Demokracjom bardzo trudno jest przestawić się na poważne myślenie o ewentualnej wojnie. A przeciwdziałanie wojnie wymaga zwiększonych nakładów na obronność, odbudowania potencjału przemysłów zbrojeniowych i zdolności bojowych
Zakończył się właśnie dwudniowy szczyt NATO, który odbywał się w Wilnie 11 i 12 lipca 2023 r. Poprzeczka była stawiana wysoko. Ukraina chciała zaproszenia do Sojuszu, w tym dążeniu wspierała ją m.in. Polska i kraje bałtyckie. To się jednak nie wydarzyło, Ukraina tego zaproszenia nie dostała.
Zamiast tego oficjalny komunikat Sojuszu mówi: „Przyszłość Ukrainy jest w NATO (…) Będziemy w stanie zaprosić Ukrainę do członkostwa w Sojuszu, gdy członkowie Sojuszu wyrażą na to zgodę i zostaną spełnione odpowiednie warunki” – napisali szefowie 31 państw członkowskich w komunikacie z 11 lipca 2023.
O tym, jak zmienia się pozycja NATO w związku z wojną w Ukrainie, czy Ukraina faktycznie z lipcowego szczytu NATO w Wilnie wyjechała z niczym, a także dlaczego potrzebujemy zbrojeń, OKO.press rozmawia z Robertem Pszczelem, doświadczonym dyplomatą pracującym w strukturach Sojuszu Północnoatlantyckiego, obecnie ekspertem Fundacji im. Kazimierza Puławskiego.
Paulina Pacuła, OKO.press: Pomimo oczekiwań i medialnych spekulacji sojusznicy nie zdecydowali się na zaproszenie Ukrainy do NATO. Jak Pan ocenia tą decyzję?
Robert Pszczel, były dyplomata, ekspert Fundacji im. Kazimierza Puławskiego: Dosłownie przed chwilą brałem udział w konferencji zorganizowanej przez jeden z think tanków w Brukseli. Jeden z uczestników w mojej ocenie słusznie zauważył, że
delegacja ukraińska przyjechała do Wilna ze zbyt wygórowanymi oczekiwaniami.
To jest w pewien sposób prawda. W ubiegłym tygodniu byłem z Fundacją Pułaskiego z wizytą studyjną w Kijowie. Brali w niej udział m.in. byli ministrowie spraw zagranicznych Polski i Litwy, byli wysocy rangą wojskowi z Wielkiej Brytanii i Polski oraz eksperci z Francji. Właściwie większość czasu staraliśmy się wytłumaczyć naszym ukraińskim przyjaciołom, że owszem, my poszlibyśmy dalej w tych deklaracjach NATO wobec Ukrainy, ale nie ma takiej woli ze strony wszystkich państw.
Daliśmy naszym partnerom z Ukrainy jasno do zrozumienia, że w związku z tym na tym szczycie nie zostanie wystosowane ani zaproszenie do rozpoczęcia rozmów akcesyjnych, ani nie zostanie podana data rozpoczęcia negocjacji. Ta kwestia nie była rozważana, to było absolutnie wykluczone.
Oczywiście można sobie wyobrazić troszkę dalej idące sformułowania w tym ostatecznym komunikacie ze szczytu. Te, które zostały użyte, są dosyć mętne. Bo właściwie co to znaczy, że „będziemy w stanie zaprosić Ukrainę do członkostwa w Sojuszu, gdy (…) zostaną spełnione odpowiednie warunki”? Jakie warunki mają zostać spełnione? To jest bardzo niekonkretne.
Szczerze powiedziawszy, to oświadczenie z Bukaresztu z 2008 roku jest bardziej jasne. Mówi wprost: „chcemy widzieć Ukrainę w Sojuszu”, kropka.
A o tej konferencji zorganizowanej przez jeden z brukselskich think tanków wspominam dlatego, że tam pojawiły się różne interpretacje dotyczące tego, z czego wynikały te nadmierne oczekiwania delegacji ukraińskiej podczas szczytu. Padły np. zarzuty, że odpowiedzialne za to są państwa regionu, tzn. państwa bałtyckie i Polska.
Tuż po szczycie w mediach społecznościowych rozszedł się też komentarz ambasadora Wolganga Ischingera, który stwierdził, że winę za to ponoszą zachodnie media, które spekulowały na ten temat.
