0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Weronika Syrkowska / OKO.pressIlustracja: Weronika...

Mrija po ukraińsku znaczy „marzenie”, w Ukrainie często nazywa się tak dziewczynki. Masza Cziupinina znalazła ją w marcu 2022 roku na pediatrii charkowskiego szpitala. Na miasto spadały rosyjskie rakiety, ludzie kłębili się na dworcach, by jak najszybciej uciec, a w szpitalach brakowało już miejsc dla rannych.

Mrija leżała w łóżeczku ze złamanym przy porodzie biodrem i czekała, aż ją ktoś zniesie do schronu. Zawsze była na końcu kolejki, bo gdyby nawet coś jej się stało, nikt by się o nią nie upomniał.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Przeczytaj także:

Mrija i Alisia

Mrija przyszła na świat w grudniu 2021 roku. Zaraz po tym matka zostawiła ją przy stacji metra i zadzwoniła po pogotowie. Miała za dużo dzieci, by jeszcze jedno brać sobie na głowę. Do tego chore. Mrija urodziła się z FAS, alkoholowym zespołem płodowym i wodogłowiem. Ojca dziecka matka nie pamiętała.

W szpitalu dziewczynka doczekała się operacji, wojny i Maszy, która zdecydowała, że weźmie ją pod opiekę. Razem z Mriją na sali leżała Alisa. Kilkudniowa blondynka z lekko skośnymi niebieskimi oczami. Ją też zostawili rodzice. Urodziła się 5 marca i jeszcze tego samego dnia matka razem z mężem i starszą córką uciekli do Niemiec.

– W kwietniu zabrałam do domu Mriję, ale nie przestałam myśleć o Alisie – mówi Masza Cziupinina. – Trochę się bałam, czy poradzę sobie z dzieckiem z zespołem Downa, ale w końcu zabrałam i ją.

Siedzimy w podcharkowskim domu, który Masza z całą rodziną wynajmuje od trzech tygodni. Kilka godzin wcześniej rosyjska rakieta uderzyła w pobliską stację elektryczną, nie ma więc prądu. Światło daje nam generator, ale pali się tylko lampa w kuchni. Trzeba oszczędzać, ropa dużo kosztuje. Mrija raczkuje po wielkim salonie, chwyta się stołu i próbuje wstawać. Upada, znów wstaje i ciągle się śmieje. W pokoju obok leży Alisa i bawi się wiszącymi zabawkami. Przekręca się i sprawnie siada.

– Na początku wojny szpitale były jednymi z najniebezpieczniejszych miejsc. Pacjentów wypisano do domów albo ewakuowano. Zostali ciężko chorzy, onkologiczni i pooperacyjni oraz niechciane dzieci. Były jak kotki na śmietniku, zostawione same sobie. W zasadzie bez szans.

W pierwszej kolejności ratujesz swoje dziecko, cudze zostają na później. Nikogo nie obchodzą.

Ta myśl jest dla mnie nie do zniesienia. Ciężko na to patrzeć.

Masza patrzyła, bo od trzeciego dnia wojny przekazywała szpitalom pomoc humanitarną, która spływała do Charkowa także przez jej organizację, „Dobro TAK”. Dowoziła leki, materiały opatrunkowe, jedzenie i pomagała w ewakuacji osób z niepełnosprawnościami.

– Apteki zamknęły się od razu, nie było dostępu do preparatów onkologicznych, chemii. Nie starczało rąk do pomocy przy ewakuacji, lekarzy i pielęgniarek, bo wielu rzuciło wszystko i wyjechało z Charkowa. Do porzuconych dzieci nikt nie miał głowy. Były ostatnie na liście.

Leroczka

Masza jako nastolatka mieszkała obok Obwodowego Specjalistycznego Domu Dziecka nr 1 w Charkowie i dzieliła wolny od szkoły czas między pomaganiem nianiom z sierocińca, a salą gimnastyczną. Jako czternastolatka była mistrzynią gimnastyki w charkowskim regionie.

– Ten dom był pełen maluchów bez rączek, nóżek, z za dużymi głowami i drewnianymi kończynami doczepianymi skórzanymi paskami do kikutów. Myślałam wtedy, że niepełnosprawność dotyczy tylko dzieci. Nie miałam pojęcia, że są tacy dorośli ludzie.

