0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Slawomir Kaminski / Agencja Wyborcza.plFot. Slawomir Kamins...

O tym, co się działo przed i w trakcie powodzi na Dolnym Śląsku, wiemy ciągle za mało. Ale publiczna dyskusja musiała się już zacząć. W tej chwili opinia publiczna skupia się na tym,

  • jak wielkim błędem była uspokajająca wypowiedź premiera Tuska z piątku 13 września („Prognozy nie są przesadnie alarmujące; dzisiaj nie ma powodu, aby przewidywać zdarzenia w skali, która by powodowała zagrożenie na terenie całego kraju; nie ma powodu do paniki”),
  • jak bardzo w prognozach pomylili się hydrolodzy
  • oraz czy mniejsze, niepokazywane w mediach miejscowości, dostały odpowiednią pomoc.
To pytania zasadne, ale chyba nie tu tkwi istota problemu.

Czy mieliśmy dobre prognozy hydrologiczne?

Prognozy IMGW były alarmistyczne od zeszłego tygodnia, ale wbrew temu, co wielu z nas wyniosło ze szkoły, takie prognozy szacują tylko prawdopodobieństwo – nie dają pewności, jak będzie. Czytać się je powinno jak sondaże przedwyborcze, które nie mówią, co się stanie, ale co może się stać.

Wiadomo też, że służby państwowe miały przed tą katastrofą w Polsce i w jej trakcie dużo więcej danych niż kiedyś (dla porównania popatrzmy sobie na Rosję, w której kryzys klimatyczny wywołuje podobne powodzie niemal co tydzień, a władze dysponują wyłącznie danymi satelitarnymi, podawanymi z wielogodzinnym opóźnieniem).

Rzecz jednak nie tylko w tym, ile danych jest, ale co z nimi państwo robi. A poza tym ile by tych danych nie było, zawsze pozostanie sfera niepewności. I to, jak państwo radzi sobie w tej sferze, jest kluczowe.

Czy władza centralna zrozumiała, że ryzyko jest wysokie?

Z tego, co teraz wiadomo, należy sądzić, że władza centralna na dane, które dostała, zareagowała w miarę poprawnie. Choć prognozy nie były zatrważające, premier nakazał służbom przygotowywać się do najgorszego (tak przynajmniej Donald Tusk twierdził w wywiadzie dla TVP Info 18 września).

Ale system ratownictwa nie zadziałał, jak powinien, bo informacje między służbami nie były przekazywane w trybie alarmowym, a ludzie nie uwierzyli w sygnały o możliwej powodzi. I to jest istota problemu.

Poziom zaufania do państwa jest zbyt niski. I to nie pozwala zareagować na alert RCB.

Ten stan rzeczy być może z czasem zmieni ustawa o obronie ludności – ale wcześniej musi zostać uchwalona i wdrożona. A jak mówi Dominice Sitnickiej prof. Hubert Izdebski, w wersji, w jakiej projekt trafił do Sejmu, za mało nacisku kładzie on na edukację obywatelską. Więc na zmiany przyjdzie sporo poczekać.

Przeczytaj także:

Czy małe miejscowości zostały opuszczone?

Katastrofa ma charakter w dużej mierze lokalny. Wielkie miasta dają radę. To małe miejscowości zniszczyła woda, która wcześniej rozwaliła tamę.

Co oznacza, że choć generalnie – z perspektywy władzy centralnej – jest lepiej, niż być mogło, to są miejsca, gdzie ludzie stracili absolutnie wszystko.

A pomoc dociera tam z opóźnieniem, bo nie ma dróg, a helikopterów jest po prostu za mało.

Czy jednak z faktu, że sztab kryzysowy z premierem obraduje we Wrocławiu, wynika, że te małe miejscowości zostały opuszczone? Nie, bo do ratowania i pomagania nie jest potrzebny premier. Katastrofy, pożary, trąby powietrzne i powodzie zdarzają się w Polsce cały czas. W ten weekend wichura spustoszyła miejscowości na Mazowszu, koło Radomia. Ma tam jechać premier i wszystkie telewizje, żeby ludziom dało się pomóc?

Do czego służy premier?

