Po wyborach na żywo. Tutaj znajdziesz najważniejsze informacje. 11 listopada okazją do politycznych oświadczeń. Tusk o pojednaniu, Duda o tym, że trzeba uważać na sojusze, Kaczyński o niemieckiej partii Tuska
Sondaż United Surveys dla radia Zet może być dla Romana Giertycha bolesny. Niemal 60 proc. Polek i Polaków nie chce jego powrotu do polityki.
„Jaką rolę powinien w polskiej polityce pełnić Roman Giertych?” – takie pytanie zadano w sondażu United Surveys dla radia Zet. Wyniki sondażu są dla Giertycha nieubłagane. Zdecydowana większość – bo aż 57,6 proc. respondentów – odpowiedziała, że „nie powinien do niej wracać”.
Pomimo niechlubnej przeszłości jako znienawidzony minister edukacji w rządzie PiS, Roman Giertych wystartuje z list Koalicji Obywatelskiej. Dostał ostatnie miejsce na liście w Kielcach w województwie świętokrzyskim. Tam jedynką na listach PiS jest Jarosław Kaczyński.
Giertych to były twórca nacjonalistycznej organizacji Młodzież Wszechpolska oraz prezes skrajnie prawicowej, eurosceptycznej, nieliczącej się już dziś w polskiej polityce partii Liga Polskich Rodzin. Znany ze swoich homofobicznych poglądów, Giertych jest też przeciwnikiem aborcji. Stąd jego kandydatura na listach KO wzbudziła ogromne kontrowersje.
Wystawiając na listach do Sejmu Romana Giertycha, Donald Tusk złamał swoją obietnicę złożoną podczas Campusu Polska Przyszłości w 2022 roku. To wówczas zapowiedział, że na jego listach do parlamentu nie znajdzie się nikt, kto nie popiera aborcji do 12. tygodnia ciąży. Giertych nie wycofał się ze swoich poglądów, ale zapowiedział, że będzie stosował się do dyscypliny partyjnej w sprawach dotyczących praw kobiet.
To wszystko sprawia, że jego powrót do polityki nie cieszy się poparciem. Jak wynika z sondażu radia Zet, tylko 21,2 proc. badanych uważa, że Giertych powinien wrócić do polityki, ale jako szeregowy poseł. Zaledwie 6,1 proc. ankietowanych uważa, że były wicepremier może zostać członkiem rządu. 15,1 proc. nie miało zdania na ten temat zdania.
„Takimi pomysłami PiS pokazuje, jak kompletnie nie umie rządzić. Używa haseł, które mają pokazać, że coś robi dla polskich rolników, a tak naprawdę nie rozwiązuje żadnych poważanych problemów. To nie jest program wyborczy” – mówi Joanna Solska, publicystka.
„Polskich konsumentów i polskich handlowców wcale nie trzeba zachęcać do sprzedawania polskich produktów. Taka regulacja nie doprowadzi do obniżenia cen, wręcz przeciwnie” – uważa Joanna Solska.
Solska odnosi się do trzeciej mini propozycji programowej ogłoszonej przez byłego ministra rolnictwa Jana Krzysztofa Ardanowskiego w mediach społecznościowych w środę 6 września 2023, o czym pisaliśmy tutaj.
PiS zapowiada wprowadzenie programu „Lokalna półka”. Obiecuje, że „zobowiąże sieci handlowe do współpracy z lokalnymi producentami żywności”. „Od lokalnych dostawców ma pochodzić przynajmniej 2/3 owoców, warzyw, produktów mlecznych i mięsnych oraz pieczywa w ofertach marketów” – mówi Ardanowski w spocie.
Były minister podkreśla, że taka regulacja ma się przełożyć na ceny: „Rolnicy, bo będą mieli łatwy dostęp do lokalnych rynków, bez pośredników, z niskimi kosztami transportu towarów. Więcej pieniędzy zostanie w ich kieszeniach. Klienci, bo będą mieli lepszy dostęp do świeżych i smacznych produktów, a ich pieniądze zostaną w ich najbliższej okolicy. Na paragonach będzie można sprawdzić, z jakiego kraju pochodzi produkt” – twierdzi poseł PiS.