Ja się z tymi interpretacjami nie zgadzam. W moim odczuciu to sami Ukraińcy wytworzyli te oczekiwania prawdopodobnie pod wpływem zakulisowych rozmów z przedstawicielami państw grupy G7, o czym dalej. Jeśli ma się kompletnie nierealne oczekiwania i one nie zostaną spełnione, to zawód jest podwójny. Ostatecznie to, co się otrzyma, wydaje się bardzo nieznaczące.
No właśnie, prezydent Wołodymyr Zełenski nie krył rozczarowania komunikatem szczytu. Jeszcze w środę media obiegło zdjęcie ze szczytu, na którym widać liderów kilku państw NATO gawędzących ze sobą jak na jakimś popołudniowym garden party i stojącego samotnie prezydenta Zełenskiego w tym swoim niezdartym zielonym podkoszulku. Maria Zacharowa, rzeczniczka Kremla, wrzuciła to zdjęcie na media społecznościowe jako obraz „hipokryzji zachodu”, który zostawia Ukrainę z niczym. Czy Ukraina faktycznie z Wilna wyjechała z niczym?
Absolutnie nie. Nie można bagatelizować tego, co Ukrainie zostało zaoferowane. Wydaje mi się, że sami Ukraińcy zdali sobie z tego sprawę już w trakcie szczytu. Widać to, jak się porówna ich oświadczenia z dnia przed rozpoczęciem szczytu, w trakcie i na zakończenie. Ten pakiet dla Ukrainy, który został uzgodniony, ma ogromne znaczenie praktyczne.
W mojej ocenie dopisywanie takiego znaczenia tej fotografii jest manipulacją. No ale żyjemy w świecie memów. Zawsze znajdzie się moment podczas takich zgromadzeń, kiedy można zrobić taką fotografię. Każdemu. Prezydent Zełenski jest akurat takim rozmówcą, że można zrobić tysiące zdjęć, na których otoczony wianuszkiem prezydentów czy ministrów jest w samym centrum uwagi.
Ten szczyt był w większości poświęcony Ukrainie. Były dwa główne tematy: Ukraina i wzmocnienie zdolności obronnych.
Oczywiście można było iść dalej z tymi ustaleniami w sprawie Ukrainy. Można było iść w stronę tego, o czym mówił były sekretarz generalny Anders Fogh Rasmussen, czyli obiecać przedstawienie jakiegoś orientacyjnego harmonogramu na następnym szczycie. Zgoda, są powody do tego, żeby być rozczarowanym.
Ale jak spojrzymy na wszystko razem, to jednak coś ważnego się w Wilnie zdarzyło. Mój pierwszy szef NATO, George Robertson [sekretarz generalny w latach 1999–2003 – przyp. red] mawiał, że w międzynarodowej polityce, zwłaszcza w kwestiach bezpieczeństwa, nie wszystko jest matematyką, dużo zależy od chemii.
I ta chemia w tej chwili jest taka, że widać wyraźnie, że jednak pewien Rubikon został przekroczony. Dziś nie ma już dyskusji, która miała miejsce jeszcze parę miesięcy temu, kiedy faktycznie zastanawiano się nad tym, czy miejsce Ukrainy jest w NATO. W tej kwestii dużo się zmieniło, zapanował konsensus.
Dziś tym politykom, którzy gdzieś tam w głębi duszy być może nie chcieliby widzieć Ukrainy w NATO, będzie bardzo trudno wysuwać takie argumenty. Jeśli weźmie się to wszystko pod uwagę, te wszystkie oświadczenia dwustronne, spotkania, które odbył Zełenski, wreszcie komunikację całego szczytu, to trzeba stwierdzić, że Ukraina jest znacznie bliżej członkostwa po szczycie niż przed.
Mówi Pan o tym, że podjęte na szczycie decyzje dotyczące Ukrainy mają duże znaczenie praktyczne. Te decyzje dotyczą trzech spraw: rezygnacji z tzw. MAP (z ang. membership action plan), czyli planu na rzecz członkostwa, utworzenia Rady NATO – Ukraina, a także wdrożenia wieloletniego pakietu wsparcia m.in. militarnego i instytucjonalnego, celem osiągania tzw. interoperacyjności Ukrainy z NATO. Czy to faktycznie zbliży Ukrainę do NATO?
