Żaden inny kraj Unii nie sprowadza do pracy tylu obcokrajowców, co Polska pod rządami PiS. Myli się ten, kto zakłada, że w większości są to nasi bracia Ukraińcy — pisze Bartosz Józefiak
Z Brukseli docierają niepokojące dla prawicy sygnały. Rada UE zgodziła się na relokację uchodźców – lub w zamian opłaty za odmowę ich przyjęcia przez kraje członkowskie.
Do wejścia w życie nowych przepisów długa droga, a ew. opłaty są w istocie bardzo niskie, ale konserwatywni politycy i publicyści biją na alarm.
„To jest kpina z Polski, to jest dyskryminacja, wyjątkowo bezczelna!” – unosi się w Sejmie Jarosław Kaczyński. „Dlatego my się na to nie zgodzimy. I na to nie zgadza się także naród polski. I to musi być przedmiotem referendum. Ta sprawa musi być przedmiotem referendum” – ogłasza szef PiS, próbując reanimować kiepski start kampanii wyborczej swojej partii
Premier Mateusz Morawiecki grzmi: „Rząd PiS stoi na straży bezpieczeństwa i spójności kulturowej naszego narodu i naszego państwa”
Europoseł Witold Waszczykowski załamuje ręce: „To jest recepta na totalne rozbicie naszych państw przez olbrzymie grupy emigrantów”.
Martwi się redaktor Michał Karnowski: „Nie zapominajmy, że w tle jest cel ideologiczny: migranci z krajów dalekich kulturowo są »cenniejsi« bo mają nas »ubogacić« kulturowo, zmienić nasze zwyczaje, życie społeczne, rolę chrześcijaństwa w życiu publicznym. Tak to przeprowadzili w wielu krajach zachodnich, takie cele stawiają sobie w tej rundzie”.
Za późno.
Migranci z „krajów dalekich kulturowo” już tu są, co najmniej w setkach tysięcy. Zaprosił ich rząd Prawa i Sprawiedliwości.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
W 2015, czyli ostatnim roku rządów Platformy, urzędnicy wydali 65 tysięcy zezwoleń na pracę dla cudzoziemców spoza UE (obywatele Unii takich zezwoleń nie potrzebują). W 2021 roku takich zgód wydano 504 tysiące. Rok później: 365 tysięcy. To nie są liczby wyciągnięte z jakiegoś lewackiego instytutu, tylko oficjalne dane Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej.
Polska pod rządami PiSu stała się liderem, jeżeli chodzi o otwartość na migrantów spoza Europy. Żaden inny kraj Unii nie sprowadza do pracy tylu obcokrajowców.
Myli się ten, kto zakłada, że w większości są to nasi bracia Ukraińcy.
W 2022 rząd wydał 85 tysięcy zezwoleń na pracę Ukraińcom, co stanowi niecałą jedną czwartą wszystkich decyzji. Reszta robotników przyleciała z tak bliskich nam kulturowo krajów jak Uzbekistan (33 tysiące zezwoleń), Turcja (25 tysięcy), Indie (41 tysięcy), Filipiny (22 tysiące) czy Bangladesz (13 tysięcy).
Rekordowy pod tym względem był 2021 rok, a więc jeszcze przed atakiem Putina na Ukrainę. Liczba wydawanych zgód już wcześniej oscylowała wokół 400 tysięcy decyzji rocznie. Covid tego nie zatrzymał, wręcz przeciwnie. Polska była jednym z niewielu krajów, który w czasie pandemii nie zamknął swoich granic na przykład przed Filipińczykami.
Wokół robotników z odległych krajów wyrósł ogromny, nie zawsze legalny biznes.
Zaczyna się tak, jak w przypadku Antonia i Miguela, dwóch przyjaciół z rybackiej wioski w Meksyku. Pracując na budowie, targowisku czy przy połowie ryb ledwo zarabiali na podstawowe potrzeby, aż w ich wiosce pojawił się elegancki mężczyzna w średnim wieku.
Rekruter roztaczał przed nimi bajkowe wizje pracy w Europie. Antonio i Miguel w ciągu kilku dni musieli zapłacić trzy tysiące dolarów. Mężczyzna załatwił im wizy, bilety lotnicze, mieszkanie i pracę w Polsce. Trafili do małego domku pod Jarocinem.
