zaprzestanie mowy nienawiści: „Jeśli chcemy utrzymać kraj w jedności przeciwko zewnętrznym zagrożeniom, również ze strony Rosji, musimy radzić sobie jako naród z takimi problemami. Inaczej będą przeciwko nam wykorzystywane do przeróżnych prowokacji. To ważne, żebyśmy jako społeczeństwo rozwijali tolerancję” – powiedział w wywiadzie dla „Guardiana”.

Nie wygląda na to, by wojna hybrydowa na europejskich granicach rozsadzała społeczeństwa od środka. Większość ludzi po prostu popiera działania władz. Fińska straż graniczna od lat przodowała w rankingach zaufania społecznego. W badaniu opublikowanym w połowie grudnia 2023 roku (czyli gdy presja migracyjna trwała już ponad 1,5 miesiąca i wszystkie granice zostały zamknięte) znów zdobyła pierwsze miejsce – ufało jej 80 proc. obywateli.

W Litwie, gdzie wskaźniki zaufania do instytucji są dużo niższe, poparcie dla straży granicznej zwiększyło się po wybuchu kryzysu – w grudniu 2021 roku wyniosło 54 proc., najwięcej od 20 lat. W Hiszpanii, która prawie dekadę temu zalegalizowała push-backi na lądowej granicy z Marokiem, społeczeństwo jest tym tematem niezbyt zainteresowane. W 2021 roku miał miejsce masowy push-back prawie 9 tysięcy osób, a w 2022 roku podczas próby przekroczenia granicy zginęło 37 migrantów.

W sondażach przeprowadzanych miesiąc po tych wydarzeniach „sytuacja na granicy z Marokiem” została uznana za „poważny problem” przez 1,5 proc. respondentów (w 2021 roku) i przez 0,8 proc. (w 2022). Nie oznacza to zresztą potępienia dla działań służb – zaniepokojenie może wynikać z lęku przed migracją lub ekspansywnymi działaniami Maroka. Sytuacja na granicy jest raczej znormalizowana, doniesienia o śmierciach czy przemocy służb nawet nie przebijają się do mediów.

Po „masakrze w Melilli”, w której w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach zginęło 37 migrantów, w Madrycie protestowało ok. 600 osób.

Na tym tle, Polska sprawia wrażenie szczególnie podzielonej – debata wokół kryzysu na granicy od początku była spolaryzowana i jawiła się jako kolejna „wojna polsko-polska”. Rząd PiS podgrzewał ksenofobiczne emocje i politycznie wykorzystywał sytuację na granicy, pogłębiając konflikt między służbami a społeczeństwem obywatelskim i częścią mieszkańców pogranicza. Działania władzy i służb głośno potępiała opozycja, wiele osób publicznych i media – zarówno lewicowe, jak i centrowe. Na porządku dziennym stało się mówienie o „zbrodniach” i „bestialstwie” polskich funkcjonariuszy i oskarżanie ich o „morderstwa”. Powstało wrażenie, jakoby społeczeństwo polskie było wokół tematu kryzysu na granicy zupełnie podzielone.

Badania pokazują jednak coś innego. W czterech kolejnych sondażach CBOS przeprowadzanych od września 2021 roku do marca 2023 roku, odsetek osób negatywnie oceniających działania Straży Granicznej wynosił niezmiennie 8 proc. Przez półtora roku kryzysu poparcie dla SG wzrosło z 60 proc. do 66 proc. (miesiąc po inwazji na Ukrainę sięgnęło aż 74 proc.). Za budową płotu na granicy z Białorusią opowiedziało się w 2021 roku 57,2 proc. Polaków (przeciw było 19,3 proc.) a za zaporą na granicy z Rosją – 64 proc.

Wygląda na to, że skrajnej polaryzacji uległo nie tyle polskie społeczeństwo, co jego opiniotwórczy liderzy.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Małgorzata Tomczak
Małgorzata Tomczak

Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.

Komentarze