Jak przekonać konserwatywnych wyborców, że owszem, świat się zmienia, ale dawne tożsamości nie zostają przekreślone? Że segregacja i budowanie enklaw wykluczenia nie stanowią dobrych rozwiązań dla nikogo?
Saint-Denis, miasto pod Paryżem, pierwsza gotycka katedra, która daje schronienie szczątkom 44 królów Francji. I 135 narodowości mieszkających nie obok siebie, ale razem. Podczas gdy Francja wybiera w drugiej turze wyborów, w której jeszcze nigdy tak blisko władzy nie była antyimigrancka prawica (według ostatnich sondaży Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen ma jednak niewielkie szanse na bezwzględną większość) Olga Stanisławska, mieszkanka Saint-Denis, pisze, że ani to miejsce, ani Francja uniwersalnych wartości, ani trafiający na doły społecznej drabiny migranci nie są skazani na porażkę.
Pierwszą część jej opowieści opublikowaliśmy przed tygodniem:
Gdy piętnaście lat temu wprowadzaliśmy się do Saint-Denis, nie znaliśmy nikogo. Szybko jednak poczuliśmy się u siebie. Pomogli nam migranci z Wybrzeża Kości Słoniowej, zajmujący podupadłą XVII-wieczną kamienicę przy rue Péri.
Mieszkali w niej od dziesięciu lat. Udało im się założyć elektryczność. Na trzydziestkę rodzin, w tym wiele z dziećmi, wystarczyć musiał jednak kran z wodą na podwórzu. Zrobili grafik, kto, kiedy ciągnie wąż przez okno do swojej łazienki, żeby napełnić bidony z wodą. Na wyższe piętra wodę trzeba było nosić wiadrami, w letnie dni kobiety robiły więc pranie na dworze. W otwartej bramie Adiara smażyła na kuchence turystycznej pączki bananowe, po które zachodzili też ludzie z ulicy. „Tam jest Bamako” – powiedział mój mąż, kiedy pierwszy raz zajrzał w tę bramę. Mylił się – to był Abidżan. Wszyscy mieszkańcy squatu pochodzili z jednej okolicy, i to pewnie ta więź pomogła im się zmobilizować do walki o papiery.
Prawie wszyscy tu pracowali, mężczyźni w ochronie, kobiety przy sprzątaniu. Byli nawet tacy, którzy malowali komisariat policji albo patrolowali nocą z psem u boku stacje kolejki RER, a wszystko na cudzych papierach, pożyczonych albo wynajętych. Pracodawca przymykał oczy i normalnie odprowadzał składki do urzędów. Pracownik nigdy nie miał zgłosić się jednak po należne mu ubezpieczenie czy bezrobocie.
Bez papierów, co gorsza, nie wynajmiesz mieszkania. Pozostają ci zapuszczone klitki, za które „handlarze snu” żądają bajońskich sum.
Mieszkańcy kamienicy przy rue Péri potrzebowali papierów, żeby ich dzieci przestały wreszcie zatruwać się ołowiem ze starej farby obłażącej tutaj ze ścian. Mieli charyzmatycznych liderów, jak Vassindou Cissé, działacz studencki, który otrzymał azyl jako uchodźca z wojny domowej.
To on, jego żona Fatoumata i inni mieszkańcy rue Péri pozwolili nam się zadomowić w Saint-Denis. Przyciągnęli miejscowych aktywistów; dołączyłam do nich. Manifestacje, transparenty, strajk głodowy, radości, niepokoje. Godziny debat i pogaduszek. To dzięki nim miasto nabrało dla mnie znaczeń. W pracowni senegalskiego krawca Sidibé, gdzie odbywały się zebrania, poznałam naszego deputowanego. „Kto może wam powiedzieć, że jesteście tu obcy? – mówił im. – Od dziesięciu lat tworzycie tkankę tego miasta”. Vassindou nie mógł we Francji głosować, ale do deputowanego zwracał się po imieniu.
Kiedy jechali manifestować pod siedzibę prefektury, merostwo przydzieliło im nawet autokar dla kobiet i dzieci. Państwo uznawało ich pobyt za nielegalny, ale miasto uznawało w nich swoich mieszkańców. Spełniali wymogi – każdy miał swoje nazwisko na skrzynce na listy. Założyli legalne stowarzyszenie, mieli więc prawo do autokaru.
Wygrali, większość zdobyła papiery. Vassindou skończył zaocznie studia i współkieruje teraz domem opieki w Bagnolet, gdzie zaczynał pracę jako nocny stróż. Bagnolet przydzieliło mu komunalne mieszkanie. Dostał francuskie obywatelstwo, wybrano go do rady miasta, został zastępcą mera. To była chwila szczęścia – zobaczyć któregoś dnia na Facebooku zdjęcie, jak przepasany trójkolorową szarfą Republiki Francuskiej Vassindou udziela ludziom ślubów. Jego dzieci zaczęły już studiować.
„Yes, we can” – mówi jego uśmiech.
Że osoba wychowana w Abidżanie może umieć współzarządzać miastem pod Paryżem? W tym nie ma nic szczególnego. To „yes, we can” oznacza co innego. Oznacza, że owszem, tak, afrykański uchodźca bez papierów jest w stanie przełamać społeczną barierę nieufności i przekonać, że jest kompetentny. A inni są w stanie jego kompetencje docenić.
Statystyki wskazują, że spośród dzieci niewykwalifikowanych robotników we Francji większe szanse na społeczny awans mają ci, których rodzina przyjechała tu z innego kraju (33 proc. kontra 27 proc.). To osoby pełne determinacji. A może to ich ojcowie zamiatali ulice dlatego, że jako imigranci nie znaleźli pracy na miarę swych możliwości...?