Warto pamiętać, że państwo ma duże możliwości niesienia pomocy. Sprawna odbudowa to coś, czego powinniśmy oczekiwać, bo taki jest nasz standard. Od kilkunastu już lat pomoc w sytuacji katastrofy naturalnej wygląda tak, że ludzie natychmiast, tego samego dnia albo nazajutrz, dostają pieniądze (kilka tysięcy zł) na przeżycie, potem zbierane są informacje o tym, czego brakuje i co jest zniszczone. I rusza odbudowa. Dlatego o tych wszystkich miejscach zniszczonych przez podtopienia, wichury i trąby powietrzne tak mało słyszymy.

Wiadomo też, że jeśli katastrofa jest rozległa, to żeby pomoc ruszyła natychmiast, bardzo wielu urzędników musi się przełączyć na pracę w trybie kryzysowym.

I temu służy obecność VIPa na pobojowisku czy wałach, najlepiej w stroju nieurzędowym. Jeśli jeszcze w tle widać lokalnego przejętego pod-VIPa, to administracja poznaje, że tradycyjna, żmudna, zgodna z procedurami praca przestaje punktować. Trzeba działać inaczej, a za niedopilnowanie, czy są „wszystkie załączniki do wniosku”, nikt głowy nie urwie.

Ale – odnotujmy to – przełączenie służb państwowych w tryb alarmowy tą metodą następuje po katastrofie, a nie wtedy, gdy mamy jej spore prawdopodobieństwo.

Tusk jako dzwonek alarmowy

Premier musi koordynować zespół ludzi wyłapujących z zarządzania kryzysowego to, czego nie da się załatwić niżej. Ma też ważne zadania symboliczne. Musi pokazać, że państwo jest, że widzi i się stara. Niestety, obecnie polega to na kolportowaniu komunikatu, że „premier się wściekł”. Po pierwsze – dlatego, że media kochają „wściekłego premiera”, jako że zapewnia bowiem cenne kliki. A po drugie – cóż – żyjemy w kulturze folwarcznego zarządzania.

Ale dopóki oglądać będziemy na ekranach publiczne połajanki w czasie posiedzeń sztabów kryzysowych, nie możemy czuć się bezpiecznie. Bo takie zarządzanie jest widowiskowe, ale niekoniecznie skuteczne.

I niszczy zaufanie do państwa i jego instytucji – a zaufania nam brakuje.

Z drugiej strony zauważmy, że po tygodniu od zapowiedzi premiera, że jakoś to będzie, prognoza ta się sprawdza. Sztab kryzysowy pracuje coraz sprawniej, przetwarzając kolejne szczegółowe problemy. Odbywa się to publicznie, więc jest edukacyjne. Choć uczestnicy narad są coraz bardziej zmęczeni, ale pokrzykiwania jest coraz mniej.

Czy państwowe służby się sprawdziły?

Nie, zapewne się nie sprawdziły i to w wielu miejscach. Ale w wielu – dały radę. W cytowanym wyżej tekście Dominika Sitnicka pisze o urzędnikach Wód Polskich, którzy nie przekazywali samorządom pilnie potrzebnych informacji. Być może trudno było im się przyznać, że odpowiedzi na pytania nie znają – choć to też jest cenna informacja.

Państwo więc nie używało dobrze informacji, jakie miało.

Jednak warto najpierw zauważyć, że w tym kryzysie państwo – pierwszy chyba raz w historii – zadziało jako całość. Trochę kulawo, ale jednak.

Rząd i jego służby, samorząd terytorialny wszystkich szczebli i trzeci sektor – organizacje pozarządowe, wszyscy razem. A poza tym nie byliśmy obrażeni na Unię, więc wpięła się w to UE.

Współpraca polega na zbieraniu informacji lokalnych, diagnozowaniu potrzeb i szukaniu rozwiązań. Informacje przepływały w obie strony, z góry na dół i z powrotem, co można poznać po tym, że irytujące fałszywki i informacje nieprawdziwe szybko były dementowane (jak o zbiorniku w Mietkowie).