Ale zdaniem Joanny Solskiej skutek takiej regulacji może być wręcz odwrotny. ”Produkty polskie zaczęły tak szybko drożeć, dlatego że w Polsce bardzo wzrosły ceny energii. Wzrost cen energii dla polskich przedsiębiorców jest wyższy niż w innych krajach, stąd biorą się ceny. To, że ktoś wprowadzi taką regulację, nie spowoduje obniżki cen” – mówi Solska w rozmowie z OKO.press.
Dodaje, że „obniżkę cen mogłaby spowodować np. produkcja prądu z zielonej energii. Albo inwestycje z KPO, których nie ma, bo rząd boi się przywrócenia praworządności, bo mogłoby się okazać, że nie jest bezkarny”.
Poza tym zdaniem Solskiej egzekwowanie takiej regulacji jest też niemożliwe z przyczyn praktycznych. „Jak oni sobie wyobrażają ocenę, czy na przykład wyprodukowany w Polsce jogurt, który ma w środku maliny i truskawki z Ukrainy, ale mleko z Polski, jest bardziej Polski czy bardziej ukraiński?” – mówi Solska.
Publicystka podkreśla, że przecież polscy producenci używają do produkcji surowców zza granicy. Przypomina, że za czasów ministra Ardanowskiego były już próby tworzenia „czarnych list” producentów kupujących surowiec za granicą. Bardzo szybko się jednak z ich wprowadzenia wycofywano, bo uderzałyby w polskich eksporterów.
„Tak samo jest z tą regulacją” – uważa Solska. „Jej wprowadzenie może uderzyć w polski eksport”.
„Polska po wejściu do Unii Europejskiej zdobyła sobie unijne rynki, np. połowa eksportu polskiej żywności idzie do Niemiec” – mówi. Przestrzega, że sztuczne próby ograniczania liczby produktów zza granicy w sklepach w Polsce mogą grozić odwetem innych państw. „Jeśli sprawa stanie się głośna, to inne kraje też mogą zacząć wprowadzać restrykcje na polską żywność. Ofiarami takich regulacji mogą paść polscy eksporterzy. Nie tędy więc droga” – mówi publicystka.
„Takimi pomysłami PiS pokazuje, jak kompletnie nie umie rządzić. Używa haseł, które mają pokazać, że coś robi dla polskich rolników, a tak naprawdę nie rozwiązuje żadnych poważanych problemów” – mówi Solska. „To dlatego poparcie dla PiS-u wśród rolników bardzo zmalało” – dodaje.
W środę projektem ustawy, który zakazuje bliżej niezdefiniowanej „seksualizacji” zajmie się Senat. Ale bez dodatkowego posiedzenia Sejmu, lex Czarnek 3.0 nie wejdzie do szkół przed wyborami
W środę Senat zajmie się projektem zmian w prawie oświatowym. Chodzi o obywatelską inicjatywę „Chronimy dzieci. Wspieramy rodziców”, którą posłowie przyjęli 17 sierpnia. Najważniejszy zapis ustawy mówi, że „w przedszkolu oraz szkole zabroniona jest działalność stowarzyszeń i innych organizacji promujących zagadnienia związane z seksualizacją dzieci”. W praktyce chodzi o ograniczenie działalności organizacji pozarządowych w szkołach.
PiS już dwukrotnie w tej kadencji próbował przeforsować podobne zmiany. Ustawy, znane opinii publicznej jako lex Czarnek i lex Czarnek 2.0, zawetował prezydent Andrzej Duda. Najwięcej kontrowersji budziła wówczas rola kuratora oświaty. Miał on każdorazowo decydować o tym, które zajęcia w szkołach się odbędą, a które nie. Ten fragment z projektu „obywatelskiego” – sygnowanego przez działaczy katolickich i radnych PiS – został usunięty. Jednak nowe przepisy radykalnie zaostrzają proces dopuszczania organizacji społecznych do szkół.