Inwestyturę Obamy oglądaliśmy przed laty razem, stłoczeni we wspólnej kanciapie squatu. Kiedy pierwszy czarny prezydent USA zwrócił się do tych, którzy przybyli do Ameryki pracować w sweatshopach, czuliśmy, przejęci, że mówi również do nich – mieszkańców zmurszałej kamienicy za rogiem mojej ulicy, starszej nawet niż Stany Zjednoczone.
Czy jednak coś się istotnie zmieniało? Po Obamie w USA przyszedł Trump. A we Francji u bram władzy stanęła właśnie skrajna prawica.
Prezydent Emmanuel Macron zwany jest politykiem „jednocześnie”. Pałac Elizejski potrafi na przykład mówić o „wiecznej Francji uniwersalnego Oświecenia”, jakby dwa człony tego zdania nie odsyłały do kompletnie przeciwnych wartości. Brzmi zgrabnie, ale wyprane jest z sensu.
Niedawno jednak słyszałam gorzkie określenie tej strony, w którą Macron od lat naprawdę prowadzi Francję: „narodowy republikanizm”, przez analogię z „narodowym socjalizmem”.
W istocie bowiem oświeceniowe idee emancypacji i solidarności dostajemy tylko w postaci efektownych haseł. Praktyka jest za to coraz bardziej neoliberalna i autorytarna.
Strukturalny rasizm jest ważną wajchą w tej polityce, nie tylko we Francji. Całe grupy ludzi nadal trafiają na te same podrzędne pozycje, bez żadnych praw. Stają się tym smarem gospodarki, którym można dowolnie dysponować. Aż po śmierć. Nadliczbowe ciała wchłaniane są przez więzienia libijskie, greckie obozy, Morze Śródziemne. Las.
Kiedy wzrośnie zapotrzebowanie na robotników budowlanych czy zbieraczy pomidorów, poluźni się na chwilę śrubę policyjnych kontroli.
Kto podsyca strach przed migracją? Skrajna prawica, dla której to sposób na popularność. Wzrost skrajnej prawicy był z kolei żyłą złota dla Emmanuela Macrona – to on pozwolił mu dwa razy dojść do władzy. Ci, których przerażał faszyzm ukryty za propozycjami Marine Le Pen, chcąc nie chcąc wrzucali na niego głos, byle zablokować jej szanse na prezydenturę.
Cóż, przyszło im patrzeć, jak Macron z centrum wędruje na prawo. Jak rozmontowuje zdobycze społeczne. Jak buduje autorytaryzm, wykorzystując pozycję, którą francuska konstytucja daje prezydentowi. Jak wbrew gorącej opozycji w parlamencie zaostrza prawa przeciw migrantom. Jak flirtuje tym samym z nacjonalistyczną ideą „preferencji narodowej”, sprzeczną z francuskim republikanizmem. Jak łączy, wzorem Marine Le Pen, temat „bezpieczeństwa” i „imigracji”.
A wszystko to przekonując, że odbierze tym grunt pod nogami nacjonalistów.
Z takiej strategii śmiał się już dawno ojciec Marine, Jean-Marie Le Pen.
„Kto będzie głosować na kopię – mówił – skoro ma oryginał...?”
Ten bowiem, kto w majestacie państwa podejmuje argumenty skrajnej prawicy, ten przed nią otwiera drzwi. „Najpierw się mówi jak ona, potem się działa jak ona, potem jej się oddaje władzę” – powiada historyk Patrick Boucheron.
Wielu wyborców po drodze zapomniało, dlaczego dotąd nie głosowali na „Zjednoczenie Narodowe” – partię założoną między innymi przez dawnego ochotnika francuskich oddziałów Waffen SS. Partię, która zmieniła nazwę, ale nigdy się od swoich początków nie odcięła. Która utrzymywała podejrzane więzi z Putinem.
Wystarczyło nieco „oddiabolizować” Marine. Prawda, na prawo od niej krzewi się jeszcze skrajniejsza „faszosfera”. Jak publicysta Eric Zemmour, już trzy razy skazany za wzywanie do nienawiści rasowej i religijnej. Zemmour popisuje się mizoginią i straszy teorią „wielkiej podmiany”, sięgającą korzeniami średniowiecznych lęków przed judaizmem i islamem. Według niego mielibyśmy oto być świadkami planu wypierania rdzennych Francuzów przez obcych.
Zemmour bez żenady broni też kolaboracyjnego reżimu Vichy, sugerując, że wydawał on nazistom tylko tych Żydów, którzy nie mieli francuskiego obywatelstwa (czytaj: węgierskich czy polskich).
Wszystkie te opinie znajdują poklask w mediach imperium należącego do Vincenta Bolloré – miliardera, który sam swoją fortunę spektakularnie pomnożył w Afryce. I który odgrywa za kulisami coraz większą, i coraz bardziej złowrogą rolę.
Można się domyślać, co ma na myśli Marine Le Pen, gdy snuje plany prywatyzacji publicznego radia i telewizji.
Rasizm we Francji, jak w innych społeczeństwach Europy, nie jest jednak tylko domeną skrajnej prawicy. Jest wpisany w system. A jednak media głównego nurtu odrzucają często tę konstatację. Koncepcję „rasizmu strukturalnego” biorą za obsesję skrajnej lewicy albo wyraz paranoi mniejszości.
Dziennikarka i działaczka Rokhaya Diallo wskazuje na paradoks. Osoby rasizowane, próbujące położyć kres dyskryminacjom, nie chcą bynajmniej zamykać się w swoim gronie. Jeśli działają wspólnie, to dlatego, że łączy je podobne doświadczenie. To, czego się domagają, to włączenie ich do Republiki, na równych zasadach.