Tego nie da się porównać z powodzią z 1997 r., bo wtedy były tylko słabe gminy, 49 województw i potężny rząd, który miał jednak tylko ogólną wiedzę o sytuacji. Społeczeństwo obywatelskie dopiero się tworzyło, o Unii można było pomarzyć.

W ciągu ostatnich pięciu lat przeszliśmy jednak dwa kryzysy, w których państwo nie działało jako całość.

Kryzys pandemiczny

PiS próbował rozwiązać go z poziomu rządowego. W tym systemie kluczowe było to, co powie premier (w tamtym przypadku – były premier Kaczyński), bo to on ostatecznie o wszystkim decydował. A premier właściwy, Morawiecki, skupiał się na dzieleniu wielkich pozabudżetowych funduszy w trybie awaryjnym. A były one tak wielkie, że trudno o to, by nie kusiły do złego.

Obywateli władza nie słuchała, ale ich przeganiała. Tak jak protestujących wobec polityki lockdownów przedsiębiorców wiosną 2020 roku, czy kobiety, którym władza odebrała decyzją TK Przyłębskiej podstawowe prawa, licząc, że dzięki pandemii jej się upiecze. Zarządzające kryzysem centrum musiało brać pod uwagę także swoje interesy polityczne: czy ogłaszać stan nadzwyczajny, skoro osłabi to szanse na reelekcje prezydenta Dudy, czy promować profilaktykę przeciw covid, skoro to się nie spodoba kilku skrajnie prawicowym posłom, od których zależy rządowa większość w Sejmie?

To był system bardzo nieskuteczny – z dramatycznym skutkiem nadmiarowych zgonów.

Inaczej już było już w 2022 roku, po pełnoskalowym ataku Putina na Ukrainę

Wtedy w Polsce organizowana była pomoc dla uciekających przed ostrzałem. Rząd jak zwykle też planował, że zajmie się sprawą sam. I powstrzymywał nawet samorządy przed działaniami. Ale ludzie rzucili się do pomocy pierwszego dnia, wciągając w to władze lokalne i wszystkie samorządowe zasoby. Jednak tylko w niektórych miastach od razu powstawały sztaby kryzysowe, w których urzędnicy współpracowali z aktywistami. W większości miejsc obywatelska i samorządowa pomoc organizowana była oddzielnie, choć w przyjaźni.

Po raz pierwszy działa całe państwo

Z tego punktu widzenia to, co stało się teraz, jest godne odnotowania: teraz wszystkie struktury państwa się spięły.

  • Rząd zauważył, że istnieją ustawy o zarządzaniu kryzysowym – więc ich użył, zamiast skupić się na twórczości legislacyjnej i celebrowaniu polityki (plan zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu w celu pilnego przyjmowania ustaw pojawił się 16 września, ale na planie się na szczęście skończyło).
  • Zadziałała też konstytucyjna zasada pomocniczości państwa. Centrum włączało się do pomocy tam, gdzie było potrzebne – jak w wypadku dwóch miast, gdzie centrum przejęło zarządzanie kryzysowe.
  • Perspektywa centrum („nie jest generalnie najgorzej”) uzupełniona została o perspektywę lokalną („tu są ludzie w dramatycznej sytuacji”). Samorządy lub służby wojewódzkie od 15 września tworzyły huby pomocowe, do których trafiała pomoc – by nie zapychać lokalnych dróg TIR-ami, które być może nie wiozą rzeczy akurat najpilniejszych.
  • Włożono dużo wysiłku w to, by się koordynować i wymieniać informacjami. Uzupełniać tam, gdzie to potrzebne.
  • Organizacje pozarządowe, które nauczyły się namierzać problemy na wojnie w Ukrainie, zbierały informacje o potrzebach i przekazywały kontakty. Kto ma łodzie? Kto wie, jak przez Czechy dojechać do zalanych miejscowości? („Wiemy, jak to się robi, umiemy dotrzeć wszędzie, bo docieraliśmy z pomocą na front w Ukrainie”)? Kto ma kontakty z magazynami żywności czy środków higienicznych?
Wszystko to odbywało się w porozumieniu ze strukturami samorządowymi.
  • Ustawa o zbiórkach z 2014 roku zadziałała też lepiej niż dawniej. Bo już nie chodziło o to, by zbierać – ale by robić to z sensem. Zalecenia aktywistów, by nie wysyłać butelkowanej wody z Gdańska na Dolny Śląsk, pojawiły się już w poniedziałek 16 września i były kolportowane między wszystkimi, którzy chcieli pomagać.
  • Ważne okazały się wspólnoty lokalne – z wójtkami i sołtyskami. I świetlice wiejskie, miejsca do organizacji i koordynacji pomocy. Budowane w ostatnich latach i słabo zauważalne, są elementem infrastruktury krytycznej tak samo jak wały. Na samym dole przedstawiciele centrum (strażacy, policjanci), pracowali z samorządowcami i mieszkańcami, a wolontariusze dowiadywali się, co mają robić.

