Gdy przedmieścia zachodnich miast ogarniają zamieszki, internet zalewają komentarze sprowadzające zagadnienie migracji do kwestii kulturowych. To oznaka niezrozumienia sytuacji, ale też narracja wygodna dla władz, bo odciąga uwagę od ekonomiczno-politycznego sedna problemu
Temu właśnie przyjrzymy się w niniejszym tekście. Analiza będzie dotyczyła Francji, choć analogiczne procesy są charakterystyczne dla wielu krajów zachodnich.
Liczne mniejszości etniczne zostały sprowadzone do Europy po II wojnie światowej, by wspomóc odbudowę ze zniszczeń oraz proces industrializacji. Francja nie była wyjątkiem, przybywali do niej pracownicy z Maroko i Tunezji, a przede wszystkim z Algierii, uznawanej za pełnoprawną część Francji.
Choć systemowy rasizm zawsze był nad Sekwaną obecny w mniej lub bardziej skrywany sposób, przez długi czas w debacie publicznej nie ukazywano obcokrajowców z krajów muzułmańskich jako problemu kulturowego.
Dla przybyszy tworzono specjalne dzielnice lub miasteczka w okolicach dużych miast oraz centrów przemysłowych, gdzie żyli w izolacji, nie buntowali się, byli traktowani jak tania siła robocza, którą rzeczywiście stanowili.
Pierwsze poważne napięcia na tle kulturowym wiązały się z algierską z wojną o niepodległość. Jeszcze przed jej wybuchem Francję zamieszkiwało 200 tysięcy Algierczyków, z których wielu manifestowało poparcie dla swojej ojczyzny.
W latach 50. i 60. dochodzi do tak krwawych wydarzeń jak policyjna masakra na pokojowo demonstrujących Algierczykach, akty terroru ze strony sprzeciwiającej się niepodległości Organizacji Tajnej Armii, czy też pogromy algierskiego Frontu Wyzwolenia Narodowego na Pieds-Noirs, francuskich potomkach kolonizatorów.
Sytuacja była jednak złożona – wielu Algierczyków, tzw. harkis, opowiedziało się po stronie francuskiej, w niektórych momentach konfliktu było ich więcej niż działaczy niepodległościowych (choć część wcielano do armii francuskiej przymusowo).
Po wojnie rozpoczęła się masowa migracja z Algierii do Francji, motywowana względami ekonomicznymi, ale też ucieczką przed prześladowaniami ze strony nowego rządu.
Do 1975 roku algierska diaspora liczyła już 700 tysięcy osób. Stosunek Francuzów do niej był ambiwalentny, z jednej strony istniała wrogość związana ze zbrodniami obu stron konfliktu w wojnie francusko-algierskiej, z drugiej jednak napływ rąk do pracy stanowił warunek dalszej industrializacji.
Ściśle określona rola migrantów jako podporządkowanych pracowników oraz wielowymiarowość francuskiego modelu polityki kolonialnej sprawiały, że antyimigrancka panika moralna pojawiła się na szeroką skalę z opóźnieniem.
Należy dodać do tego jeszcze czynnik trzeci – model gospodarczy i związany z nim etos.
Z historycznego punktu widzenia, postawom nacjonalistycznym sprzyja kurczenie się ilości dóbr do podziału, co skłania do poszukiwania winnego i prowadzi do zwierania szeregów wśród „swoich” w celu odsunięcia od konsumpcji tych nieuprawnionych, najczęściej „obcych”.
Sytuacja powojenna była jednak od tego daleka, stało się coś wręcz przeciwnego.
Jak pisze Piketty, „po raz pierwszy w historii nowożytnych społeczeństw” nawet połowa dóbr „znalazła się w posiadaniu grup społecznych należących do 90 proc. najuboższych”.
We Francji jeszcze na początku XX wieku górny centyl (1 proc. najbogatszych) posiadał ok. 55 proc. prywatnych majątków, do lat 70. nastąpił spadek do ok. 25 proc. Dochody z pracy i posiadania kapitału dla górnego decyla (10 proc. najbogatszych) spadły z 50 proc. na początku stulecia do ok. 35 proc. w latach 70.
