0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Slawomir Kaminski / Agencja Wyborcza.plFot. Slawomir Kamins...

„Polska nie potrzebuje ani prawicowej, ani lewicowej polityki historycznej, a próby jej budowania nieuchronnie kończyć się będą marnotrawieniem środków na gaże partyjnych propagandystów. Zamiast tego rząd powinien prowadzić przemyślaną politykę naukową i kulturalną. I nie żałować na nie pieniędzy” – pisze Piotr Osęka, historyk, badacz dziejów najnowszych Polski, profesor w Instytucie Studiów Politycznych PAN.

O awanturze rozpętanej przez PiS wokół Muzeum II Wojny Światowej pisaliśmy w OKO.press:

Przeczytaj także:

O komentarz poprosiliśmy prof. Piotra Osękę. Oto jego punkt widzenia.

Praktyki przeszłości

Rozmiar i położenie portretów w przestrzeni publicznej nieraz były już przedmiotem troski rządzących. Pod koniec lat 30 policja sprawdzała, czy wizerunki Piłsudskiego, Mościckiego i Śmigłego-Rydza umieszczono z okazji świąt państwowych na wystawach sklepowych.

Ponad dekadę później władze partyjne bacznie nadzorowały kolejność, w jakie podobizny przywódców pojawiały się na pochodach pierwszomajowych. W 1951 roku domagano się wyjaśnień, dlaczego „portret tow. Malenkowa był znacznie mniejszy niż portret tow. Gottwalda i niesiono go na końcu”, a „portret tow. Hodży niesiono przed portretami klasyków marksizmu. Za „przejaw wrogiej działalności” uznano fakt, że „w Świdnicy w dekoracji zabrakło portretu tow. Prezydenta Bieruta”.

Polityczna awantura, jak wybuchła dwa tygodnie temu wokół Muzeum II Wojny, do złudzenia przypomina praktyki przeszłości.

Oto nowe kierownictwo placówki zdecydowało się przywrócić oryginalny kształt wystawy i usunęło plansze dodane za czasów PiS – wizerunki Pileckiego, Kolbego i rodziny Ulmów.

Prawica wpadła w amok: dyrekcję muzeum przyrównywano do nazistowskich zbrodniarzy, pomstowano na „rozpędzony walec pedagogiki wstydu”, pisano o „niemieckim poleceniu”, kancelaria prezydenta wyświetliła portrety na frontonie pałacu.

A prezes IPN nieco zagadkowo, ale niewątpliwie dobitnie stwierdził, że „nowe kierownictwo Muzeum II Wojny wydaje antypolskie wycie jako ekwiwalent swoje przaśności”.

Kosiniak-Kamysz i Tusk ulegają

Wsparcie dla polityków PiS przyszło tym razem z nieoczekiwanej strony. Władysław Kosiniak-Kamysz oznajmił, że „życiorysy tych wielkich postaci są przykładami patriotyzmu i heroizmu” a rodzina Ulmów „może być naszym wielkim orężem historycznym na cały świat”.

Minister zażądał przywrócenia portretów, zaś władze PSL zaapelowały do rządu o „utrzymanie autentyczności i godności przedstawianych wydarzeń historycznych”.

W podobnym duchu wypowiedział się też Donald Tusk, domagają się, aby „z symbolami polskiego patriotyzmu i martyrologii w przestrzeni muzealnej postępować niezwykle delikatnie”.

Najwyraźniej PiS nawet swoim przeciwnikom zdołał wpoić przekonanie, że każdy kraj prowadzi własną politykę historyczną, zaś obowiązkiem rządu jest pisać urzędową wersję przeszłości, deklamować ją publicznie i bronić w konfrontacji z innymi stolicami.

„Dyplomacja historyczna” PiS

Angażowanie państwa w promowanie nacjonalistycznych mitów to bardziej domena wschodnich despotii niż zachodnich demokracji, ale PiS-owi zawsze bliższa pod tym względem była Moskwa niż Londyn.

Sztandarowe hasło poprzedniej ekipy stanowiła „dyplomacja historyczna”, sprowadzająca się do przekonania, że w polityce zagranicznej najbardziej liczą się państwa, które przelicytują inne w opowieści o swoich heroicznych dziejach.

W tej logice pamięć historyczna to swoisty mecz między narodami o to, kto komu narzuci własną wizję przeszłości. Jest to gra o sumie zero – musimy naszymi „prawdziwymi” bohaterami przesłonić ich „fałszywych” bohaterów. Inaczej biada nam.