O co się je jednak oskarża? O „separatyzm” i „komunotaryzm”, czyli dążenie do tworzenia zamkniętych wspólnot, mniejszości oderwanych od reszty Republiki. Czemuż inaczej w ogóle wspominałyby o swoim kolorze skóry? O wyznaniu? Białym republikańskim elitom wygląda to podejrzanie.
„Różnorodność” jest bowiem bardzo ceniona, gdy spełnia funkcję egzotycznej przyprawy kulturowej i dowodu otwarcia na świat. Gorzej, gdy mówi o swoich problemach i stara się zmniejszyć ciężar strukturalnej dyskryminacji.
Zarzut „komunotaryzmu” pada najczęściej wobec praktykujących muzułmanek i muzułmanów. Ale również i wobec innych potomków i potomkiń postkolonii, którzy próbują organizować się wobec wykluczenia. Miałoby to być powielanie wzorców amerykańskich i brytyjskich, opartych jakoby na obsesjach tożsamościowych.
Paradoksalnie, zdaniem Diallo, „komunotaryzm” cechowałby jednak raczej zamknięte białe elity. Te same, które szermują oskarżeniami o „odwrotny rasizm”, kiedy ktoś próbuje bronić swoich praw. A napomknięcie o „białym przywileju” uznają już za otwarte nawoływanie do rewolucji. To „woke-izm”, „islamolewica”; i kto wie, co jeszcze.
Wielu socjologów widzi w tych reakcjach dowody „paniki antymniejszościowej”. Wywołują ją nowe głosy i punkty widzenia wkraczające do debat publicznych. Ten, kto powtarza jak mantrę: „Już nic nie można powiedzieć!”, to ten, kto stracił swoje prawo do ostatniego słowa, bez brania innych opinii pod uwagę.
Podobną panikę wywoływało niegdyś – i wywołuje do dziś – wkroczenie do debaty kobiet czy osób queer.
Niewykluczone, że wszystkie te reakcje świadczą o tym samym. Przemiany są rzeczywiste, a życie społeczne idzie naprzód, ku równościom.
Postkolonialna imigracja nie kwestionuje tu tymczasem kultury większościowej. Nawet w czasie zamieszek. „Co nam mówią ci młodzi, kiedy atakują szkołę? – pyta Najat Vallaud-Belkacem, ministra edukacji za czasów prezydentury François Hollande’a. I odpowiada sama: „To miejsce miało być miejscem emancypacji, a jest miejscem, gdzie grzebie się nasze nadzieje”.
To protest przeciw poczuciu, że instytucje państwowe są machinami selekcji. Narzędziami do wykluczania ich ze społeczeństwa.
Kiedy rodzice w Saint-Denis manifestują przeciw niedofinansowaniu tutejszych szkół, jest w nich gniew i gorycz. Czują się, jak pisała Ludwika Włodek, „zapomnianymi dziećmi Republiki”. I wiedzą, jaka jest alternatywa dla ich dzieci. Wieczny prekariat. Gorycz kolejnych zmarnowanych wysiłków. A może złudna moralna podpora, jaką oferują fundamentalistyczne ruchy w obrębie islamu? Albo przeciwnie, strefa nielegalu?
Cała Francja cierpi na brak nauczycieli. Ich płace są za niskie. System jest jednak najbardziej zaniedbywany właśnie tu, gdzie wymagałby największego wsparcia. Więcej tu jest samotnych matek, więcej rodzin wielodzietnych. Rodzice często są zarobieni, nie wszyscy mówią dobrze po francusku. Do pracy w tutejszych szkołach przydziela się jednak najczęściej osoby bez doświadczenia.
Mało kto chce tu uczyć? Nic dziwnego. Każdy wolałby uczyć tam, gdzie dach nie cieknie, szkolny psycholog jest pod ręką, a dzieci w większej części z „dobrych domów”. Kiedy więc uczniowie w Saint-Denis dochodzą do matury, zdążyli stracić średnio cały rok nauki przez brak zastępstw na lekcjach.
Na tle innych krajów OCDE, francuska szkoła wciąż należy do tych, które najmniej wyrównują szanse. Oceny dzieci najściślej zależą tu od wykształcenia rodziców.
System oświatowy nie zapobiega tu segregacji, ale ją pogłębia. Ścisła rejonizacja szkół miała prowadzić do wymieszania uczniów („la mixité”), przyniosła jednak odwrotne skutki. Zamożniejsze rodziny często po prostu przepisują dzieci do szkół prywatnych. W większości są to szkoły katolickie, realizujące program państwowy, a więc współdotowane przez państwo. Religia zresztą jest w nich tylko dla chętnych i nie trzeba być katolikiem. Wystarczy zapłacić.
Francja należy do krajów z największą tradycją rozdziału Kościoła i państwa, i najmniejszą liczbą wierzących, ale w Paryżu do szkół tych uczęszcza aż jedna trzecia uczniów.
Prywatną szkołę w centrum Saint-Denis otworzył trzysta lat temu osobiście Jean LaSalle, założyciel zgromadzenia lasalian dla edukacji ubogich. Większość uczniów ma korzenie muzułmańskie. Wielu rodziców, przerażonych stanem lokalnych szkół, dowozi tu dzieci z najodleglejszych zakątków departamentu, gdzie małe domki sąsiadują z blokowiskami.
Kiedy wprowadzaliśmy się do Saint-Denis, uczył się tu jeszcze Jordan Bardella, ów gładko zaczesany młody człowiek, którego Marine Le Pen wybrała na szefa swojej partii. Dziś Bardella ma 28 lat i twierdzi, że gotów jest do roli premiera.