Te zmiany były efektem polityk prowadzonych przez państwa zachodnie, zdeterminowanych koniecznością powojennej odbudowy oraz ideologicznym zagrożeniem komunizmu, które wymuszało transfer bogactwa do uboższych klas. Normą stały się takie działania jak nacjonalizacje lub wywłaszczenia, wprowadzanie wysoce progresywnych systemów podatkowych lub ustawowa regulacja czynszów.
Wpływy z podatków, do XX wieku wydawane głównie na administrację czy siły policyjno-wojskowe, zaczęły być wydawane na szkolnictwo, system zasiłków i ochronę zdrowia. Nierówności oczywiście nie zniknęły, ale nastąpiło historyczne wyrównanie statusów.
Lata później tak wspominała klimat pierwszych dekad po wojnie noblistka Annie Ernaux: „Horyzontem istnienia był postęp. Oznaczał dobrostan, zdrowie dzieci, rozświetlone domy i jasne ulice, wiedzę, wszystko, co odwracało się plecami do czarnych rzeczy kojarzących się ze wsią i z wojną. Był w plastiku i melaminie, w antybiotykach i świadczeniach opieki społecznej, w bieżącej wodzie w kranie i kanalizacji, w letnich koloniach, w możliwości nauki, w atomie”.
Sytuacja zaczęła się zmieniać wraz z pierwszymi pęknięciami projektu welfare state i neoliberalną kontrofensywą z połowy lat 70., która dotyczyła całego świata Zachodu.
We Francji oznak odejścia od projektu przedsiębiorczego państwa budującego dobrobyt można doszukiwać się w 1968 roku. Wtedy to wybucha ogólnokrajowa rewolta studentów i robotników, której skala jest na tyle poważna, że prezydent de Gaulle rozważał nawet wykorzystanie wojska do przywrócenia porządku.
Protesty szybko wygasły samoistnie – w ogromnej mierze z powodu bardzo zachowawczej postawy związków zawodowych oraz Francuskiej Partii Komunistycznej, zaskoczonych i przerażonych rozwojem wydarzeń, których nie mogli kontrolować.
Po studencko-robotniczym zrywie, jaki na miesiąc sparaliżował produkcję, nastąpił krótki, ale bardzo intensywny boom gospodarczy, na który nie wpłynęła nawet ogólnoeuropejska recesja. Rosło zatrudnienie, zyski i inwestycje, a jednocześnie państwo zaczęło liberalizować politykę gospodarczą, opierając ją w większym stopniu na wolnej przedsiębiorczości.
To oznaczało umocnienie pozycji prywatnego kapitału, dlatego też zmiany były rekompensowane sformalizowanym procesem podziału zysków i rozbudowy prawa pracy. Państwo gwarantowało te działania niejako w zastępstwie związków zawodowych, które po 1968 roku straciły inicjatywę.
Nierówności społeczne uległy zmniejszeniu, a siła nabywcza płacy minimalnej zwiększyła się w ciągu następnych kilkunastu lat o 130 procent. Z jednej strony, przynajmniej do 1975 roku, robotnicy cieszyli się niemal zautomatyzowanym wzrostem płac (indeksowanych o poziom cen w kontraktach zatrudnienia), z drugiej jednak nie przekładało się to na umocnienie organizacji pracowniczych, a utwierdzało państwo w roli negocjatora z kapitałem.
Właśnie ta rola, negocjatora, a nie inicjatora działań, zaczęła w tym okresie dominować. Po krótkotrwałej stabilizacji polityka państwowego planowania gospodarczego coraz bardziej ustępowała deregulacji pod wpływem rosnącej popularności myśli neoliberalnej.
Wkrótce dała osobie znać recesja – m.in. z powodu kryzysu naftowego, a liczba bezrobotnych zwiększyła się z ok. 1 procenta w latach 70. do ok. 9 proc. dekadę później. Tym samym, po porażce ruchu społecznego i związkowego w 1968 roku, nastroje znowu przechyliły się na lewą stronę.
Ostatnią wielką nadzieją lewicy była prezydentura François Mitterranda, rozpoczęta w 1981 roku. Wkrótce po jego sukcesie wyborczym partie lewicowe zdobyły w wyborach parlamentarnych łącznie 54 proc. poparcia, co umożliwiło szereg odważnych, prospołecznych reform.