Nieprzypadkowo Mateusz Morawiecki, jeszcze jako premier, mówił, że „polska pamięć powinna być królową pamięci świata”.

Badaczy, którzy jak Barbara Engelking czy Jan Grabowski, pisali i mówili o masowym denuncjowaniu Żydów przez polskie społeczeństwo, nacjonalistyczna prawica, traktowała jako zdrajców. Zadaniem historyków ma być wszak – skoordynowana z polityką rządu – obrona martyrologicznej narracji. Kto wyłamuje się z szeregu, to jakby strzelał do własnej bramki.

„Obowiązkowy zestaw”

Działania PiS zawsze podszyte były wiarą, że pamięć historyczną narodów można kontrolować przy pomocy urzędowych oświadczeń. Że słowa „fakty” i „prawda” świecą własnym blaskiem a wypowiedziane oślepią przeciwnika, który będzie musiał ukorzyć się i uznać swoją porażkę.

Ekipa Kaczyńskiego traktowała badania naukowe, pamięć historyczną i język dyplomacji jako jedność. Polską narrację pamięci (a właściwie jedną z jej wersji – opowieść nacjonalistyczną) przedstawiała światu jako naukowo dowiedzioną prawdę.

Ambicje te oddaje tytuł jednego z panelu rządowej konferencji z 2021 „Jaki powinien być dla świata obowiązkowy zestaw wiedzy o Polsce?”.

Stąd też zamiłowanie do pozwów i hojne dotacje dla rozmaitych organizacji „broniących dobrego imienia narodu”. Wszak już dawno obiektywnie ustalono, że Polacy zawsze byli najdzielniejsi i najszlachetniejsi. Kto temu zaprzecza – kłamie. A kłamców trzeba karać.

Starcie „polskiej pamięci” z „niemieckim kłamstwem”

Chociaż polityka historyczna nominalnie jest zestawem gestów odgrywanych na użytek międzynarodowych elit, prawdziwa publiczność zasiadała w kraju. Dlatego między 2015 a 2023 powołano dziesiątki fundacji, instytutów i para akademickich bytów, których głównym zadaniem było opowiadanie wyborcom, jak dumnie ich rząd wypina pierś na europejskich salonach i jak broni „polskiej pamięci” w starciu z niemieckim kłamstwem.

Mantrę tę przeplatano pomstowaniem na poprzednie ekipy, które nie dbały, nie pilnowały, lekceważyły. Platforma pozwoliła wręcz, żeby narody świata pamiętały II wojnę światową każdy po swojemu!

Poza elektryzującymi nagłówkami w prorządowych mediach niewiele z tych działań wynikało. Nie ma dowodów, że kombinat propagandy historycznej pozostawił po sobie cokolwiek poza finansowym dobrostanem swoich pracowników.

Wbrew zaklęciom prawicowej prasy piszącej o „Polakach, którzy odrzucili pedagogikę wstydu”,

nie da się dowieść, że elektorat PiS szedł do urn, bo chciał więcej zdjęć Pileckiego w Muzeum II Wojny.

Kampania parlamentarna 2023 – w całości utkana z historycznych resentymentów – nie dała ekipie Kaczyńskiego trzeciej kadencji. Jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało, mimo wyborczych sukcesów przez osiem lat aspiracje partyjnych elit rozmijały się z emocjami wyborców.

PiS chciał być kochany za swój „patriotyczno-godnościowy” program, który pysznił się w przestrzeni publicznej, a w rzeczywistości zaufanie wyborców zdobywał za sprawą polityki gospodarczej.

Populizm pamięci

Populizm pamięci to współczesna łacina prawicowej klasy politycznej – świadectwo wtajemniczenia i przynależności. Publiczne peany na cześć „katolickiej tradycji”, „narodowej tożsamości” i „dziedzictwa polskości” służą budowaniu pozycji w partyjnej hierarchii; są deklaracją lojalności wobec kierownictwa PiS i potępieniem „ojkofobicznych elit”.

Kto chce robić karierę na prawicy, musi znać ten język; sprawnie operować martyrologicznymi formułami, wiedzieć kogo nazwać spadkobiercą Inki i Pileckiego, a kogo postawić w jednym szeregu z Szechterem i Baumanem. Pamiętać, kto „zdradził w Jałcie” a kto „obowiązki miał polskie”.