Jego dziadek i babka przyjechali z Włoch, pradziadek był Kabylem z Algierii. Skąd mu się wzięła niechęć do „imigracji”? Z lat szkolnych w Saint-Denis? Postawiłabym tezę, że przeciwnie. Kiedy już opuścisz przedmieścia, możesz za wszelką cenę chcieć udowodnić, że nie masz nic wspólnego z tymi, którzy są niegodni ucztować przy stole Republiki. Gotów jesteś nawet sprzedać im kopniaka.
Francja to jedyne państwo zachodniej demokracji, w którym uczennica nie może usiąść w ławce w chustce. Zakaz ten ustawił francuskie szkoły w trudnej roli narzędzia kontroli, a dopiero potem edukacji. Sporów o hidżaby w szkołach jest jednak bardzo mało.
Wszyscy mamy w pamięci wstrząsającą śmierć w odstępie trzech lat dwóch nauczycieli zamordowanych przez islamistycznych ekstremistów. A jednak z „poważnych incydentów”, werbalnych czy fizycznych, raportowanych do kuratoriów w całej Francji, jedynie 7% jakoś dotyczy zasad laickości.
Nie tylko agresja wobec nauczycieli ma wiele innych przyczyn, lecz nawet i ich zabójstwa (średnio co cztery lata z racji swego zawodu ginie nauczycielka lub nauczyciel).
Skrajna prawica ma tymczasem nową propozycję – matki z chustkami miałyby odtąd nie móc służyć za opiekunki podczas klasowych wyjść do muzeum czy kina.
To one jednak były u nas motorem komitetu rodzicielskiego i żadna nie była fundamentalistką. Bez nich nie odbyłaby się żadna wycieczka.
W naszej podstawówce wszystko robiła M., charyzmatyczna młoda osoba z włosami okręconymi elegancką apaszką. Urodziła się w Saint-Denis. Jej mąż pracował jako inżynier w lotnictwie, a ona porzuciła pracę świetliczanki, gdy wyliczyła, że wobec marnej pensji lepiej zająć się własnymi dziećmi. Umiała zdobyć zaufanie tych rodziców, których onieśmielali nauczyciele. Pisała listy do kuratorium, bo system znała na wylot. Z pomocą innych rodziców zbierała pieniądze, pakując w Carrefourze prezenty przed Gwiazdką, bo prezenty wręcza się tu w większości rodzin, niezależnie od wyznania. Organizowała kiermasz ciuchów i wieczór „kuchni świata”. Nie było powiedziane, kto co przyniósł, ale każdy mógł poczuć się dumny ze swojego mazurka (to my!), kurczaka yassa czy baklawy. Ci, co nic nie przynieśli, też byli mile widziani.
A jednak pewnego roku kilkoro rodziców uznało, że matki pracujące w domu celowo wymyślają zbyt czasochłonne zajęcia, po to, żeby stygmatyzować matki zatrudnione na posadach.
Zdało mi się to głębokim nieporozumieniem, tym bardziej że jedni i drudzy uznawali mnie za swoją. „Nazwali nas podobno „mamans couscous”! – mówiła mi dotknięta M., która zobaczyła w tym ukryty rasizm. Wkrótce jednak się okazało, że „matki burżuazyjne”, jak w odwecie nazwała je frakcja M., nie mają niestety nie tylko dość czasu, ale i oryginalnych pomysłów.
Znowu zapanowała zgoda.
Podstawówkę, czas już to powiedzieć, mieliśmy bowiem wspaniałą. Młody dyrektor, pochodzący, jak mi się zdaje, z francuskich Antyli, witał rano uczniów w drzwiach szkoły. Prawie wszystkich znał po imieniu, po lekcjach z chętnymi grywał w szachy. Osobna klasa, „allofońska”, przeznaczona była dla kilkanaściorga dzieci, które dopiero uczyły się języka, choć w miarę postępów coraz więcej czasu spędzały w zwykłych klasach, podobnie jak dzieci ze zdiagnozowanymi trudnościami w nauce. Nauczycielki i nauczyciele pracowali z pasją.
Nie ma co się dziwić, kochaliśmy tę szkołę.
Kiedy moja córka miała osiem lat, podśpiewywała na przerwie z koleżanką kolędy. „Rasistki!” – powiedziała im koleżanka, której mama pochodziła z Maroka. Dziewczynki w płacz. Chłopak zatrudniony w świetlicy, sam z korzeniami w Maghrebie, stanął na wysokości zadania. Szkolono go do tego. Wytłumaczył wszystkim trzem od początku, czym jest rasizm i czemu jest karalny. A także, czemu tutaj nie ma o rasizmie mowy. Po chwili dziewczyny koleżankowały się jak zawsze.
Moja córka miała dziesięć lat, kiedy przybiegła do mnie po powrocie ze szkoły: „W Iranie policja zamordowała kobietę, bo nie miała chusty!” „Kto ci to powiedział?” – spytałam. „N. przygotowała to na »wtorkowe aktualności«” – usłyszałam. N. urodziła się w Indiach i jako jedna z nielicznych w piątek po lekcjach chodziła do szkółki koranicznej. Jej matka nosiła chustę. Ale jak przytłaczająca większość muzułmanów na świecie, jej rodzina wierzyła najpewniej w miłosiernego Boga, który powiedział w Koranie: „Nie ma przymusu w religii”.
Dobrosąsiedzkie współistnienie, niski poziom lokalnych konfliktów, to zapewne najlepsze kryterium sukcesu różnorodnego społeczeństwa.