Tak, moim zdaniem te postanowienia mają kolosalne znaczenie. One kodyfikują na najwyższym szczeblu stałą współpracę między Ukrainą a NATO w zakresie budowania systemowej interoperacyjności, a także – co najważniejsze – Sojusz decyduje się to w pełni finansować.
Sojusznicy zobowiązali się do tego, że będą wspierać Ukrainę tak długo, jak to będzie konieczne. Od szkoleń, przez koordynację dostaw broni, wsparcie w wypracowaniu standardów działań, ustanowienia odpowiednio działających, przejrzystych i podlegających obywatelskiej kontroli instytucji.
To bardzo ważny wymiar funkcjonowania w sojuszu, Ukraińcy coraz mocniej to rozumieją.
Bo to nie jest tak, jak może się niektórym wydawać. Posłużę się tu przykładem myśliwców F-16, których dostarczenia domaga się Ukraina. To nie jest tak, że wystarczy dostarczyć samoloty, a dobrze wyszkoleni ukraińscy piloci po prostu do nich wsiądą i polecą. Takie szkolenia zajmują kilka lat.
Cały wic polega na tym, że wedle standardów natowskich wartość tego sprzętu jest zupełnie inna, kiedy on jest podłączony do całego systemu informacji – do radarów, satelitów itd. To daje prawdziwą przewagę na polu walki. To jest już bardziej skomplikowana sprawa, tego się nie da załatwić w miesiąc. Takie jest między innymi doświadczenie Polski. Przygotowanie załóg do wykorzystania pełnego potencjału F-16 zajmuje wiele miesięcy.
W ramach tego wieloletniego pakietu współpracy na polu wojskowym sojusz zobowiązuje się właśnie wspomagać Ukrainę, aby Ukraina najszybciej jak to jest możliwe, przestawiła się na te natowskie standardy i to w różnych kwestiach. Chodzi o budowę całej tej systemowej interoperacyjności Ukrainy z NATO. Po to, żeby gdy nastanie już ta decyzja polityczna o zaproszeniu do członkostwa, proces integracji w struktury natowskie był dużo szybszy.
Druga sprawa to utworzenie Rady NATO – Ukraina.
Tak, to też ma duże znaczenie. Po pierwsze inny będzie system podejmowania decyzji w łonie Rady. Tzn. w przeciwieństwie do dotychczasowych prac w formacie komisji, poszczególne państwa sojusznicze nie będą miały możliwości blokować decyzji Rady. A tego świadkami byliśmy wielokrotnie ze strony Węgier.
Ta Rada będzie też działać na różnych szczeblach. Na szczeblu najwyższym to będą spotkania szefów państw i ministrów, tak jak było w Wilnie. Ale będzie też poziom stale działających grup i podgrup roboczych. Te grupy będą wykonywać konkretną robotę i to w formacie stałym. To sprawi, że sprawa Ukrainy będzie cały czas na agendzie państw członkowskich Sojuszu.
To będzie platforma, którą Ukraińcy będą mogli naprawdę dobrze wykorzystać. Także do lobbingu politycznego. A to ma znaczenie, bo w pracach tej Rady uczestniczyć będą przedstawiciele wszystkich państw NATO, a to będzie miało bezpośredni wpływ na decyzje polityczne. Dzięki działaniu tej rady sprawa Ukrainy będzie stale na agendzie NATO. A to bardzo dużo.
A co w praktyce dla Ukrainy oznacza rezygnacja z tzw. MAP-u, czyli tego planu działań na rzecz członkostwa?
Jeśli zaś chodzi o rezygnację z tzw. MAP-u, to tu mam mieszane uczucia. Jednym z argumentów na rzecz odrzucenia MAP-u był przykład Macedonii. Krytycy MAP-u twierdzili: „W czym on pomógł Macedonii, skoro musieli czekać tyle lat na członkostwo?”. Ale to jest błędny argument. Wejście Macedonii do NATO trwało tyle lat ze względu na długo nierozwiązany konflikt z Grecją o nazwę.
Pamiętam jedno z moich ostatnich działań w dyplomacji polskiej. To był rok 1999, trwały prace nad MAP-em dla państw bałtyckich. Myśmy się bardzo starali, żeby ten plan był taki mięsisty, bo to było bardzo przydatne narzędzie uzyskiwania tej zgodności, interoperacyjności sojuszniczej.