Prezydent z poparciem parlamentu przeprowadził modernizację prawa pracy, wprowadził podatek solidarnościowy od najbogatszych obywateli, a także inicjował nacjonalizacje w sektorze bankowym i przemysłowym. Sektor publiczny staje się jednym z najważniejszych graczy na rynku.
Cele są jasne – zniesienie bezrobocia, zwiększenie konsumpcji, redukcja nierówności do minimum.
W zakresie polityki migracyjnej dążono do zmniejszenia napływu nowych obcokrajowców, przy jednoczesnym ograniczeniu deportacji nieudokumentowanych migrantów, legalizacji ich statusu, zapewnieniu godnej pracy oraz możliwości sprowadzenia rodzin.
Zaledwie dwa lata później następuje jednak drastyczny zwrot. W wyniku rosnącej inflacji, będącej skutkiem między innymi ataku spekulacyjnego na franka (stanowiącego odpowiedź międzynarodowego kapitału na prospołeczne reformy), rządząca lewica poszła drogą Thatcher i Reagana.
Zdobycze klasy pracującej zostały znacznie ograniczone, gospodarka powróciła na drogę wolnorynkową, a wreszcie w 1984 roku rozpoczęto deregulację sektora finansowego.
Oznaczało to wzrost znaczenia prywatnego kredytu oraz outsourcing produkcji na rzecz rozbudowy świata finansów, który przynosił większe zyski i mniejsze ryzyka dla posiadaczy dużego kapitału niż inwestycje przemysłowe.
Eksperyment z początku kadencji Mitterranda był wielkim starciem dwóch różnych wizji państwa i społeczeństwa, z którego tylko jedna wyszła zwycięsko.
Odtąd instytucje państwowe zaczęły być postrzegane nie jako awangardowe narzędzie do wyrównywania szans, ale proteza, która łagodzi najbardziej dramatyczne skutki wolnorynkowej polityki, uważanej za nieuniknioną.
Od lat 80. udział najuboższych w dochodzie narodowym zaczyna się systematycznie zmniejszać, a jednocześnie udział 10 proc. najbogatszych rosnąć.
Szczególnym prosperity cieszy się 1 proc. najbogatszych. Od 1983 do 2015 roku dochód najbogatszego procenta obywateli zwiększył się o 100 proc., a najbogatszego 0,1 procenta o 150 proc., podczas gdy reszta populacji odnotowała wzrost na poziomie 25 proc.
Rozpoczęta wtedy polityka, prowadząca do gwałtownego rozwarstwienia społecznego, jest kontynuowana do dziś, a za prezydentury Emmanuela Macrona znacząco przyspieszyła.
W książce „Nowy duch kapitalizmu”, klasyku literatury socjologicznej, Luc Boltanski i Ève Chiapello wskazują, że system ekonomiczny to nie tylko konkretne rozwiązania na poziomie zakładów pracy i całej gospodarki, ale przede wszystkim „duch”.
Czyli określona wizja społeczeństwa i jednostki, wartości, jakim mają hołdować, drogi rozwoju oraz sposoby uzasadnień nierówności społecznych.
Kapitalizm miał swoje trzy „duchy”; Mieszczański, charakterystyczny dla wieku XIX i początku XX, był oparty na wartościach rodzinnych, tradycji, małych firmach i paternalistycznych relacjach.
Po II wojnie światowej został zastąpiony modelem managerskim, który bazował na wielkich firmach i produkcji przemysłowej, etosie klasy pracującej, ściśle kooperującej z klasą managerską. Z jednej strony operował w warunkach ścisłej hierarchii i sztywnych relacji, z drugiej oferował wysoki poziom stabilizacji oraz możliwości awansu.
Duch trzeci, neomanagerski, rozpoczyna się wraz z neoliberalną ofensywą. W dużym stopniu odpowiada na ducha rewolty 1968 roku – wyrównuje statusy w zakładach pracy, wprowadza bardziej bezpośrednie relacje, zapewnia pewien poziom mobilności.
Dokonuje się więc upodmiotowienie, którego kosztem jest jednak pozbawienie bezpieczeństwa socjalnego. Odtąd pracownik jest tylko jednostką, a nie częścią klasy pracującej, może liczyć jedynie na siebie i sam ma zapewnić sobie przetrwanie i sukces.