„W Sowieckom Sojuzie inwalidow niet” – głosiła propaganda i z pola widzenia usuwała osoby z niepełnosprawnościami. A matki, którym rodziły się takie dzieci, zmuszano w szpitalu, by oddawały je do specjalnych internatów.

Masza do dziś ma przed oczami twarz Leroczki, jak uśmiecha się z okna autobusu, który zabierał ją i inne dzieci do nowego internatu. Traktowała ją jak siostrę. Namówiła mamę, by złożyła dokumenty adopcyjne i zabrała Leroczkę do domu.

– Ojciec Lery był wysoko postawionym wojskowym i miał ją ze swoją kochanką. Kiedy przyszła na świat, szybko pozbył się problemu. Kochankę wsadził do psychuszki, a Lerę do domu dziecka. Zniszczył jej całe życie, bo dzieci matek z chorobami psychicznymi nie można było adoptować. Sowiecka władza robiła wszystko, żeby „złe geny” się nie mnożyły.

Masza odwiedzała Leroczkę jeszcze przez kilka miesięcy w nowym miejscu, ale w końcu dyrektorka placówki poprosiła, by nie robiła jej złudnych nadziei. – Po osiemnastce Lerę zamknęli w internacie dla psychicznie chorych i pewnie tam umarła.

Obiecałam sobie, że jak dorosnę, to będę zbierać takie niechciane dzieci i im pomagać.

Według danych Ministerstwa Polityki Socjalnej Ukrainy, przed wojną sierot było 69 tys. Średnio rocznie zostawało nimi około 10-12 tys. dzieci. Szacuje się, że od początku wojny 4,5 tysiąca dzieci zostało bez opieki, ale tylko około tysiąca z nich straciło rodziców w wyniku działań wojennych.

Te, których nie zdążono umieścić w ośrodkach opiekuńczo-wychowawczych, zostały w szpitalach. Nie było jak ich rejestrować, do maja system był sparaliżowany, a same placówki ewakuowano w bezpieczniejsze rejony Ukrainy lub za granicę.

Ilustracja: Weronika Syrkowska / OKO.press

Suko, zabiłaś dziecko takie jak Jan

To nie przez wojnę Masza zaczęła przygarniać niechciane dzieci. Kiedy miała 26 lat, urodziła Jana. Szybko okazało się, że chłopiec ma spektrum autyzmu i poważne problemy neurologiczne. Lekarze nie dawali szans, by kiedykolwiek poruszał się bez wózka.

Jan przysłuchuje się naszej rozmowie i pilnuje raczkującej Mriji. Ma dziś 23 lata i za kilka miesięcy obroni tytuł magistra logistyki. W kieszeni ma też kurs na pracownika socjalnego i skończoną szkołę kolejarską.

– Wierzyć się nie chce, prawda? – pyta mnie zaczepnie Jan.

Nie chce. Jan nie chodził do trzeciego roku życia, z tego powodu nikt nie chciał go przyjąć do przedszkola.

– A nasze życie to była jedna wielka rehabilitacja – mówi Masza. – W tym wszystkim zaszłam w kolejną ciążę. Od początku była zagrożona. Lekarze mówili, że powtórzy się dokładnie ta sama historia i kazali się zastanowić, czy podołam. Rodzina namawiała mnie na aborcję. Mieli racjonale argumenty: pracował tylko Jura, wynajmowaliśmy kawalerkę, Jan wymagał stałej opieki i siły fizycznej. Matka zaczęła mnie obwiniać, że przywołuję na świat uszkodzone dzieci i że moim obowiązkiem jest dać wszystko temu, który już jest, a nie sprowadzać kolejne nieszczęście.

Masza usunęła ciążę i wpadła w depresję. Nienawidziła wszystkich, którzy pomogli podjąć jej tę decyzję, a najbardziej siebie.

– Mówiłam do lustra „ty suko, zabiłaś dziecko takie jak Jan!”.

W końcu się z tego jakoś wygrzebałam. Jan wymagał silnej matki, nie rozedrganej.

Na jeden z turnusów rehabilitacyjnych pojechali na Krym. Podczas niedzielnego spaceru Masza weszła do monastyru.

– Jestem ateistką, nie byłam ochrzczona, a takie budynki taktuję jak zabytki architektoniczne. W środku była kobieta, zapytałam ją, do którego świętego modli się o zdrowie dla dziecka. Pokazała mi ikonę z chłopcem. Nie wiem, kto to był, ale zapaliłam świeczkę.