Dwie łazienki i jedna kuchnia na 22 mieszkańców. Piętrowe łóżka, siedem osób w pokoju. Pracowali po 8, 10, a czasami 12 godzin, nosząc ciężkie pudła z wołowymi tuszami. Miguel nabawił się przepukliny, ale jego przełożony z agencji pracy wywrzeszczał, że za każdy dzień wolny od pracy firma potrąci mu 150 złotych z wypłaty.
Historię Antonio, Miguela i innych migrantów z Ameryki Południowej opisałem w reportażu dla Dużego Formatu.
Tanią siłę roboczą w Azji i Ameryce Południowej łowią lokalni rekruterzy, którzy współpracują z agencjami pracy w Polsce. Obiecują załatwienie formalności, ale każą sobie słono zapłacić. Trzy tysiące dolarów to i tak nieźle, bo od Filipińczyków słyszałem o pięciu tysiącach dolarów. Chętni na wyjazd zapożyczają się u rodzin albo biorą pieniądze z parabanków.
- Chłopak od rekrutacji pouczył mnie – tylko ładnie się uśmiechaj! Zdziwiłem się, bo urzędnicy w ambasadzie nie zadawali żadnych pytań. Kazali tylko podpisać dokumenty i zaprosili po odbiór wizy za dwa tygodnie – opowiada mi Marlon z Filipin.
Robotnicy z Azji czy Ameryki Południowej najczęściej trafiają do rzeźni, chłodni, fabryk drobiu, magazynów logistycznych albo na produkcję. Firmy biorą sobie pracowników w leasing: zakwaterowanie, transport do zakładu, pensję, ubezpieczenie – wszystkim zajmuje się agencja.
Tysiące z nich mieszka w wynajętych domkach, barakach i kontenerach rozsianych po miasteczkach i wsiach w całej Polsce. Lokalni mieszkańcy widują ich tylko o świcie, gdy przekraczają bramę zakładu lub wieczorami, kiedy robią zakupy w Lidlu.
Agencje zatrudniające Filipińczyków za godzinę pracy migranta każą sobie płacić od 33 do 37 złotych. Z tej kwoty góra 20 złotych trafia do robotnika, resztę zatrzymuje sobie firma.
Migranci zarabiają minimalną stawkę godzinową, a czasami jeszcze mniej, bo ich szefowie potrafią być bardzo kreatywni. Robotnikom odciągają z wypłaty pieniądze za nocleg, choćby to był nieogrzewany kontener, za ciuchy robocze, dowóz do fabryki, zdobycie pozwolenia na pracę… Miguel i Antonio zamiast obiecanych 1500 dolarów w miesiąc zarabiali 1300 złotych, czyli znacznie poniżej minimalnej krajowej.
Państwo polskie, wydając hurtowo pozwolenia i wizy, aktywnie wspiera tę nową gałąź gospodarki. Co więcej, rząd sam z taniej siły roboczej korzysta.
Kilka tygodni temu odwiedziłem budowę Polimerów Police – ogromnej fabryki stawianej przez Grupę Azoty, jednego z rządowych gigantów. Na budowie uwijali się niemal wyłącznie robotnicy z Filipin i Indii. Pracowali po 13 godzin na dobę, bez prawa do urlopu czy płatnego zwolnienia lekarskiego. Większość z nich miała później przeskoczyć na budowę rafinerii Orlenu pod Płockiem.
Teraz pytanie: dlaczego rząd, który jedną ręką wypycha uchodźców, drugą otwiera drzwi dla setek tysięcy migrantów?
Na potrzeby tego tekstu wyobraźmy sobie na chwilę, że oto dyskutujemy z Prawicowym Publicystą, który wyjaśnia: uchodźcy, na przykład ci na granicy z Białorusią próbują dostać się do Polski nielegalnie, w dodatku za namową wrogiego reżimu. Nie możemy ich kontrolować, nie wiemy, czy stanowią zagrożenie.
Robotnicy przylatujący za pracą dostają się do Polski legalnie, na nasze zaproszenie.
Będę Was prosił, żebyśmy odłożyli na bok dyskusję o „legalności” uchodźców, którym polski rząd odmawiał prawa do złożenia azylu. Temat czytelnikom OKO.Press jest doskonale znany, o sytuacji na granicy z Białorusią wielokrotnie pisali moje koleżanki i koledzy.
Przyjmijmy na chwilę punkt widzenia Prawicowca i od razu zapytajmy: czy naprawdę „legalność” i kontrola migrantów jest istotną wartością dla tego rządu? Nie jestem przekonany.