O ile literatura managerska lat 60. traktuje przedsiębiorstwo jako centrum społeczeństwa, którego celem jest ogólny dobrobyt i rozwój, tak w latach 90. dominuje już narracja o generowaniu zysku, rozumianego w kategoriach rachunku pojedynczej firmy, niejako wyizolowanej ze społeczeństwa.
Osłabienie wyrównywania szans i państwowej odpowiedzialności za obywateli na rzecz jednostkowej autonomii i samorealizacji przyczyniło się do postrzegania negatywnych wydarzeń w życiu (jak zwolnienie czy utrata ubezpieczenia), jako osobistych porażek, wynikających z niezaradności, a nie problemów o naturze strukturalnej.
Innym studium transformacji jest praca „Powrót do kwestii robotniczej” Stéphane’a Beaud i Michela Pialoux. Ukazuje, jak niegdyś dumna klasa jest stopniowo spychana na margines społeczeństwa, a bycie robotnikiem zaczyna wiązać się z utratą godności, poczuciem wstydu i brakiem bezpieczeństwa socjalnego.
Beaud i Pialoux dostarczają obserwacji pokrywających się z analizami Boltanskiego i Chiapello – podczas Les Trente Glorieuses (lata 1945-1975) robotnik to budowniczy nowego społeczeństwa, najpierw podnoszący kraj z doświadczeń wojennych, potem modernizujący go. Fabryka, w jakiej pracuje, bierze aktywny udział w tworzeniu społecznego dobrobytu, łącząc go z własnym prosperity.
Wraz z procesem neoliberalizacji zostaje już tylko dogmat zysku bez względu na społeczne koszty. Wiąże się z tym polityka wywierania presji na pracowników i zaciskania pasa. Zwiększonym wymogom produktywności i rozwojowi technik nadzoru w firmach towarzyszy zminimalizowanie wsparcia socjalnego. A także osłabianie mechanizmów solidarności i przenoszenie produkcji do podwykonawców na terenie kraju lub za granicą.
Pod koniec lat 80. klasa robotnicza jest już zupełnie innym środowiskiem niż była 10-15 lat wcześniej, zarówno pod kątem ekonomicznym, jak i tożsamościowym, zaczyna od nowa szukać swojego miejsca w społeczeństwie.
Według oficjalnej wykładni teorii neoklasycznej, zmniejszenie pozycji negocjacyjnej pracowników miało doprowadzić do śmielszych poczynań przedsiębiorców, inwestycji, zwiększenia konkurencyjności, a w końcu większej ilości produktów w niskich cenach, na czym skorzystają również pracownicy.
Dziś już wiemy, że były to założenia błędne. Układ sił rzeczywiście zmienił się drastycznie na korzyść kapitału, lecz nie doprowadziło to wcale do inwestycji i wzrostu, ale równania w dół. Czyli, po pierwsze, dalszego wyciskania z pracy jak największych zysków przy zachowaniu lub obniżeniu realnych pensji. Po drugie, transfer społecznie wypracowanych zysków do oderwanego od produkcji świata finansów.
W tych właśnie warunkach wykuwał się zwrot kulturowy. Od XIX wieku aż do lat 70. mimo napięć rasowych, obecność migrantów praktycznie nie jest kwestionowana, zmienia to dopiero seria kryzysów finansowych, połączona z neoliberalnym projektem przebudowy społeczeństwa.
Począwszy od 1974 roku, migracja zarobkowa jest obwarowywana coraz większymi restrykcjami i
pojawia się narracja o odbieraniu pracy „prawdziwym” Francuzom, a później o islamskiej inwazji.
Z czasem mniejszości etniczne, migranci i ich potomkowie, są postrzegani już nie jako klasa robotnicza, ale ci Inni, obcy, zaczyna się mówić o „problemie Arabów”.
Sprzyjają temu głębokie przemiany w społecznym światopoglądzie, które w skrócie można określić odejściem od idei solidarności na rzecz idei powszechnej rywalizacji.