Pierwszy problem stanowi weryfikacja organizacji pod kątem „seksualizacji”. Pomysłodawcy nie doprecyzowali, na czym miałaby ona polegać. Podczas posiedzenia sejmowej komisji edukacji przekonywali wręcz, że hasło należy rozumieć jak najszerzej.
Niemal każda organizacja, która zechce pracować z dziećmi i młodzieżą, będzie więc drobiazgowo monitorowana zgodnie z uznaniowymi kryteriami. Za wyjątkiem: harcerzy, PCK i – uwaga – administracji rządowej.
Cała reszta będzie zobowiązana do przedstawienia opisu dotychczasowej działalności, scenariuszy zajęć i materiałów, z których będzie korzystać. Jeśli dyrektor wyrazi zgodę na zajęcia, musi uzyskać pozytywne opinie rady szkoły i rady rodziców. Potem te stanowiska przekaże rodzicom. O wszystkim powiadomić należy kuratorów oświaty i organ prowadzący. A to jeszcze nie koniec. Aby dziecko wzięło udział w zajęciach, obydwoje rodziców musi wyrazić pisemną zgodę.
Ten biurokratyczny labirynt nie tylko skutecznie odstraszy od dodatkowej aktywności, ale uniemożliwi szybkie reagowanie w sytuacjach kryzysowych.
Co ciekawe, tak sformułowanych przepisów przestraszyły się nie tylko organizacje działające na rzecz rozwoju edukacji, praw człowieka, czy kluby sportowe. Zastrzeżenia zgłosiło „Ordo Iuris”, które podnosiło, że brak zdefiniowania „seksualizacji” sprawi, że przepisy albo będą nadinterpretowane, albo martwe.
Senat, w którym opozycja ma większość, ustawę najprawdopodobniej wyrzuci do kosza. Wskazują na to poprzednie głosowania, a także treść przygotowanej przed posiedzeniem ekspertyzy.
„Wprowadzana regulacja posługuje się nieostrym wyrażeniem w zakresie promowania zagadnień związanych z seksualizacją dzieci. Nie zawiera także definicji tego wyrażenia. W związku z tym regulacja ta budzi obawę, że będzie interpretowana i stosowana w różny sposób przez dyrektorów poszczególnych szkół i placówek, a także rady szkół i rady rodziców. W konsekwencji w jednej szkole lub placówce określone zajęcia dodatkowe będą mogły być prowadzone przez stowarzyszenie lub inną organizację, a w innej prowadzenie tożsamych treściowo zajęć będzie zabronione” – czytamy w dokumencie.
Projekt wróci wówczas do Sejmu. Posłowie będą musieli zdecydować, czy uchwałę Senatu odrzucić, czy przyjąć. Problem w tym, że prowadząca obrady marszałek Elżbieta Witek ogłosiła, że w tej kadencji więcej posiedzeń Sejmu nie będzie. We wtorek, 5 września Rzeczpospolita poinformowała, że pracownicy Kancelarii Sejmu są trzymani w gotowości. Miały do nich trafiać sugestie, by nie planować urlopów na połowę września, na wypadek, gdyby należało zwołać dodatkowe posiedzenie.
PiS-owi, który nie jest pewien powyborczego układu sił, ma zależeć na uchwaleniu lex Czarnek 3.0, a także ustaw o Lasach Państwowych i zarządzaniu kryzysowym. Żaden z polityków PiS się do tych doniesień nie odniósł, co może oznaczać, że rząd – skupiając się na kampanii – poświęci jednak zmiany w prawie oświatowym.
„Jak ktoś taki jak San Kocoń, aktywiszcze, zdaje się, tak sama się nazywa, może być kandydatką na listach Koalicji Obywatelskiej, albo Jana Shostak?” – pytała była wicepremier w Rozmowie Piaseckiego.