Trudno nie dostrzec tu analogii z czasami PRL. Politycy PZPR w przemówienia na plenum, czy zjeździe obowiązkowo wplatali cytaty z „klasyków marksizmu-leninizmu”, powoływali się na „postępowe tradycje ludu polskiego”, wspominali „walkę narodowowyzwoleńczą klasy robotniczej”, chlubili się „powrotem na prastare piastowskie ziemie”.

Wojownicy pamięci

Obie formacje polityczne – komunistyczna i neoendecka – budowane były przez „wojowników pamięci”. Termin ten – mnemonic warriors – ukuli przed dekadą politologowie Michael Benhard i Jan Kubik na określenie aktorów sceny politycznej uważających się za depozytariuszy „prawdziwej” wiedzy o przeszłości.

Racją bytu „wojowników pamięci” jest walka z nihilistami, „niedbającymi o »właściwy« kształt świadomości historycznej społeczeństwa”. W tej rywalizacji treść wyobrażeń o przeszłości nie podlega negocjacjom, liczy się tylko, jak przekonać stronę przeciwną do swojej wizji dziejów.

Nie ma żadnego powodu, aby politycy liberalni sięgali dziś po ten język i logikę.

To nie jest klucz do serc wyborców

Populizm pamięci nie jest kluczem do serc wyborców; emocje związane z kultywowaniem martyrologiczno-heroicznej wizji dziejów podziela jedynie wąska grupa społeczna, jądro żelaznego elektoratu PiS. Ci ludzie i tak nigdy nie zagłosują na żadną z partii wchodzących w skład koalicji 15 października.

Nietrudno domyślić się, że minister Kosiniak-Kamysz gromiąc dyrekcję Muzeum II Wojny, liczył na odwrócenie negatywnego trendu w sondażach i pozyskanie konserwatywnych wyborców, jednak kalkulacje te były w równym stopniu złudne, co szkodliwe. W demokratycznym kraju władza państwowa nie powinna ingerować w treść wystaw, książek, uniwersyteckich wykładów. Przekroczenie tej granicy to zawsze krok w stronę autorytarnych porządków.

Państwo a polityka historyczna

Jaką zatem politykę historyczną powinno uprawiać państwo? Najlepiej żadną

W publicystyce często pojawia się pogląd, że prawicowy populizm pamięci powinno się kontrować równie spójną i wyrazistą wizją przeszłości, że nie można „odpuścić” walki o historię, bo przeciwnik zawłaszczy sobie to pole i zapewni rząd dusz w społeczeństwie.

Nic błędniejszego. Polska nie potrzebuje ani prawicowej, ani lewicowej polityki historycznej, a próby jej budowania nieuchronnie kończyć się będą marnotrawieniem środków na gaże partyjnych propagandystów. Zamiast tego rząd powinien prowadzić przemyślaną politykę naukową i kulturalną. I nie żałować na nie pieniędzy.

Społeczny popyt na narracje historyczne – zjawisko zauważalne i z pewnością pozytywne – nie ma w sobie nic z kultu pomników. Odbiorców przyciągają opowieści barwne i wielowymiarowe, zaś drętwe politgramoty o bohaterach nudzą i odpychają.

Dlatego np. rekordy sprzedaży bije „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego (przez prawicę wyklinana jako zamach na narodową tradycję), a nie hagiograficzne albumy produkowane przez IPN.

Rolą polityków jest stać na straży swobody badań

Prawicowe elity wpadły w tę samą pułapkę, co niegdyś komuniści wierzący, że jeśli od rana do wieczora opowiadać będą w szkołach o Leninie, to młodzież w końcu go pokocha.

Analogicznie, o pozycji Polski w świecie i jej wizerunku w oczach międzynarodowej opinii publicznej nie zadecydują największe nawet portrety Pileckiego ani najbardziej pompatyczne przemówienia polityków, tylko wzajemne kontakty społeczeństw, w tym zwłaszcza naukowców.

To udział polskich historyków, socjologów, politologów w globalnym obiegu idei przełoży się na upowszechnienie wiedzy o polskich doświadczeniach, a także na zdolność do kształtowania opinii światowych elit.

Rolą polityków jest wyłącznie wspierać, finansować i stać na straży swobody badań.

;
Piotr Osęka

Polski historyk, badacz dziejów najnowszych Polski, doktor habilitowany nauk humanistycznych. Profesor w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Autor wielu książek naukowych z najnowszej historii Polski

Komentarze