Pomiędzy 1992 a 2012 rokiem liczba osób przeświadczonych, że biedni otrzymują zbyt duże wsparcie od państwa, wrasta z 25 do 54 procent. W latach 1983-2013
liczba osób przekonanych, że pomoc państwowa skłania biednych do porzucania pracy, wzrasta z 23 do 53 procent.
W warunkach narzucanego odgórnie współzawodnictwa, połączonego z rozmontowywaniem państwa socjalnego, rozmywa się pracownicza solidarność. Każdy zatrudniony jest potencjalnym zagrożeniem dla innego – a największe zagrożenie stanowią pracownicy gotowi pobierać mniejsze pensje i godzący się na gorsze warunki pracy.
Imigrant lub potomek imigranta w tej sytuacji przestaje być kolegą z zakładu pracy, a staje się konkurencją.
Po załamaniu gospodarczym 1973 roku prawica zaczęła ukazywać wcześniej marginalizowanych Algierczyków jako kradnących pracę rodowitym Francuzom i nadużywających państwa opiekuńczego. Kilka lat później Front Narodowy idzie do wyborów z hasłem „1 milion bezrobotnych to 1 milion migrantów za dużo”.
Moralnej panice na tle migrantów sprzyjało to, że oni sami stawali się bardziej widoczni, odmawiając rasistowskiego traktowania i gorszej pozycji, na którą godzili się ich rodzice.
Pod koniec 1983 roku w Paryżu miała miejsce 100-tysięczna demonstracja antyrasistowska, której delegację przyjął Mitterrand. W obliczu wycofywania się państwa z prospołecznych reform takie wydarzenia były dla części społeczeństwa kolejnym dowodem, że ich zła sytuacja wiąże się z obecnością „obcych”.
Powoli, lecz nieuchronnie
następowało przechodzenie klasy pracującej na pozycje nacjonalistyczne, a lewica nie miała żadnego pomysłu na powstrzymanie tego procesu.
Jeszcze w 1984 roku gazeta „Le Nouvel Observateur” tak opisywała typowego wyborcę Jean-Marie Le Pena: „Ma około 50 lat, prowadzi mały sklep w Paryżu lub dużym mieście na prowincji. Opcjonalnie, jest dyrektorem wykonawczym małej lub nawet średniej firmy. Jest zadowolony z życia; ma stopień naukowy w branży biznesu lub technologii (…). Posyła dzieci do prywatnych szkół”.
W wyborach 1995 roku lider skrajnej prawicy zdobył 30 proc. głosów klasy robotniczej, a w wyborach 2017 roku na jego córkę zagłosowała większość osób najuboższych i pracowników fizycznych – najmniej głosów uzyskała ona wśród najlepiej zarabiających.
Tradycyjna lewica i prawica stały się w dużej mierze nieodróżnialne, przyjmując konsensus w takich zagadnieniach, jak wolny rynek, prymat prywatnego nad publicznym, konieczność istnienia niekontrolowanej konkurencji i łagodzenia obciążeń podatkowych dla biznesu.
Gdy Didier Eribo w słynnym „Powrocie do Reims” rozważa, dlaczego jego ojciec, zaangażowany komunista, zaczął głosować na skrajną prawicę, pokazuje jak tradycyjna lewica przestała wyrażać interesy robotników jako grupy.
Przyjmując technokratyczne metody neoklasycznej ekonomii, straciła moc do wytwarzania zbiorowych identyfikacji, mogła reprezentować już tylko pojedyncze jednostki lub niewielkie grupy tożsamościowe.
Tymczasem Front Narodowy wykorzystał zawsze istniejący we Francji rasizm, stawiając go w centrum polityki i pozwalając identyfikować się z narodem i byciem białym.
Dziś Zjednoczenie Narodowe reprezentuje program o charakterze protekcjonistycznym i tożsamościowym. To ono przejęło głosy w regionach dotkniętych przez neoliberalną transformację, które dotychczas były oczywistą bazą wyborczą dla komunistów i socjalistów.
Analogiczny proces miał miejsce w Stanach Zjednoczonych.
Jak powie Piketty, „Skoro tłumaczymy ludziom, że nie ma wiarygodnej alternatywy dla obecnej organizacji społeczno-gospodarczej i nierówności klasowych, trudno dziwić się, że nadzieje na zmianę przenoszą się na sprawy granicy wspólnoty i tożsamości”.