W świetnej książce „Muzułmanie w Europie. Dzisiejsze kontrowersje wokół islamu” (2016) socjolożka Nilüfer Göle badała miejsca, gdzie nastąpiły tarcia wokół potrzeb rozmaitych społeczności. Jakich? Budowy meczetów, uboju rytualnego, oznak religijnych w szkołach. Najlepszą receptą na ich rozwiązanie okazywał się lokalny dialog i odwołanie do wzajemnej życzliwości.
W dni dwóch wielkich świąt muzułmańskich nauczyciele w naszej szkole nie planowali ważnych lekcji. Stołówka miała zawsze alternatywę wegetariańską lub rybną. Przed swoją imprezą urodzinową dzieciaki przypominały mi, kto z ich znajomych na co jest uczulony (kraby i orzeszki) i prosiły, żebym cukierki kupiła halal (czyli bez zwierzęcej żelatyny). Nasz supermarket ma je w wielkim wyborze.
Pod moim oknem spacerują po lekcjach licealistki – mieszają się odcienie skóry, chichoczą razem hidżaby i odkryte pępki. „Tolerancja? Nikt nie używa tego słowa – powiedziała kiedyś Zadie Smith. – Lubisz swoich sąsiadów, i tyle”.
Skrajna prawica zwykle zdobywa najwięcej głosów w tych okolicach, gdzie najmniej jest „różnorodności”.
Przed bazyliką nie sposób nie dostrzec wielkiego serca namalowanego na placu, w kolorach queerowych sztandarów. Już dwa razy przeszedł pod moim oknem marsz Fiertés des Banlieues – osób LGBTQI+, które nie zgadzają się na stygmatyzowanie przedmieść jako ostoi homofobii. Z naszymi rodzinami sobie poradzimy – mówili tutejsi aktywiści – gorzej z cichą przemocą państwa, dla którego jesteśmy trudno zauważalni.
Ani queerowe serce, ani marsz nigdy nie spotkały się z żadnymi protestami w Saint-Denis.
Czy „la mixité” oznacza wzrost liczby mieszanych małżeństw? Owszem, widzę ich wokół mnie sporo. Statystyki znów wiele jednak nam nie powiedzą.
Prowadzając dzieci do przedszkola, przechodziłam codziennie przed skromnym budynkiem z napisem „Ohr Menachem”. Mieści się w nim ośrodek chasydzkiego ruchu Chabad Lubawicz i stowarzyszenie „Milczenie Sprawiedliwych”, prowadzące dzienną opiekę nad autystyczną młodzieżą, tymi najbardziej trudnymi przypadkami. Co rano patrzyłam, jak kobiety w chustkach powierzają swoje nastolatki mężczyznom w kipach. Wychowawcy z czasem stawali się coraz bardziej różnorodni, do pracy wciągano bowiem młodych ludzi z blokowisk. To właśnie oni często mają najwięcej empatii – uważał Daoud Tatou, który organizował to wszystko wraz ze Stéphanem Benhamou, założycielem „Milczenia Sprawiedliwych”.
O ich przyjaźni zrobił film słynny duet reżyserski Toledano-Nakache, a w Stéphane’a wcielił się na ekranie Vincent Cassel. Film nazywa się „Nadzwyczajni”. Przyjaźń praktykującego żyda z praktykującym muzułmaninem to nic nadzwyczajnego; nadzwyczajny jest jednak sposób, w jaki razem łatają dziury w systemie państwowej opieki.
Lubawicze co roku przed bazyliką stawiają kilkumetrowy świecznik chanukowy. Pierwszą lampkę zapala mer miasta. Plac wypełnia muzyka, są pączki. W tym roku nie było jednak atmosfery na świecznik. Plakaty na murach wzywają do manifestacji na rzecz wolnej Palestyny.
W miarę, jak pulsuje Bliski Wschód, „Ohr Menachem” nieraz już był celem agresji.
W ciągu ostatnich lat wielu Żydów przeniosło się do dzielnic, gdzie mieszka ich więcej i czują się bezpieczniej.
Francja ma największą w Europie społeczność arabsko-muzułmańską i największą społeczność żydowską, w dużej części przybyłą zresztą z Algierii czy Tunezji. Trudno się dziwić, że międzynarodowe konflikty odbijają się tu szczególnie bolesnym echem.
Politycy skrajnej prawicy o antysemityzm oskarżają lewicę, wzywającą do zawieszenia broni w Gazie? To tylko ostatni z tragicznych paradoksów. Antysemityzm we Francji ma bowiem wiele podłoży i starych, i nowych.
To także idealne pole do manipulacji. Wieloma ludźmi na świecie wstrząsnęły zdjęcia niebieskich gwiazd Dawida, namalowanych na domach Paryża zeszłej jesieni. Policja wykryła sprawców. Byli to obywatele Mołdawii, działający na zlecenie obywatela Rosji.
Zarządzając przez 80 lat miastem, Francuska Partia Komunistyczna pamiętała o tych uboższych, nawet jeśli wielu z nich nie miało prawa głosu. Krążyły nawet plotki, że centrum Saint-Denis celowo jest zapuszczane, żeby odstręczyć nowych, zamożniejszych mieszkańców. Takich, którzy mogliby na komunistów nie głosować.
Od lat, w miarę gentryfikacji, kolejne „czerwone przedmieścia” Paryża wypadają bowiem z rąk komunistów.
W Saint-Denis ekipa rządząca rozpadła się, kiedy wieloletni doradca mera, Bally Bagayoko, którego rodzice przyjechali z Mali, zapytał, dlaczego na czele stoją ciągle ci sami biali mężczyźni, a osoby rasizowane pozostają w drugim szeregu. Bagayoko chciał zdemokratyzować wybory do rady miasta i proponował szerokie konsultacje z mieszkańcami. Poparła go młodsza partia lewicowa, Francja Nieujarzmiona.