Wszystko wskazuje na to, że placówki dyplomatyczne wydają wizy „z automatu”.
Historie takie jak Marlona słyszałem wielokrotnie. Filipińczycy i robotnicy innych nacji odpowiadają na kilka ogólnych pytań w ambasadzie, albo zgoła na żadne, albo w ogóle nie odwiedzają ambasady, bo dokumenty w ich imieniu składają rekruterzy.
„No dobrze, ale przynajmniej mamy ich pod kontrolą w Polsce” – powie nasz Publicysta. To tylko częściowo prawda. Państwo polskie w postaci urzędów wojewódzkich wydaje karty pobytu, które co pewien czas trzeba odnawiać. Urzędnicy mają więc jakiś nadzór nad osobami, którzy chcą w Polsce przebywać legalnie. Z drugiej strony – my nawet nie wiemy, ile takich osób u nas mieszka.
Pracując nad jednym z tekstów, próbowałem ustalić, ilu w Polsce pracuje Gwatemalczyków. Przez miesiąc odbijałem się pomiędzy Urzędem do Spraw Cudzoziemców a Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Odpowiedzi ni poznałem.
Gdybym zajrzał do danych ministerstwa Rodziny, dowiedziałbym się, że w 2022 roku Gwatemalczykom wydano 347 pozwoleń na pracę. Czy to oznacza, że w Polsce przebywa 347 Gwatemalczyków? Niekoniecznie, bo ta liczba dotyczy tylko pozwoleń nowych i przedłużonych w danym roku. A jeśli ktoś ma np. pozwolenie na trzy lata, to w tej statystyce się nie pojawi. Ta liczba nie uwzględnia też migrantów, którzy wjechali na wizie turystycznej albo takich, którzy przybyli z innych krajów strefy Schengen.
Jak już wspomniałem, według ministerstwa w 2021 roku pozwolenie na pracę dostało 504 tysiące obcokrajowców. Ale już Eurostat podaje, że Polska wydała aż 790 tysięcy takich pozwoleń. Skąd różnica? Bo Eurostat posiłkuje się danymi z Urzędu ds. Cudzoziemców. Dwie różne rządowe instytucje inaczej liczą więc pracujących w Polsce migrantów.
Przy okazji wspomnę o jednym: Nawet jeśli przyjmiemy, że to ta niższa liczba jest prawdziwa, to i tak daje Polsce zdecydowane pierwsze miejsce w UE pod względem przyjętych cudzoziemców. Druga w zestawieniu jest Hiszpania, która pozwoleń na pracę wydała raptem 88 tysięcy. I mówimy o 2021, a więc przed wybuchem wojny.
Poza tym Prawu i Sprawiedliwości nie chodzi o żadną „legalność” migrantów. Sygnał wysyłany do wyborców jest inny: nie będziemy przyjmować obcych z innych kultur. Żadnych, legalnych czy nielegalnych.
W 2018 roku Paweł Chorąży, wiceminister inwestycji i rozwoju, stracił stanowisko po tym, jak publicznie zadeklarował, że „napływ imigrantów do naszego kraju musi wzrosnąć, żeby utrzymać wzrost gospodarczy”.
Dodał, że Polska powinna przyjmować imigrantów, bo to dzięki nim budowany jest „dobrobyt państw, które osiągnęły sukces”. Mateusz Morawiecki zganił podwładnego, mówiąc, że wiceminister „zdecydowanie zagalopował się w niektórych swoich wypowiedziach”.
Chorąży to chyba najbardziej pechowy minister w historii. Poleciał za to, że powiedział prawdę, w dodatku w stu procentach zgodną z polityką swojego rządu.
Może więc chodzi o „obcość kulturową?”. Nasz Prawicowy Publicysta mógłby nam wyjaśnić: „inny krąg kulturowy oznacza po prostu muzułmanów, ale już katolicy, choćby pochodzili z drugiego końca świata, są u nas mile widziani”.
To ciekawa teza – tyle tylko, że całkowicie fałszywa.
W 2020 roku Janusz Kowalski, poseł wtedy jeszcze Solidarnej Polski, przekonywał, że Rafał Trzaskowski, wtedy jeszcze kandydat na prezydenta, „na pstryk, pstryk Berlina przyjmie moim zdaniem każdą liczbę obcych kulturowo muzułmańskich imigrantów”.