Istnieje wiele badań ukazujących, że kryzysy finansowe, wzrost nierówności oraz polityka zaciskania pasa, skutkująca niezdolnością państwa do zapewnienia obywatelom stabilizacji życiowej, zwiększa polaryzację społeczną i prowadzi do wzrostu popularności ugrupowań populistycznych. W ostatnich latach szczególnie nacjonalistycznych.
Jeden z raportów wykazuje, że od 1870 roku na kryzysach ekonomicznych najbardziej zyskuje właśnie skrajna prawica.
Gdy rdzenni Francuzi poszukiwali tożsamości w nacjonalistycznych narracjach, na tej samej zasadzie nastąpił szereg zmian w konstruowaniu tożsamości przez potomków migrantów. Nie mogli skutecznie identyfikować się ani z państwem francuskim, ani z ze światem ludzi pracy, który w pewnej mierze zawieszał podziały religijno-etniczno-narodowe.
Stanowiska, które na nich czekały, były dużo mniej atrakcyjne i zapewniały mniejsze bezpieczeństwo niż za czasów ich rodziców. A dodatkowo zostały kulturowo zdegradowane wraz z upadkiem robotniczego etosu (lub raczej jego porzuceniem przez państwo).
Powtarzane od wielu lat badania dowodzą, że osoby o nazwisku sugerującym pochodzenie północnoafrykańskie mają dużo mniejsze szanse na otrzymanie pracy – często na swoje zgłoszenia nie otrzymują nawet odpowiedzi.
Wystarczy więc mieć dokument z nieodpowiednio „francuskim” nazwiskiem lub adresem kojarzonym z dzielnicami nędzy, by już na starcie pomniejszyć swoje szanse na karierę.
Te czynniki mają duży wpływ na wzrost zainteresowania religią i identyfikowanie się nie z państwem francuskim, ale z ojczyznami rodziców czy dziadków.
Jednak masowe zamieszki na ubogich przedmieściach nie są skutkiem religijnej propagandy, wszak sami imamowie przyznają, że nie mają żadnego wpływu na młodzież, a nieraz tonują rewolucyjne nastroje.
Dlatego też znany politolog Olivier Roy zauważył, że tym, co obecnie obserwujemy, nie jest „radykalizacja islamu, ale islamizacja radykalizmu”.
Dla części młodych ludzi, szczególnie tych, którzy doświadczają dyskryminacji i – w przeciwieństwie do rodziców i dziadków – nie mogą czuć się częścią klasy pracującej, ekstremistyczny przekaz religijny jest najłatwiej dostępnym sposobem buntu (tak jak kiedyś były nim idee libertynizmu i komunizmu).
Korzenie dzisiejszych podpaleń i kradzieży to nie poglądy religijne ani zbyt duża liczba migrantów, ale porzucenie idei sprawiedliwości społecznej i postępu oraz zastąpienie ich narracjami o samodzielności i przedsiębiorczości.
Swoją rolę odgrywała oczywiście również nieudolna polityka migracyjna, od początku polegająca na tworzeniu gett, a następnie ich marginalizacji.
Brak możliwości integracji wynika często z kwestii czysto przestrzennych, Arabowie zamieszkują bowiem często inne obszary niż „rodowici” Francuzi.
Beaud i Pialoux w pracy „Violences urbaines, violence sociale”, skupionej na problemie miejskich zamieszek, wykazywali, że procesy destabilizacji i społecznego upośledzenia przeniosły się z fabryk na inne obszary, jak szkolnictwo i rodzina.
Jak komentuje to Małgorzata Jacyno we wstępie do polskiego wydania ich książki, „Surowe warunki życia w prekarnym świecie nie oszczędzają ciał i zawracają je do »dzikości«. Przechadzanie się po mieście „bandami”, zasłonięte kapturami twarze, agresywny język, wybuchy rozpaczliwego śmiechu i zamaszyste gesty dotkniętych kryzysem ludzi stają się zagrażające, zaczepne, terroryzują przechodniów i wywołują popłoch wśród spokojnych obywateli, ale są jakby publiczną ripostą i jedyną możliwą formą adaptacji do świata, w którym trzeba »walczyć o swoje«”.