Jadwiga Emilewicz, była wicepremierka i ministra rozwoju w rządzie Mateusza Morawieckiego, tłumaczyła dzisiaj w Rozmowie Piaseckiego, czy nie jest rozczarowana trzecią pozycją na poznańskiej liście Zjednoczonej Prawicy i co sądzi o kandydaturach takich osób jak były szef Ruchu Narodowego Robert Bąkiewicz czy znany aferzysta Łukasz Mejza.
W dość niezgrabnym tłumaczeniu porównała kandydaturę Mejzy i Bąkiewicza z kandydaturą Sano Koconia, osoby aktywistycznej, która wystartuje z list Koalicji Obywatelskiej w Krakowie, w okręgu 13 z miejsca dziewiątego.
Emilewicz tłumaczyła, że zarówno Bąkiewicz, jak i Mejza, są kandydatami koalicjanta PiS, a „koalicje polityczne to nie są małżeństwa z miłości, ale raczej związki z rozsądku”. Dodała, że „w Radomiu na szczęście lista jest bardzo atrakcyjna” i „jest z kogo wybierać”.
„Nie musimy głosować na pana Bąkiewicza w tym okręgu ani na pana posła Mejzę (...) To są osoby znajdujące się na dalekich miejscach na listach” – dodała.
Dopytywana o to, jak ktoś taki jak Bąkiewicz, może być na listach, Emilewicz odparła: „Jak ktoś taki jak San Kocoń, aktywiszcze, zdaje się, tak sama się nazywa, może być kandydatką na listach Koalicji Obywatelskiej, albo Jana Shostak”.
„Czy to nie są równie egzotyczni kandydaci?” – zapytała.
Konrad Piasecki skontrował, że „rzeczy, które mówi Bąkiewicz są straszne”, dodał, że to „człowiek, który ma na karku wyrok za to, że pobił kobietę w czasie strajku kobiet”. Emilewicz odparła, że dla niej „postulat aborcji do dziewiątego miesiąca jest rzeczą straszną”. „To jest podważenie podstaw cywilizacyjnych” – dodała.
„Nie wiem, czy możemy się licytować – jedne czy drugie postulaty. Niedobrze jest, że w ogóle tego typu postulaty znajdują się na pierwszych miejscach” – powiedziała wiceminister.
Taka wypowiedź Emilewicz nie zaskakuje. Prawo i Sprawiedliwość to partia homofobiczna, bardzo wrogo nastawiona do postulatów środowisk LGBT+, w tym praw osób niebinarnych i postulatów równościowych. Polki i Polacy żyjący w związkach jednopłciowych w świetle prawa wciąż są dla siebie obcy, państwo nie chroni osób LGBT+ przed nienawiścią.
Niegdyś publiczne, a obecnie rządowe media, przodują w mowie nienawiści, o czym pisaliśmy tutaj.
„Koniec z niskiej jakości warzywami i owocami. Koniec z zyskiem za wszelką cenę. Najważniejsza musi być jakość żywności i zdrowie klientów” – mówi w nagraniu udostępnionym w mediach społecznościowych
„Ta zmiana dotyczy każdego Polaka, bo każdy z nas uwielbia smaczną, zdrową polską żywność. Dlatego wprowadzamy program »Lokalna półka«. Zobowiążemy sieci handlowe do współpracy z lokalnymi producentami żywności” – mówi Jan Krzysztof Ardanowski na nagraniu udostępnionym przez PiS w mediach społecznościowych.
Na zmianie mają zyskać rolnicy i klienci.
„Rolnicy, bo będą mieli łatwy dostęp do lokalnych rynków, bez pośredników, z niskimi kosztami transportu towarów. Więcej pieniędzy zostanie w ich kieszeniach. Klienci, bo będą mieli lepszy dostęp do świeżych i smacznych produktów, a ich pieniądze zostaną w ich najbliższej okolicy. Na paragonach będzie można sprawdzić, z jakiego kraju pochodzi produkt” – tłumaczy poseł PiS.
Od lokalnych dostawców ma pochodzić przynajmniej 2/3 owoców, warzyw, produktów mlecznych i mięsnych oraz pieczywa w ofertach marketów.