To nie była modlitwa, ja się z tym świętym targowałam jak na bazarze.

Mówiłam, że skoro religie każą wierzyć, że dusza jest nieśmiertelna, to ja chcę, żeby tamto moje dziecko do mnie wróciło w innym ciele.

Wyszła zapłakana. Kiedy wróciła do Charkowa, zobaczyła w telewizji reportaż z domu dziecka. Był tam chłopiec podobny do jej męża. Pomyślała: teraz albo nigdy! Jan poszedł do przedszkola i poruszał się samodzielnie, ona zaczęła pracę jako sekretarka w kancelarii prawnej, a rodzice kupili im większe mieszkanie. Zrobili z mężem kurs dla rodziców adopcyjnych, złożyli dokumenty i czekali na swoją kolej. Dostali zaproszenie i ankiety czterech chłopców.

– Kiedy przyszliśmy, okazało się, że dwóch już umarło, trzeci jest na wykończeniu, a czwarty trafił do szpitala. Nie było zdrowych dzieci, a tych chorych nikt nie chciał. Mnie było wszystko jedno. Chciałam dziecko. Zapytałam Jana czy wolałby brata czy siostrę. Powiedział: „weźcie Maszkę”.

Matka Maszki ucieka do Moskwy

– Zanim ją poznałem, już za nią tęskniłem – wtrąca Jan. – I dalej tęsknię, bo ciągle nie ma jej w domu. Teraz poszła na urodziny kolegi.

Maszka przypełzła do nóg Maszy i Jurija, kiedy pierwszy raz odwiedzili dom dziecka.

– Była zaniedbana – wspomina Masza. – Świerzb, bielmo na oku, cała odrapana. Miała dwa latka i tylko cztery zęby, ważyła może sześć kilogramów. Ale kiedy tylko usłyszałam, jak niania mówi do niej „Maszka”, wiedziałam, że to jest to dziecko.

Udało się. Dziewczynka trafiła pod opiekę Maszy i Jurija.

– I wtedy się okazało, że bycie rodziną zastępczą to nie historia jak z reklamy kostki rosołowej, a ciężka sprawa – mówi Masza. – Maszka chowała jedzenie, kradła lekarstwa, a jak podrosła, zaczęła pyskować. Jakbym rozmawiała z dorosłą kobietą, a nie siedmiolatką.

Maszka ma borderline, kłopoty ze wzrokiem, przeszła też anoreksję. Rodzona matka zostawiła ją na porodówce i uciekła z Ukrainy do Moskwy, do rodziców.

– Zostawiła jeszcze dwóch starszych synów z mężem, który ją bił nawet w ciąży. Ojciec zrzekł się praw do Maszki i wszyscy o niej zapomnieli na długie lata, ale kiedy Maszka skończyła 15 lat, znalazła ją matka. W Moskwie dorobiła się majątku, opiekowała się staruszkami, a oni w zamian przepisywali na nią mieszkania. Ma ich teraz kilkadziesiąt. Imponowała Maszce. Kupowała jej drogie prezenty: komputer, telefon, modne ciuchy. Opłaciła najdroższą szkołę w Charkowie i namawiała, by pojechała z nią do Moskwy.

Maszka chciała, a ja byłam przerażona: a co będzie jak uruchomi się choroba i matka zamknie ją w psychuszce? Nic nie będę mogła zrobić. Namówiliśmy ją, żeby zdecydowała, jak będzie pełnoletnia. Długo nam wypominała, że niszczymy jej życie, nic nie możemy jej zapewnić, bo jesteśmy biedni. Matka obiecała, że kupi jej mieszkanie na osiemnastkę.

Skończyła ją w listopadzie 2022 roku, wojna już trwała w najlepsze. Matka przysłała na konto 10 tys. hrywien, ale o mieszkaniu już nie wspomniała. Zresztą, po 24 lutego nie była za bardzo zainteresowana tym, co dzieje się z Maszką i czy jest bezpieczna. A ona razem z Janem na początku marca uciekła na Zakarpacie. Przeczekali tam do końca wakacji. W Charkowie Masza została sama, bo Jurij ewakuował do Lwowa Denisa, ich drugie przygarnięte dziecko.

Denis na hulajnodze

Kiedy Masza zabierała go z domu dziecka, głowę miał większą niż ciało i nie mógł jej udźwignąć. Nie rósł na niej ani jeden włos, nad wytrzeszczonymi oczami nie miał brwi.