Warto zwrócić uwagę na powtarzające się relacje o rabowaniu podstawowych artykułów spożywczych oraz leków podczas ostatnich zamieszek. Pandemia COVID-19 i drastyczne środki kwarantanny we Francji bardzo mocno dotknęły takie branże jak transportowa, sprzątająca czy gastronomiczna, w których pracuje ogromna część osób z postmigranckich rodzin.
Lipcowe tegoroczne zamieszki Piketty skomentował tekstem, w którym wykazał drastyczne różnice pomiędzy zamożnymi dzielnicami a biednymi dzielnicami i miastami. W tych pierwszych przeciętna wartość nieruchomości jest 200 razy większa, rozstrzał w dochodach najbiedniejszych i najbogatszych w ciągu ostatnich dwóch dekad znacznie wzrósł.
Argumentacja prawicy głosi, że przecież dzielnice nędzy korzystają z licznych programów społecznych i rządowych dotacji. Jest to prawda, lecz należy poczynić tu dwie kluczowe uwagi.
Po pierwsze, polityka dotowania i programów społecznych, choć wynika z dobrych chęci, przyjmuje nieuchronnie charakter paternalistyczny i odbiera podmiotowość tym, którzy mają z nich skorzystać.
Samo w sobie nie jest to złe, jednak gdy nie idzie w parze z realną poprawą sytuacji, w postaci np. dostępu do dobrych miejsc pracy, staje się problematyczne (na podobnej zasadzie państwo kilka dekad wcześniej zastępowało ruch związkowy w negocjowaniu płac).
Problem drugi polega na tym, że zasoby dostępne lokalnym władzom to przede wszystkim wpływy z podatków. Programy społeczne w obszarach dotkniętych ubóstwem i bezrobociem, jak duże by nie były, zawsze pozostaną tylko niewiele znaczącym środkiem łagodzącym główne wyzwanie w postaci narastających nierówności.
Ten stan rzeczy przekłada się na jakość edukacji. Choć jest ona ważną dźwignią, dającą szanse klasowego awansu, badania pokazują, iż jakość kształcenia jest ściśle powiązana z ilością zamożnych uczniów w szkołach.
Zamiast wyrównywać szanse, system edukacji utrwala więc nierówności, zwiększając prawdopodobieństwo, że osoby urodzone na przedmieściach już w nich pozostaną. Od przyspieszenia neoliberalnej transformacji w latach 80, dysproporcje w państwowych inwestycjach w uczniów z różnych klas społecznych drastycznie wzrastają na niekorzyść uczniów z ubogich rodzin.
Na zakończenie jeszcze jeden trop, który być może stanowi część odpowiedzi. Autorzy przywołanej wcześniej pracy „Nowy duch kapitalizmu” zwracają uwagę na ścisły związek kultury konsumpcjonizmu z ideologiczną transformacją lat 70. i 80.
Przekaz marketingowy identyfikuje wartość jednostki z jej stanem posiadania – nowych ubrań, smartfonów czy kosmetyków.
Rolę tożsamości zbiorowych, wyrażanych w figurze pracownika, który identyfikował się ze swoim zakładem pracy, związkiem zawodowym lub klasą społeczną, zajął konsument mający odnaleźć się w ściśle jednostkowych aspiracjach i gustach konsumpcyjnych.
Jednocześnie istnieje ekonomiczna bariera, niepozwalająca na nabycie dóbr służących konstruowaniu swojego wizerunku, co wytwarza dysonans, szczególnie odczuwalny w dobie wszechobecnego „targetowania”.
Po zamieszkach w Wielkiej Brytanii w 2011 roku, po sieci krążył amatorski montaż, gdzie autentyczne, korporacyjne slogany reklamowe, typu „sięgnij po to, co twoje”, „odważ się być sobą”, „przekraczaj granice”, „uwolnij swój potencjał”, przeplatane były telewizyjnymi relacjami z wybijania szyb, pożarów i wynoszenia pełnych koszyków drogich towarów.
Wydaje się, że ten niepozorny film powiedział więcej o naturze zamieszek niż niejeden traktat socjologiczny.