Rozłam był nieuchronny. Ktoś z ekipy Bagayoko wsparł paryską manifestację przeciwko islamofobii? Cóż, były na niej również organizacje muzułmańskie i kobiety w hidżabach. Tego nie mogła przełknąć część starej lewicy. Ich zdaniem, kwestie tożsamości odwracają uwagę od spraw socjalnych, a religia to opium dla ludu.
Wobec rozłamu merostwo zgarnął jeden z notabli Partii Socjalistycznej. Niegdyś wielkiej, a dziś mocno wydrenowanej przez Macrona z prawa, a Mélenchona z lewa.
Olimpiada stała się pretekstem do gentryfikacji centrum. Nowy mer zniósł obniżone czynsze dla artystów. Wydalił cyrkowy namiot, w którym Camo ze swoim stowarzyszeniem od 20 lat organizowała spektakle, ale także i naukę dla dzieci syryjskich Romów. Mer wyprowadził też spod swoich – oraz moich – okien barwne targowisko, które ściągało tu tłumy od połowy średniowiecza. Ma je zastąpić „ukojona przestrzeń zazieleniona”.
Przy okazji cichcem zmieniono trasę autobusów, które pozwalały dojeżdżać do śródmieścia mieszkańcom dalekich osiedli. Znikła też większość ławek, na których spotykali się starzy imigranci w barankowych czapkach.
Mer czeka na nowych, hipotetycznych mieszkańców. Zamożniejszych. Możemy mieć tylko nadzieję, że docenią różnorodność Saint-Denis i poczują solidarność z tymi, którzy są tu od dawna.
„Zarysowuje się wasze przyszłe centrum” zapowiadało merostwo na tymczasowym parkanie przed moim domem. Ktoś dopisał: „Nasze?”
Obok od 30 lat działa znakomity kebab. Nowy mer poradził jego właścicielowi, żeby podniósł ceny o dwa euro.
Z całego Paryża i jego bliższych przedmieść eksmitowano przed Olimpiadą pola namiotów, w których obozowali migranci i uchodźcy. Dlaczego w ogóle tu byli? Francja celowo nie zbudowała systemu, który pozwalałby ich godniej przyjąć, jak choćby w Niemczech, gdzie nie muszą spać na ulicach. Argument? Nie przyciągać kolejnych migrantów.
Widok namiotów w mieście siłą rzeczy stwarzał wrażenie, że imigracja jest niekontrolowana. Że jest zaburzeniem codziennego porządku, problemem. Może nawet i zagrożeniem?
W Dionizyjczykach [tak nazywa się mieszkańców Saint-Denis, czyli miasta Świętego Dionizego – red.] uchodźcy wyzwalali przede wszystkim solidarność. Gdy w 2015 roku Paryż wypchnął wielkie pole namiotów na jeden z tutejszych bulwarów, widziałam w telewizji, jak reporter zagadnął jakąś matkę z dzieckiem: „Nie przeszkadza pani, że przed pani domem koczuje tylu mężczyzn?”
„Oczywiście, że mi przeszkadza! – odpowiedziała. – Serce się kraje, że muszą spać tak w nieludzkich warunkach”.
Przez wiele lat mieszkańcy Saint-Denis gotowali dla nich posiłki.
Olimpiada wpływa tymczasem nie tylko na życie ludzi bez domu. Przy okazji jej organizacji wprowadza się „wyjątkowe” środki, które składają się na rodzaj „olimpijskiego stanu wyjątkowego” – ostrzega historyk Julien Le Mauff. Okraja się wolności i prawa obywateli, a rozwarstwienie staje się szczególnie widoczne; cena biletów jest zaporowa. Ceremonia otwarcia, jeśli dobrze pójdzie, będzie zarazem celebracją coraz bardziej autorytarnego porządku. Po raz pierwszy w sercu europejskiego miasta pojawi się biometryczny nadzór wideo, co skończy się zapewne trwałą legalizacją systemu.
Jaki użytek z wszystkich tych środków może uczynić Marine Le Pen, jeśli dojdzie do władzy?
Chłopiec na imię miał Sedan. Miał czternaście lat i umarł pchnięty nożem na mojej stacji metra, w środę, 17 stycznia. Trzysta metrów dalej siadaliśmy właśnie do kolacji.
Sedan chodził do innego gimnazjum niż moje dzieci, trzy klasy wyżej, i mieszkał na jednym z dalszych osiedli. Imię Sedan kojarzyło mi się jedynie z miastem w Alzacji i druzgoczącą klęską Francji w wojnie z Prusami. Sedan nie zginął w bójce, to była jakaś zemsta. Nie poszło o kolor skóry, pochodzenie, religię, politykę, ani nawet o pieniądze. Zdaje się, że mieszkał po złej stronie ulicy.
Kiedy w Saint-Denis wybuchają konflikty nastoletnich chłopaków, nie bije się „Kongo” z „Algierią”, ani „biali” z „czarnymi”. Po jednej stronie stoi Irène i Frédéric Joliot Curie, po drugiej Romain Rolland – dwa osiedla, oddzielone szosą. Rywalizacje wzbierają i opadają bez jasnych przyczyn, jak pomiędzy wieloma osiedlami w Polsce. Tak też było w ostatnim przypadku.