Zamiast wzmożenia ogólnego i czysto symbolicznego, mieliśmy wzmożenie z tabelkami, w których rozpisane były zadania ze wskazaniem, kto, za co odpowiada.

Ponieważ wszystko to dzieje się to pierwszy raz, błędy są oczywiste. Ważne jednak, by czytać je w tym właśnie kontekście – bo wtedy system może się naprawiać.

Jak się odbudować?

Pozostaje kwestia odbudowy nie pojedynczych domów, ale całych społeczności. Bo żeby wszystko pozostało po staremu, naprawdę bardzo dużo musi się teraz zmienić. I to nie na szczeblu lokalnym.

Czy wszyscy będą się chcieli odbudowywać tam, gdzie mieszkali? Jak zabezpieczyć Ziemię Kłodzką przed coraz częstszymi katastrofalnymi deszczami. Czy w ogóle da się to zrobić i jakim kosztem? Jak przekonać mieszkańców, że konieczne są inwestycje kosztem ich domów? I czy takie inwestycje w ogóle mają sens? Naukowcy przedstawiają już różne argumenty za tym, że wobec zmian klimatycznych dotychczasowe zabezpieczenia nie wystarczą. Że musimy w ogóle zmienić myślenie o tym. Pokazuje to w OKO.press Szymon Bujalski:

Żeby jednak argumenty naukowców stały się częścią debaty publicznej, sprawy ekologii i zmian klimatu trzeba wyjąć z politycznej nawalanki. Są na to sposoby, ale u nas niepraktykowane centralnie.

Owszem, np. Gdańsk organizował u siebie panel obywatelski o tym, jak dostosować miasto do zmian klimatu (taki panel to narzędzie angażujące ludzi w podejmowanie trudnych decyzji. Najpierw reprezentatywna grupa mieszkańców zapoznaje się z wiedzą ekspercką, a potem dyskutują, jakie rozwiązania w danej sytuacji są najlepsze). Na poziomie ogólnopolskim taki panel – też na temat ekologiczny, bo o kosztach energii – zrobiła dwa lata temu Fundacja Stocznia. Pokazał dużą akceptację dla zielonej transformacji, o ile ludzi się potraktuje poważnie i tak z nimi porozmawia.

Jednak władza centralna z narzędzi partycypacyjnych nie korzysta tak, jakby mogła.

Po blisko roku rządów nowej koalicji widać, że choć już rozumie znaczenie społeczeństwa obywatelskiego, to z wykorzystaniem społecznego kapitału i debaty ma ona kłopot. Owszem, proces stanowienia prawa poprawia się – w końcu konsultacje społeczne i publiczne stały się w rządzie wymogiem (przed miesiącem zmienił się regulamin Rady Ministrów), a Sejm wdraża (od początku września) wiele zmian, które otworzą proces legislacyjny na obywateli. To jednak w obliczu tak wielkich kryzysów, jak ten, który dotknął Dolny Śląsk, za mało – bo takie zmiany proceduralne zauważą tylko najbardziej zaangażowani. Reszta nie włączy się w debatę.

A trzeba przecież odpowiedzieć sobie na pytanie, co wszyscy możemy zrobić, by na Ziemi Kłodzkiej dało się nadal żyć. I Tusk sam z siebie, choćby najbardziej wkurzony, tego nie zrobi.

;
Na zdjęciu Agnieszka Jędrzejczyk
Agnieszka Jędrzejczyk

Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)

Komentarze