Interesujący fakt dla zwolenników „białej Europy” – jak się okazało po protestach, wbrew medialnej propagandzie znaczną część uczestników zamieszek stanowiły osoby białe.
Kilkanaście lat po wydarzeniach, które zaszokowały brytyjską opinię publiczną, podobne mechanizmy mogliśmy obserwować w Paryżu – jednak zostały one wzmocnione przez intensywny rozwój mediów społecznościowych. Z rabowanych sklepów znikały zarówno artykuły pierwszej potrzeby, jak i elektronika, modne ubrania i biżuteria, na które uczestników zamieszek nigdy nie byłoby stać.
Skradzione towary traktowano jako zdobycz – osoby chwaliły się nimi na mediach społecznościowych, a niektóre prowadziły nawet relacje na żywo z aktów kradzieży, aby tylko zdobyć więcej lajków, nie zważając na to, że ich filmy będą materiałem sądowym.
Dla tysięcy osób szturmujących centra handlowe chaos był okazją, by zdobyć wymarzone buty i słuchawki, a nie pomścić ofiarę policji czy „islamizować” Francję.
Ostatnie 50 lat zachodnich demokracji liberalnych można podsumować odejściem od postrzegania polityki gospodarczej jako formy społecznego kontraktu.
Kontraktu, który wymaga ustępstw, procesu negocjacyjnego, a także ukierunkowania na wzrost poziomu życia. Jego miejsce zajęła nierealistyczna wizja samoregulującego się rynku, który w magiczny sposób wraca do stanu równowagi i prowadzi do ogólnego bogactwa.
W rzeczywistości tak się jednak nie dzieje – tolerowanie polityki deregulacji, finansjeryzacji, prywatyzacji i cięć socjalnych generuje beneficjentów i przegranych.
Dla tych pierwszych korzystne jest podtrzymywanie narracji kulturowej, która winą za utratę życiowej stabilności oraz stagnację lub spadek realnych pensji obarcza migrantów.
Utrwalanie w społeczeństwie przeświadczenia o „islamizacji”, czy „wielkim przemieszczeniu” przyczynia się do utrzymania mniejszości etnicznych w roli taniej siły roboczej lub bezrobotnych żyjących z „socjalu”.
Gdy stają się kozłem ofiarnym, nie mogą liczyć na żadną solidarność, a drogi awansu społecznego są dla nich tym bardziej niedostępne.
Z tego też powodu część z nich zaczyna identyfikować się z radykalnym islamem, tworząc samonapędzający się mechanizm polaryzacji społecznej. Dlatego też niektórzy badacze i badaczki rasizmu nazywają islamofobię technologią władzy.
Zapewne niewielu polskich zwolenników Marine Le Pen zdaje sobie sprawę, że straszenie sojuszem „islamu” i „lewactwa” to ważny element polityki Emmanuela Macrona. Po deregulacji rynku pracy i spłaszczeniu systemu podatkowego podniósł tematy kulturowe, jako znacznie wygodniejsze niż ekonomiczne.
Na identycznej zasadzie zarówno w krajach kapitalistycznych, jak i postkomunistycznych (np. polska figura homo sovieticus) dokonuje się stygmatyzacja ludzi z dołu drabiny społecznej. Ich kondycja, ściśle związana z sytuacją ekonomiczną, jest sprowadzana do niezaradności, skłonności do agresji, rozwiązłości seksualnej, braku higieny i dbania o zdrowie, czy zbytniej religijności.
Nawet jeśli niektóre z tych charakterystyk bywają prawdziwe, są one skutkiem sytuacji życiowej, a nie jej przyczyną.
Ich stygmatyzowanie w żaden sposób nie przybliża do rozwiązania problemu nędzy i przemocy wśród grup post imigranckich, szczególnie gdy pominie się historyczno-ekonomiczny kontekst.
Analiza wielkiej ekonomicznej transformacji, która przebudowała świadomość obywateli zachodniego świata i narzuciła wizję społeczeństwa jako rywalizujących o kurczące się zasoby jednostek, wydaje się niezbędna, by wyjść z politycznego impasu, który wytwarza jałowa debata o „imigranckim/islamskim zagrożeniu”.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Doktor socjologii, wykładowca, filmowiec.
Doktor socjologii, wykładowca, filmowiec.
Komentarze