Chodziło o zmapowanie wszystkich obszarów, w których trzeba dostosować procedury, standardy, zbudować lub zmodyfikować instytucje, przeprowadzić szkolenia itp.
MAP był wymyślony jako specjalny program, którego celem było wsparcie konkretnych państw w drodze do pełnego członkostwa. I on był bardzo pomocny. I teraz niektórzy są zdania, że rezygnacja z MAP-u to takie działanie pozorowane, żeby ta oferta dla Ukrainy była szersza.
Dlaczego państwa sojuszu nie zdecydowały się wystosować tego politycznego zaproszenia Ukrainy do NATO ani udzielić gwarancji bezpieczeństwa opartych na umowach międzynarodowych? Czy to z obawy przed potencjalną reakcją Rosji? Rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow stwierdził, że „zapewnienie gwarancji bezpieczeństwa Ukrainie naruszyłoby bezpieczeństwo Federacji Rosyjskiej”. I "mogłoby doprowadzić do wyjątkowo negatywnych konsekwencji”.
Powód, dlaczego to zaproszenie nie zostało wystosowane, jest jeden. Trwa wojna i trudno sobie wyobrazić rozpoczęcie rozmów akcesyjnych. Ratyfikacja przystąpienia Ukrainy do NATO oznaczałaby automatyczne dołączenie NATO do wojny. Na to z oczywistych przyczyn nie ma zgody.
Wystosowanie zaproszenia i rozpoczęcie rozmów akcesyjnych już rodzi pewną odpowiedzialność sojuszniczą. Przecież dziś trudno sobie wyobrazić, że gdyby pojawiło się jakieś zagrożenie np. wobec Szwecji, która formalnie nie jest jeszcze członkiem Sojuszu, żeby NATO stwierdziło „nie reagujemy, bo Szwecja nie jest jeszcze w Sojuszu”.
A jak rozumieć to wystosowanie przez państwa G7, czyli Stany Zjednoczone, Niemcy, Japonię, Francję, Kanadę, Włochy i Wielką Brytanię propozycji „długoterminowych gwarancji bezpieczeństwa” dla Ukrainy? W czwartek 13 lipca, czyli dzień po zakończeniu szczytu NATO, państwa te zobowiązały się do długoterminowego wsparcia militarnego oraz ekonomicznego dla Ukrainy, które byłoby oparte nie na podejmowanych ad hoc decyzjach politycznych, ale na umowach międzynarodowych z Kijowem. Jakie znaczenie ma taki krok?
Ta deklaracja grupy G7 nie jest zbyt klarowna i nie jest zbieżna z przyjętą deklaracją szczytu NATO. Po pierwsze, to nie są żadne gwarancje bezpieczeństwa, bo państwa te nie deklarują, że ruszą Ukrainie na pomoc w sytuacji zagrożenia. Poza tym, co na przykład ma oznaczać zapis, że Ukraina miałaby wspomagać w zakresie bezpieczeństwa partnerów?
Wyobrażam sobie, że tu – podobnie jak w przypadku wsparcia Stanów Zjednoczonych dla Izraela – chodzi o to, by tej pomocy nadać trochę bardziej ustrukturyzowany charakter. A poza tym, żeby ją uodpornić na zmiany nastrojów politycznych wraz ze zmianą składu administracji. Ale ten sam efekt można by osiągnąć przy pomocy dwustronnych deklaracji w ramach szczytu NATO. To był w końcu szczyt NATO, a nie szczyt G7.
Moim zdaniem ten pakiet NATO stanowi bardzo konkretne zobowiązanie ze strony wszystkich państw członkowskich. Może trzymajmy się tego.
Jednym z najważniejszych ustaleń tego szczytu jest też deklaracja ze strony prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana, że przekaże do tureckiego parlamentu dokumenty ratyfikacyjne dotyczące członkostwa Szwecji w NATO. To samo zadeklarował Viktor Orbán. Turcja i Węgry blokowały wejście Szwecji do NATO kilka miesięcy, niemal rok. Co te decyzje oznaczają dla relacji tych państw z Rosją? Co wejście Szwecji do NATO oznacza w praktyce dla bezpieczeństwa regionu Morza Bałtyckiego i całego NATO?