Jak na przedmieściach Łodzi czy Bydgoszczy, utożsamienie się z jakąś dzielnicą, klubem piłkarskim, czy z kolegami wspólnie ryzykującymi skórę, bywa dla chłopaków źródłem pewności siebie i poczucia więzi. Poczucia, że ktoś widzi, co są warci. Zwłaszcza kiedy rodzicom trudno zaimponować dzieciom. I nie dostaje widoków na przyszłość.
Nóż poszedł w ruch ostatnio nawet przed jednym z liceów w centrum Paryża. Tam uznaje się to za wyjątek, u nas wydaje się tylko potwierdzać złą opinię, jaką ma okolica.
Śmierć Sedana nie mogła jednak nami nie wstrząsnąć. Podczas manifestacji ku jego pamięci na nowo stawiałam sobie pytania. Jakim projektem jest nasze miasto? Jaką przyszłość szykuje swoim dzieciom?
Co musiałoby być tu inaczej, żeby nikt nie szedł na przemiał?
Oto Mory, starszy brat Sedana. Podchodzi do mikrofonu. Rodzice stoją u boku mera, w milczeniu. Imigrowali tu z Mali albo Senegalu. Mory wychowywał się już tutaj, jemu łatwiej przemówić do tych młodszych. Dorosły jest dopiero od roku, wygląda jednak dojrzalej.
„Czternaście lat miał, słyszycie...? Ja nad tym małym czuwałem. „Co zamierzasz?” – spytałem w poniedziałek. „Nie lubię szkoły” – powiedział mi ze spuszczoną głową. „Podnieś głowę” – powiedziałem mu. – „Nie lubisz szkoły, zgoda, ale chodzić musisz. Potrzebujesz kart w ręku. Jak inaczej wejdziesz w aktywne życie...?”
Mory mówi o tych rodzicach, którzy w Saint-Denis wstają do pracy o czwartej, piątej rano. O dwóch zdruzgotanych rodzinach. „Żadna mama nie posyła syna, żeby zabił”.
Nie ma wieku na przynależność do społeczności, „la citoyenneté” – mówił przed chwilą mer miasta. „Skoro tu przyszliście, jestem pewien, że to wiecie”. Słowo „citoyen”, przekładane po polsku na słowo „obywatel”, było niegdyś sednem francuskiej rewolucji. Nakreślało znak równości między mieszkańcami kraju.
Mory odwołuje się do innych wartości. Mówi o poważaniu starszych. O życiu godnym szacunku, wśród godnych szacunku przyjaciół, bez głoszenia przemocy. To był chłopiec godzien poszanowania, mówi, i był szanowany.
Obok rodziny, wartością jest tu bowiem właśnie ludzki szacunek. Sposób, w jaki cię widzą. Widzialność, to chyba słowo klucz. W przeciwieństwie do Paryża, kiedy w Saint-Denis pchałam ulicą wózek z moimi maluchami, zwykle ktoś spytał, czy nie pomóc mi przy krawężniku. Ludzie widzieli mnie, matkę z dziećmi.
Ten ranek jest jednym z najzimniejszych tego roku, ale ostre słońce świeci znad bazyliki. Mrużąc oczy, Mory rozpoznaje w tłumie skupione twarze kolegów brata. Stoją tam, oszołomieni tym, co się stało. I to o nich mu chodzi.
„Nie jesteśmy skazani na porażkę” – mówi. Powtarza to kilka razy, to jest sedno.
Trudno wysłowić ten ból. Myśl, że ci ledwie nastoletni chłopcy naprawdę mogą czuć, że nie czeka ich żadna przyszłość.
Nie wiedziałam wtedy, że w tym samym czasie umierał w naszym szpitalu drugi chłopiec, Farid, pobity kilka dni wcześniej, gdy szedł zdawać próbną maturę. Jego brat napisał do premiera Attala. Attal przeczytał fragmenty listu w telewizji – na poparcie autorytarnej tezy, że trzeba surowszych kar dla przestępców.
Fala międzyosiedlowych bójek w Saint-Denis pochłonęła dwie ofiary i znów przycichła.
Co począć? W obliczu nagłego zagrożenia wyborczym marszem skrajnej prawicy tragicznie rozdrobniona lewica zdobyła się na wspólny Nowy Front Popularny. Nazwany tak na pamiątkę tego, który w 1936 roku odsunął we Francji widmo faszyzujących nacjonalistów u władzy i dał robotnikom pierwsze płatne urlopy. Jak, poza tym wyborczym momentem, ożywić jego ideały?
Ostatnią moją kandydatką do prezydentury była Christiane Taubira, polityczka i pisarka urodzona w Gujanie Francuskiej. Słuchałam jej niegdyś na spotkaniu CRAN, Rady Przedstawicielskiej Czarnych Stowarzyszeń. Nie przyszła mówić zebranym o »wiecznej Francji uniwersalnego Oświecenia«. Mówiła o realnym kraju, który od wieków ciężko ich doświadczał. A jednak porwała tłum.
Przekonywała, że idea Republiki, z jej wizją życia razem, pozostawała najpiękniejszą ideą, jaką mamy.
Siła tego kraju nie leży w jakiejś wyobrażonej niewinności; powiada Taubira. Jest w jego zmaganiach. I w tym, jak jego lud wykracza poza nie.
To Taubira, jako ministra sprawiedliwości, doprowadziła w 2013 roku do rozszerzenia prawa do zawierania małżeństw na pary jednopłciowe. Nazwała to aktem wolności, równości i braterstwa.
Widziałam ją jeszcze raz na spotkaniu z martynikańskim filozofem Edouardem Glissantem. Do jego idei odwołuje się dziś też Francja Nieujarzmiona. Jej założyciel, Jean-Luc Mélenchon, budzi we Francuzach coraz mniej zaufania, również ze względu na stosunek do wojny w Ukrainie i putinowskiej Rosji. Ale w jego otoczeniu wyrosły polityczki i politycy niosący nowe idee.