Panie pośle! Proszę się tak nie obawiać Trzaskowskiego. Rząd, do którego Pan też należy, doskonale poradził sobie z tym zadaniem sam.
W końcu Turcja (przypominam: 25 tys. zezwoleń rocznie), Uzbekistan (33 tys.) czy Bangladesz (13 tys.) to kraje w większości muzułmańskie.
W 2022 roku rząd PiS – jak zauważyła europosłanka Platformy Elżbieta Łukacijewska – przyjął łącznie 136 tysięcy migrantów z krajów, gdzie dominującą religią jest islam.
Tak tylko przypomnę, że w 2015 roku PiS wygrał wybory przez swój twardy sprzeciw wobec przyjęcia do Polski siedmiu tysięcy muzułmańskich uchodźców.
Siedmiu. Tysięcy.
Co prawda, pewna agencja pracy, która specjalizuje się w ściąganiu Filipińczyków, przekonuje, że będą oni dobrymi pracownikami, bo są nam bliscy kulturowo – przecież na Filipinach dominuje katolicyzm.
Może dla niektórych pracodawców to jest argument, ale raczej wątpię. „Bliskość kulturowa” przy ściąganiu taniej sile roboczej nie gra roli, bo rolę gra jedynie „taniość” owej siły. Poza tym urzędnicy w ambasadach i konsulatach wręczając wizę, nie przepytują nikogo, czy aby na pewno jest katolikiem.
„Ale zaraz! – mógłby zakrzyknąć nasz Publicysta Prawicowy. – Uchodźcy z białoruskiej granicy ciągną do Europy, żeby tu siedzieć na socjalu i zmieniać kulturowo cały kontynent. Tymczasem migranci zarobkowi popracują chwilę, pokończą im się kontrakty i grzecznie wrócą do siebie”.
O, święta naiwności!
Być może część cudzoziemców popracuje parę lat i wróci do siebie, ale wielu, a może i większość, jednak zostanie.
Tak jak Marlon z górzystego miasteczka na Filipinach, który przygodę z Polską zaczynał, biegając po 12 godzin po magazynie sieci drogerii. Dziś ma pracę biurową i pomysł na własny biznes. Polska, z szybko rosnącą gospodarką, to dla niego kraj możliwości.
Tak jak Joan z Manili, która przyjechała składać okna w fabryce na Podlasiu, a dzisiaj pracuje jako opiekunka dla dzieci w Warszawie. Do Polski przyleciała już jej córka Dorothy. Dziewczyna studiuje na prywatnej uczelni i mówi, że jej przeznaczeniem jest zostać tutaj.
Tak jak Lucia z Gwatemali, do której kierowniczka w rzeźni wołała „Kurwa, ja pierdolę” i rzucała w nią kawałkami mięsa. Zaciska zęby i zasuwa do roboty, prosząc Boga, żeby dał jej siły do pracy. Chciałaby znów spotkać się z córką, ale na razie nie ma na to szans. Lucia na podróż do Polski zaciągnęła wielki dług, więc nie może wrócić do domu, póki nie zarobi na jego spłatę.
„Polska przypomina mi Szwajcarię, tylko 50 lat temu. Też myśleliśmy, że migranci przyjadą na chwilę, popracują i wrócą do siebie. A oni zostali na zawsze” – opowiada mi szwajcarska dziennikarka pracująca w Polsce.
Niemcy pół wieku temu też byli przekonani, że tureckich gastarbeiterów sprowadzają do swoich fabryk i zakładów góra na kilka lat. Dzisiaj w Niemczech żyją trzy miliony osób o tureckich korzeniach, a Turcy stanowią najliczniejszą mniejszość w kraju.
Moglibyśmy zapytać Holendrów, Belgów, Francuzów czy Brytyjczyków, jak to jest z tymi migrantami — zostaną czy wrócą do siebie?
„Wezwaliśmy siłę roboczą, a przyjechali ludzie” – mówił szwajcarski pisarz Max Frisch.
Więc nie, drogi Prawicowy Publicysto – migranci nigdzie się nie wybierają. Już tu są. I już tu zostaną.
A może – aż się cały trzęsę, że mi taka podła myśl przyszła do głowy – cała ta antyuchodźcza retoryka to tylko jeden wielki pic pod wybory? Może kończy się ona dokładnie wtedy, kiedy trzeba porozmawiać o pieniądzach?