Zacznę od końca. Wejście Szwecji do NATO, podobnie zresztą jak Finlandii, jest jednoznaczną porażką Rosji. Zdecydowanie wzmacnia potencjał obronny całego NATO. Szwecja ma bardzo duży potencjał nie tylko w zakresie obrony, ale też produkcji zbrojeniowej. Już dziś jest jednym z najważniejszych krajów, jeśli chodzi o wsparcie dla Ukrainy. Jeszcze nie wydaje 2 procent swojego PKB na obronność, ale ma się to zmienić do 2026 roku. Mówiąc krótko, wejście Finlandii i Szwecji do NATO to są same dobre wiadomości dla NATO, dla bezpieczeństwa w regionie, w tym również dla Ukrainy.
Ale cała ta sytuacja ma też taki gorzki wymiar. To się w ogóle nie powinno było wydarzyć pomiędzy sojusznikami, żeby dochodziło do takiego politycznego szantażu w tak ważnej sprawie. Gdyby wszystkie kraje stosowały metodę Turcji czy Węgier, to NATO groziłby paraliż. Państwa mogłyby wstrzymywać wszelkie sojusznicze decyzje, by ugrać coś dla siebie. Większość liderów jest odpowiedzialna i zwyczajnie tego nie robią.
Oczywiście dobrze się stało, że zarówno Turcja, jak i Węgry zapowiedziały tę ratyfikację. To zasługa dobrej dyplomacji sekretarza generalnego, że ten impas został pokonany.
Co do relacji turecko-rosyjskich, to tu chodzi o samą postawę Turcji. Turcja w NATO jest krajem bardzo ambiwalentnym. Z jednej strony owszem, jest sojusznikiem znaczącym i tam, gdzie angażuje się w realizowanie różnej polityki natowskiej, to są same plusy. Dlatego jest traktowana bardzo poważnie.
Równie poważnie przez sojuszników traktowane są bardzo istotne dla Turcji kwestie walki z terroryzmem. W koncepcji strategicznej NATO terroryzm wskazany jest jako drugie najważniejsze zagrożenie dla bezpieczeństwa transatlantyckiego, po Rosji. Dlatego Turcja nie może twierdzić, że jest w tym ignorowana.
Ale z drugiej strony są pewne rzeczy, które wzbudzają albo zdumienie, albo wprost niechęć sojuszników. To jest blokowanie przez Turcję ważnych rozstrzygnięć. Turcja przez wiele miesięcy blokowała m.in. wprowadzenie tzw. planów ewentualnościowych, czyli natowskich planów działania na wypadek agresji na jednego z członków.
Niepokój budzi też robienie zakupów zbrojeniowych w Rosji, zapraszanie Putina na różne uroczystości, a przecież on jest obecnie poszukiwany międzynarodowym listem gończym. To samo dotyczy wspierania Rosji w omijaniu międzynarodowych sankcji. Nie jest żadną tajemnicą, ile towarów z Rosji jest przeładowywanych w tureckich portach i pod inną banderą rusza w świat.
Sytuacja z Turcją jest niestety bardzo skomplikowana. Z jednej strony wszyscy chcemy, żeby Turcja była członkiem NATO i odgrywała w nim znaczącą rolę, a z drugiej strony z wieloma elementami polityki tureckiej nie można się zgodzić. Podobnie jest z Węgrami.
Prezydent Andrzej Duda mówił po szczycie o ważnych deklaracjach dot. wzmocnienia struktury bezpieczeństwa na wschodniej flance sojuszu. Zwrócił uwagę na kilka spraw, m.in. na zmianę doktryny obronnej, przygotowanie i zatwierdzenie regionalnych planów obrony, zwiększenie sił szybkiego reagowania. Na ile w Pana ocenie te decyzje wpływają na polepszenie sytuacji bezpieczeństwa w regionie?
Te decyzje są absolutnie kluczowe. Po pierwsze, już podczas zeszłorocznego szczytu w Madrycie nastąpiła zmiana doktrynalna.
Do tej pory, czyli po okresie zimnej wojny, dominowała strategia tak zwanej defensywnej obecności. Kolektywna obrona miała polegać na tym, że na różnych flankach rozmieszczona jest stosunkowo nieduża liczba wojsk z różnych krajów i te grupy żołnierzy są grupami tej pierwszej odpowiedzi na wypadek zagrożenia. Cała strategia obrony polegała na tym, że dopiero w momencie, kiedy dojdzie do zagrożenia, zostaje uruchomiony artykuł 5 mówiący o kolektywnej obronie i następuje przerzut kolejnych wojsk i wsparcie państwa, które zostało zaatakowane.