„Kreolizacja” nie jest ideologią, mówią za Glissantem. Jest faktem i trzeba do niego się odnieść.
Tymczasem Emmanuel Macron zdecydował, że na otwarciu Igrzysk w imieniu Francji zaśpiewa Aya Nakamura, czarna piosenkarka urodzona w Mali i wychowana w Seine-Saint-Denis. Skrajna prawica od razu oświadczyła, że prezydent chce upokorzyć Francuzów, a Nakamura nie śpiewa po francusku, tylko jakimś slangiem z przedmieść. To ona jest jednak najpopularniejszą francuską wokalistką na świecie od czasu Edith Piaf, której piosenkę ma śpiewać.
Piaf, warto wspomnieć, miała babkę z Algierii, a dzieciństwo spędziła wśród domów publicznych na ulicach Belville. Jej też niegdyś nie uznawano za szczyt „élégance à la française” – jak o Nakamurze zgryźliwie wyraził się Jordan Bardella.
Czy jest szansa na dialog? Czas, by wprowadzić rzeczową debatę nad realiami demografii, stawkami migracji i wartością, jaką jest prawo azylu dla uchodźców. Potępienie rasizmu, antysemityzmu i islamofobii nie wystarczy. Trzeba nauczyć się także uspokajać lęki przed awansem społecznym dzieci „różnorodności”.
Jak przekonać konserwatywnych wyborców, że owszem, świat się zmienia, ale dawne tożsamości nie zostają przekreślone? Że tarcia, owszem, istnieją w każdym społeczeństwie, ale konflikty nie są nieuniknione? Że segregacja i budowanie enklaw wykluczenia nie stanowią dobrych rozwiązań dla nikogo, i pora, by zasadę „la mixité” naprawdę wprowadzać w życie?
Jak również sprawić, aby „republikańscy uniwersaliści” zrozumieli, że ich idee w oczach mniejszości mogą się wydawać sposobem, żeby dyskryminację zamieść pod dywan? Sedno uniwersalizmu nie leży bowiem w przykrajaniu wszystkiego do jednej normy — pisał bułgarsko-francuski historyk idei Tzvetan Todorov. Leży w dialogu, w wypracowywaniu wspólnego horyzontu. O tym właśnie mówiło hasło: wolność, równość, i braterstwo-siostrzeństwo.
Żeby nikt w naszym społeczeństwie nie czuł się od dziecka skazany na porażkę.
Raphaël Glucksmann, deputowany europejski, socjaldemokrata, którego lista zajęła trzecie miejsce w eurowyborach, kilka lat temu w gorącym manifeście odwoływał się do tradycji lewicowej: „My, Francuzi, jesteśmy spadkobiercami tysięcy robotników z północnych przędzalni, którzy w 1833 roku zablokowali swoje miasta...”. Oto na żądanie cara Francja zamierzała wypędzić polskiego wygnańca, o którym nigdy wcześniej nie słyszeli, Joachima Lelewela. Polska, zauważał Glucksmann, zdawała się wówczas niewyobrażalnie daleko. A jednak lud powstał – w obronie jakiegoś cudzoziemca, a poprzez niego w obronie idei, jaką sam miał o sobie.
My, Francuzi – ciągnął Raphaël Glucksmann – jesteśmy ludem dumnym, że ma między sobą dzieci, wnuki kobiet i mężczyzn, którzy związali swój los z losem Francji... Ślemy wiadomość do skrajnej prawicy: nie macie monopolu na miłość naszego kraju; nie zagłuszycie naszych głosów; pieśni, które przemierzyły wieki i morza. „Gdziekolwiek obrócicie się przeciw muzułmanom, przeciw czarnym, przeciw Żydom za to, że są Żydami, muzułmanami lub za to, że są czarni, będziemy tam... Obudzimy humanistyczną Francję. I odeślemy was na śmietnik historii”.
„My, Polacy...”, co my moglibyśmy powiedzieć? Nasza historia, wieloraka i wielowątkowa, wydała Lelewela i jego hasło: „Za naszą i waszą wolność”. Oparte na myśli, że bez wolności drugiego człowieka nie ma wolności i dla mnie.
Klasa moich dzieci to tylko skrawek Francji. Ale widzę przyjaźń i solidarność. I kiedy mi przyjdzie głosować, zawsze wybiorę tych, którzy nie będą mieli zamiaru rozgrywać jednych dzieciaków przeciw drugim.
Na zdjęciu: demonstracja przeciwko skrajnej prawicy, Saint-Denis, 27 czerwca 2024
Pisarka, reportażystka, eseistka, kuratorka. Interesują ją dynamiki wielokulturowych społeczeństw w Europie, Afryce czy na Bliskim Wschodzie, a także mechanizmy kolonialne i dekolonialne dawniej i dziś. Za książkę Rondo de Gaulle’a (2001) otrzymała nagrodę Fundacji Kościelskich. Publikuje m.in. w „Gazecie Wyborczej", „Tygodniku Powszechnym", „Widoku". Mieszka w Saint-Denis.
Pisarka, reportażystka, eseistka, kuratorka. Interesują ją dynamiki wielokulturowych społeczeństw w Europie, Afryce czy na Bliskim Wschodzie, a także mechanizmy kolonialne i dekolonialne dawniej i dziś. Za książkę Rondo de Gaulle’a (2001) otrzymała nagrodę Fundacji Kościelskich. Publikuje m.in. w „Gazecie Wyborczej", „Tygodniku Powszechnym", „Widoku". Mieszka w Saint-Denis.
Komentarze