I jesteśmy w domu. Odpowiedź na pytanie: dlaczego prawicowy rząd aktywnie wspiera migrację do Polski – jest jasna jak słońce.
Premier Morawiecki może sobie opowiadać baśnie z mchu i paproci, jak to Polska wchodzi na poziom najbardziej rozwiniętych gospodarek na kontynencie i „przestaje być rezerwuarem taniej siły roboczej”, ale prawda jest zupełnie inna.
Pod względem uśrednionych kosztów pracy za godzinę Polska zajmuje piąte miejsce od końca w Unii. Jeśli chodzi o innowacyjność gospodarki, to jest jeszcze weselej – zajmujemy czwarte miejsce od końca.
Tymczasem jednym z motorów polskiej gospodarki jest branża meblarska, która w 2021 roku osiągnęła wartość 56 miliardów złotych – 20 procent więcej niż rok wcześniej. Tak się składa, że właśnie w fabryce meblarskiej pod Wrocławiem pracowała grupa Filipinek, którym szef pozabierał paszporty, żeby przypadkiem nie szukały sobie innego zajęcia, zmuszał je też do pracy ponad siły. Kobietom pomogła dopiero interwencja fundacji La Strada.
Jesteśmy też liderem na rynku transportów drogowych. Jedna piąta wszystkich towarów, które podróżują po europejskich szosach, przewożą dziś polskie firmy. Dziwnym trafem również w tej branży łatwo spotkać pracowników z innych krajów. Łatwo też trafić na wyzysk, co na przykładzie filipińskich kierowców pokazali reporterzy Superwizjera TVN.
Świetnie radzi sobie też branża mięsna, której wartość opiewa na 72 miliardy złotych. To właśnie przy produkcji mięsa pracował Miguel i Antonio z Meksyku oraz Lucia z Gwatemali.
Migranci są też wykorzystywani przez międzynarodowe korporacje jako kurierzy i dostawcy w Uberze, Glovo czy Stuarcie. Zaciekawionych tym wątkiem odsyłam do swojej książki, gdzie opisuję, jak wyzysk w tej branży wygląda w praktyce.
Co łączy te wszystkie gałęzie gospodarki? Opierają się na niskich kosztach pracy. I są zdominowane przez obcokrajowców.
W zapraszaniu migrantów nie ma oczywiście nic złego: pod warunkiem że nie zapraszamy ich po to, żeby ich wykorzystywać.
Tymczasem robotnicy z Azji i Ameryki Południowej wykonują u nas najgorsze zadania, do których nikt inny się nie garnie.
– Kiedyś tu było mnóstwo Polaków i trochę Ukraińców, potem trochę Polaków i mnóstwo Ukraińców. A teraz to powiem ci, że i Ukraińców brakuje. Też już nie chcą za taką stawkę pracować. Więcej pozjeżdżało Gruzinów albo tej Ameryki Południowej – usłyszałem od Oleny pracującej w fabryce mięsa pod Jarocinem.
Agencje pracy ściągające Filipińczyków reklamują „towar” takimi słowami: „Nie stawiają tak dużych wymagań, jak często Ukraińcy”
„Zalety: Niska roszczeniowość”
„Bardzo niska rotacja, wysoka lojalność”
„Korzystnie działają na efektywność innych cudzoziemców, w tym Ukraińców.”
Oto moja teza: robotnicy z Ukrainy jeszcze przed wybuchem wojny nie chcieli wykonywać najgorszych robót za najniższe stawki. Ponieważ szybko uczyli się języka, łatwo było im znajdować nową pracę. Polscy szefowie stanęli przed wyborem: mogli albo podnieść stawki, albo poszukać tańszej i bardziej uległej siły roboczej. Wybrali to drugie. Filipińczyk czy Gwatemalczyk, który nie zna języka i do tego zadłużył siebie i całą rodzinę po uszy, byle tylko przylecieć do Polski, nie będzie zbyt „roszczeniowy”.
W 2019 roku dr Maciej Grodzicki z Instytutu Ekonomii, Finansów i Zarządzania UJ opowiadał na łamach Gazeta.pl: „Wszyscy nieustannie mówią: »No tak, grozi nam pułapka średniego rozwoju, musimy unowocześniać gospodarkę«. Organizacje biznesowe w kółko organizują konferencje na ten temat. A później te same organizacje biznesowe apelują do rządzących, żeby ułatwiać napływ imigrantów z Bangladeszu i Azji Wschodniej, bo brakuje pracowników. I temu poświęcają swoje wysiłki lobbingowe”.