To oznaczało w praktyce, że istniała groźba, zwłaszcza w przypadku np. państw bałtyckich, że mogło dojść nawet do tymczasowej okupacji jakiejś części ich terytorium, zanim wojska sojusznicze zdążą zareagować.
Barbarzyńska wojna w Ukrainie pokazała, co to może oznaczać dla ludności cywilnej. To jest ryzyko doświadczenia niewyobrażalnych cierpień, zbrodni wojennych, czy wręcz ludobójstwa. Dlatego z punktu widzenia państw frontowych ta doktryna była niewystarczająca i w zeszłym roku została zmieniona na doktrynę „defense by denial”. To strategia opierająca się na uniemożliwieniu potencjalnemu przeciwnikowi jakiegokolwiek przedarcia się na terytorium atakowanego państwa.
Żeby taka obrona była możliwa, potrzebne są konkretne środki. Musi być odpowiednia obecność sił. To dlatego z batalionów (500 – 700 żołnierzy) przechodzimy na brygady (około 3 tysiące żołnierzy). Brygady są nie tylko bardziej liczne, ale też bardziej samodzielne. Poza tym nowe wytyczne stanowią, że jeśli kraje chcą dać więcej żołnierzy na dane terytorium, mają do tego pełne prawo. Natowskie limity mówią o minimalnej wymaganej obecności.
Regionalne plany obronne. Co to oznacza w praktyce?
Regionalne plany obronne to materializacja tej nowej doktryny obronnej obrony przez uniemożliwienie ataku. To absolutna rewolucja po zimnej wojnie. To są bardzo konkretne plany obronne, które precyzują całą taktykę działania na wypadek ataku: rozmieszczenie wojsk, sprzętu, komunikację, scenariusze działań. Zakładają też utrzymywanie sprzętu w gotowości oraz prowadzenie ćwiczeń wojskowych na konkretnym terytorium, na którym zgodnie z planem obronnym dana jednostka miałaby działać na wypadek ataku. Tak więc to nie są jakieś ogólne wytyczne, co do wspólnej obrony, tylko strategie tej obrony.
Dzięki planom obronnym krajom sojuszu będzie trudniej wymigać się od konkretnych zadań. Plany obronne zmuszają państwa sojusznicze do podejmowania konkretnych działań przygotowawczych także w trakcie pokoju, z których będą rozliczane. Chodzi m.in. o to, by uniknąć sytuacji, jaka miała miejsce np. z przekazaniem czołgów Leopard Ukrainie. Kilka krajów zadeklarowało, że mogą je dostarczyć, a potem okazało się, że te Leopardy stoją gdzieś zakurzone i 4 miesiące zajęło przywrócenie ich do stanu używalności.
Kolejna istotna zmiana to zwiększenie liczby sił szybkiego reagowania.
Tak, to jest kwestia, która robi największe wrażenie. Do niedawna, siły szybkiego reagowania, czyli te w najwyższym stopniu gotowości, liczyły 40 tysięcy żołnierzy, a dziś to ma być 300 tysięcy. To jest bardzo znacząca różnica.
Te wszystkie elementy razem – zwiększenie liczebności sił szybkiego reagowania, wprowadzenie planów obronnych, zmiana doktrynalna, są szalenie istotne dla państw frontowych.
To istotnie poprawi sytuację bezpieczeństwa w naszym regionie. Jest tylko jedno ale: te wszystkie plany trzeba wypełnić treścią, za nimi muszą iść określone działania, a to wszystko będzie naprawdę sporo kosztowało.
Za tym muszą iść zwiększone wydatki na obronność wszystkich państw sojuszniczych, a tymczasem wciąż ponad połowa państw NATO, zwłaszcza w Europie Zachodniej, jest jeszcze daleka od osiągnięcia tego minimalnego pułapu wydatków w wysokości 2 procent PKB.
Zdaniem ekspertów, obecnie jesteśmy w sytuacji, w której niezbędne jest nadrobienie zaległości. Część państw być może będzie musiała nawet wyjść poza te 2 procent, bo są potrzebne inwestycje. Chodzi o produkcję sprzętu, amunicji, bo okazało się, że nawet te zasoby są relatywnie ograniczone i biorąc pod uwagę zapotrzebowanie Ukrainy, bardzo szybko się wyczerpują.