„To źle?” – dopytuje dziennikarz, na co ekspert odpowiada:
„Źle, bo to tylko utrwali pracochłonny i przestarzały sposób produkcji w Polsce. Sercem jestem za otwarciem granic dla migrantów. Ale rząd powinien stawiać biznesowi warunek: wpuścimy migrantów dopiero wtedy, gdy zainwestujecie w wydajne i dobrze płatne miejsca pracy”.
Cztery lata i miliony pozwoleń na pracę później widać jak na dłoni, że PiS nie poszedł za wskazówką pana doktora.
To dziwne zawieszenie, w którym rząd z jednej strony sprowadza migrantów, a z drugiej udaje, że ich tu nie ma, już powoduje problemy. I będzie powodować jeszcze większe w przyszłości.
Rząd nie ma żadnego planu, jak pomagać migrantom albo ich integrować. Żadnej instytucji, do których mogliby się zgłosić o pomoc – z wyjątkiem przeciążonych pracą NGO-sów.
Migranci nie mają szans na darmową naukę języka polskiego albo darmowe porady prawne. Po przybyciu do Polski zdani są na łaskę pracodawców. O wyzysk w takiej sytuacji nietrudno.
Nie istnieje żaden rejestr nieuczciwych agencji. Migrantom, których prawa są łamane, powinna pomagać inspekcja pracy – instytucja dramatycznie niedofinansowana i okrojona z kompetencji.
W skrajnych wypadkach ofiary oszustwa mogą zgłosić się do Straży Granicznej. Strażnicy mogą nadać im status ofiar handlu ludźmi, co pozwala im na legalny pobyt w Polsce. Tak właśnie stało się z Lucią, Miguelem, Antoniem i ponad trzydziestką innych robotników z Ameryki Łacińskiej. Dzięki ich zeznaniom prokuratura i straż graniczna zajęła się szefostwem i pracownikami agencji pracy z Zielonej Góry. Być może usłyszą oni zarzut handlu ludźmi, ale raczej bym się o to nie zakładał. Sama definicja handlu ludźmi w kodeksie karnym liczy sobie z dziesięć linijek zapisanych drobnym druczkiem. Przepisy dotyczące tego przestępstwa są bardzo skomplikowane, dlatego ciężko je udowodnić przed sądem. Sędziowie częściej sięgają więc po paragrafy dotyczące łamanie praw pracowniczych. To z kolei oznacza dużo niższe kary dla sprawców.
Prawo i Sprawiedliwość swoją promigracyjną polityką jakoś się nie chwali. Nie ma więc szans, żeby w tej kadencji próbowano rozwiązać problemy, o których piszę wyżej.
A po wyborach i ewentualnej wygranej opozycji? Też nie sądzę. Z prostego powodu: pomoc migrantom oznaczałaby pójście na zwarcie z przedsiębiorcami, którzy wykorzystują ich trudną sytuację. Wymagałoby to wzmocnienia inspekcji pracy i ograniczenia umów śmieciowych, które pozwalają wymagać od filipińskich, gwatemalskich i innych robotników pracy po 300 godzin w miesiącu, bez urlopów i zwolnień lekarskich. Tak się jakoś dziwnie składa, że prawa pracownicze są takie same dla robotników z Polski, jak i innych krajów, takie same są więc mechanizmy ich łamania. Trudno sobie wyobrazić, by politycy PO zapragnęli nagle zawalczyć z patologiami na rynku pracy.
Niekoniecznie będzie tego też pragnął liberalny elektorat. Łatwiej współczuć uchodźcom koczującym w lesie gdzieś pod Hajnówką, niż dostrzec kontenery ustawione na błotnistych placach przed fabryką kurczaków, albo zainteresować się losem dostawcy Glovo, który właśnie przywiózł nam kolację.
Usprawiedliwiając wyzysk migrantów szefowie firm i liberalni komentatorzy będą mogli sięgnąć po znany już i przećwiczony zestaw argumentów. Na przykład: „jakby im się nie podobało, to by nie pracowali, nikt ich nie zmuszał do przyjazdu”. Tak jakby człowiek, który nie ma za co dzieci nakarmić, faktycznie miał jakiś wybór. Można mocno zamknąć oczy, żeby nie dostrzec prostego faktu: nawet jeśli wymaganie od pracownika biegania po fabryce po 13 godzin na dobę za minimalną stawkę godzinową jest zgodne z prawem, to wciąż jest niemoralne.
Może być też tak, że o migrantach poukrywanych po fabrykach i magazynach rozsianych w całym kraju nikt tak naprawdę nie chce wiedzieć. Bo ich obecność mówi o nas niezbyt przyjemne rzeczy.
Na przykład to, że – chociaż sami nie mieliśmy zamorskich kolonii – to dziś chętnie korzystamy z postkolonialnego porządku.
Z kraju, z którego się ucieka, staliśmy się krajem, do którego przyjeżdżają inni – i to z całego świata, nie tylko z bliskiej zagranicy. Tym samym z kategorii wyzyskiwanych przeskoczyliśmy na półkę wyzyskiwaczy.
Musielibyśmy zmierzyć się z faktem, że nasz gospodarczy sukces nie opiera się na ciężkiej harówie i geniuszu lokalnych przedsiębiorców. Opiera się na wyzysku. A to akurat dyscyplina, w której mamy bogate, liczone w stuleciach doświadczenie.
W końcu –zamiast wyśmiewać zachodnią politykę multi-kulti, musielibyśmy przyznać, że sami jesteśmy tej polityki liderami.
Oddajmy głos redaktorowi Karnowskiemu, tym razem Jackowi: „Słyszymy, że mamy przyjąć 2 tysiące uchodźców, albo zapłacić 40 mln euro kary. Dziś to nie problem – jeśli trzeba będzie, zapłacimy. Jest jednak jasne, że ma to być precedens. Raz wprowadzony mechanizm będzie stosowany bez końca, i ani się obejrzymy, nasze miasta będą przypominały pod względem etnicznym Paryż czy Brukselę. Będziemy zmagali się z problemem gett, stref »no-go«, przestępczością i tysiącem innym problemów.”
Panie redaktorze, po co te nerwy! To właśnie rząd, który Pan tak aktywnie wspiera, co roku sprowadza nad Wisłę setki tysięcy migrantów, a na razie żadnych gett i stref „no-go” w Polsce nie odnotowano. Ma pan jednak rację – Polskie miasta będą przypominać zachód pod względem etnicznym. Powiem nawet więcej: już zaczynają go przypominać.
Publicysta Jakub Majmurek na łamach Krytyki Politycznej stawia tezę, że to właśnie PiS położył podstawy pod wieloetniczną i wielokulturową Polskę. Ciężko się z tym nie zgodzić. Konserwatyści mogą przekonywać, że „oni błędów zachodu nie popełnią”, ale wszystko wskazuje na to, że to właśnie oni realizują największą multikulturową operację we współczesnej Europie. A ponieważ nie pomagają uchodźcom i w żaden sposób ich nie integrują, to zarazem powtarzają najgorsze błędy zachodniej Europy.
Czy za 30 lat doczekamy się w Polsce dzielnic latynoskich, filipińskich czy tureckich, gdzie język polski będzie rzadkością, za to społeczne i ekonomiczne wykluczenie – codziennością? Byłaby to niesłychana ironia losu, gdyby ziarno pod najgorszy prawicowy koszmar zasiał nie kto inny, jak prawicowy rząd.
Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z „Dużym Formatem”, portalem weekend.gazeta.pl i Superwizjerem TVN. Specjalizuje się w reportażach wcieleniowych. Nominowany m.in. do Nagrody Grand Press i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej. Współautor (razem z Wojciechem Góreckim) książki „Łódź. Miasto po przejściach.” Współautor (razem z Agnieszką Bombą i Piotrem Stefańskim) audioserialu reporterskiego „Wietnamski dług.” W czerwcu nakładem wydawnictwa Czarne ukaże się jego książka „Wszyscy tak jeżdżą.”
Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z „Dużym Formatem”, portalem weekend.gazeta.pl i Superwizjerem TVN. Specjalizuje się w reportażach wcieleniowych. Nominowany m.in. do Nagrody Grand Press i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej. Współautor (razem z Wojciechem Góreckim) książki „Łódź. Miasto po przejściach.” Współautor (razem z Agnieszką Bombą i Piotrem Stefańskim) audioserialu reporterskiego „Wietnamski dług.” W czerwcu nakładem wydawnictwa Czarne ukaże się jego książka „Wszyscy tak jeżdżą.”
Komentarze