Tak to jest z demokracjami, że bardzo trudno jest im przestawić się na poważne myślenie o ewentualnej wojnie. To wymaga zwiększonych nakładów na obronność, odbudowania potencjału przemysłów zbrojeniowych i zdolności bojowych. Ale jak już zaczną to robić, to potrafią być w tym bardzo metodyczne.
NATO nie jest organizacją agresywną, nie zamierza na nikogo napadać. Te zbrojenia są nam potrzebne do tego, żeby odstraszać.
Mamy do czynienia z predatorem za naszą wschodnią granicą. Im lepiej się przygotujemy i będziemy posiadali zdolności obronne, które będą doskonale zrozumiałe dla potencjalnego przeciwnika, tym bardziej zmniejsza się szansa konfliktu, bo tym mocniejszy jest efekt odstraszania. O to chodzi w tych zbrojeniach. Rezygnowanie z nich to samobójstwo.
Polska szczególnie obawia się w tej chwili tego, co dzieje się na Białorusi. Chodzi o relokację na Białoruś najemników grupy Wagnera, a także rosyjskie groźby o umieszczeniu na terytorium Białorusi taktycznej broni nuklearnej z Rosji. W jaki sposób postanowienia szczytu NATO odpowiadają na te zagrożenia?
Jeśli chodzi o Białoruś, to już od wielu lat ze względu na zupełnie niezgodną z interesami obywateli politykę reżimu Łukaszenki, zarówno terytorium, jak i wszystkie siły wojskowe obecne na Białorusi, traktuje się de facto jako podporządkowane dowództwu sił rosyjskich.
NATO bacznie obserwuje wszelkie ruchy w bazach na Białorusi. Nie jesteśmy w stanie powstrzymać relokacji ani sił Wagnera, ani taktycznej broni jądrowej. Jesteśmy w stanie tylko bacznie obserwować, co tam się dzieje.
Deklaracje dotyczące rozmieszczenia taktycznej broni jądrowej na Białorusi są częścią tej brutalnej, nieodpowiedzialnej gry Kremla i Białorusi. Godząc się na rozmieszczenie broni taktycznej na swoim terytorium, Białoruś musi rozumieć, że staje się ewentualnym celem kontrataków.
NATO jest sojuszem nuklearnym – tu się nic nie zmieniło. Ma określoną doktrynę, prowadzi ćwiczenia według różnych scenariuszy i przeciwnicy NATO doskonale o tym wiedzą. Wszelkie wygrażanie użyciem takiej broni, czy jej faktyczne użycie, jest zupełnie nieodpowiedzialne, bo oznaczałoby rozpętanie eskalacji, która byłaby formą samobójstwa.
W przypadku zagrożenia nuklearnego jedyną formą prewencji jest nuklearne odstraszanie.
Świat
Joe Biden
Andrzej Duda
Wołodymyr Zełenski
NATO
Jens Stoltenberg
Rosja
szczyt NATO
szczyt NATO w Wilnie
Ukraina
wojna w Ukrainie
Pracowała w telewizji Polsat News, portalu Money.pl, jako korespondentka publikowała m.in. w portalu Euobserver, Tygodniku Powszechnym, Business Insiderze. Obecnie studiuje nauki polityczne i stosunki międzynarodowe w Instytucie Studiów Politycznych PAN i Collegium Civitas przygotowując się do doktoratu. Stypendystka amerykańskiego programu dla dziennikarzy Central Eastern Journalism Fellowship Program oraz laureatka nagrody im. Leopolda Ungera. Pisze o demokracji, sprawach międzynarodowych i relacjach w Unii Europejskiej.
Pracowała w telewizji Polsat News, portalu Money.pl, jako korespondentka publikowała m.in. w portalu Euobserver, Tygodniku Powszechnym, Business Insiderze. Obecnie studiuje nauki polityczne i stosunki międzynarodowe w Instytucie Studiów Politycznych PAN i Collegium Civitas przygotowując się do doktoratu. Stypendystka amerykańskiego programu dla dziennikarzy Central Eastern Journalism Fellowship Program oraz laureatka nagrody im. Leopolda Ungera. Pisze o demokracji, sprawach międzynarodowych i relacjach w Unii Europejskiej.
Komentarze