– Dali mi go, żeby u mnie umarł. Nikt nie dawał mu żadnych szans

– mówi Masza i spogląda na Denisa.

Ma dziś trzynaście lat. Jest wysoki, przystojny i bardzo inteligentny. Razem z Janem zajmuje się młodszymi siostrami i z rosnącym zainteresowaniem przysłuchuje się naszej rozmowie.

– Miałem też nigdy nie chodzić, a jeżdżę na rowerze i hulajnodze – mówi.

Masza prosi chłopaków, by zostawili nas same. Ociągają się, ale w końcu zamykają się w innym pokoju.

– Denis powoli zaczyna tracić umiejętność chodzenia, już nie może postawić całej stopy na podłodze. Jest pod ciągłą opieką urologiczną, nie pracują mu nerki, każda infekcja może go zabić. Kiedy zaczęła się wojna, o niego martwiłam się najbardziej. Nie mógł jechać pociągiem ewakuacyjnym, bo potrzebuje sterylności, a to, co się działo w tych wagonach przypominało piekło. W czteroosobowych przedziałach jechało po 40-50 osób, zajęte były nawet toalety.

Raz w tygodniu Denisowi trzeba robić badania. Kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę na pełną skalę i leżący 40 km od granicy Charków był pod nieustannym ostrzałem, stało się to bardzo trudne.

– Chaos niewyobrażalny: ranni, umierający, ewakuowani. Szpitale pełne a ja musiałam zrobić mu badania, za wszelką cenę. Przebrałam się za pielęgniarkę, poszłam do laboratorium i nakłamałam, że na SOR-ze mamy chłopaka, który wymaga natychmiastowych badań. Zrobili. Po kilku dniach przyjechałam z pomocą humanitarną i się przyznałam. Można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy.

Ale Denisa trzeba było wywieźć z Charkowa jak najszybciej. Była zima, w schronach ludzie leżeli na ziemi, na matach i kocach. Łatwo o przeziębienie, które mogło go zabić. W końcu Masza przeniosła się z Denisem do mieszkania. Spędzali noce między łazienką a korytarzem, pod nośną ścianą i z dala od okien.

– Na szczęście Jurze udało się z nim wyjechać – mówi Masza.

Biologiczna matka Denisa zostawiła go cztery miesiące po porodzie. Kiedy zrzekała się praw, powiedziała, że nie da sobie rady z takim dzieckiem. I nigdy nie interesowała się już losami Denisa.

– Znalazłam ją na Facebooku. Jako jedna z najlepszych studentek skończyła ekonomię w Charkowie, została dyrektorką banku. Jej mąż skończył politechnikę i też pracuje na wysokim stanowisku. Nie mają dzieci.

Masza stara się nie oceniać, szuka wytłumaczenia dla każdej matki zebranych przez siebie dzieci. Ale tej nie rozumie.

– Wstawia zdjęcia dzieci swoich koleżanek, pozuje z chrześniakami. Przykro na to patrzeć, dlatego nie chcę, by Denis to słyszał. Cały czas zadaję sobie pytanie, co ona im powiedziała – że jej dziecko umarło? Czy prawdę, że je oddała? Może myśli, że on już nie żyje, bo z tego co mówili lekarze, tak powinno się stać. Nie zostało mu już wiele czasu.

I to przeraża Maszę najbardziej. Kiedy Denis pojawił się w ich życiu, założyła organizację, która pomaga dzieciom paliatywnym. Teraz ma ich dwoje.

Demian z dobrej rodziny

Przez całą naszą rozmowę Masza trzyma na rękach Demiana. Ze szpitala zabrała go jesienią. Pracownicy socjalni pozwolili Maszy nadać mu imię, choć z reguły robią to sami.

– Imię ma na cześć mojego dziadka i trójki naszych najstarszych dzieci: „de” od Denisa, „m” od Maszki i końcówka „Ian” od najstarszego syna. Ma starszego biologicznego brata i pochodzi z rodziny, która w Charkowie uchodzi za dobrą.

„Dobra rodzina” to taka, która ma pieniądze, wpływy i cieszy się nieposzlakowaną opinią. Ale Demiana odebrano matce zaraz po porodzie. Przyszła do szpitala pod wpływem narkotyków.

– Po pierwszym dziecku nie poradziła sobie z depresją i wpadła w złe towarzystwo. Znikała z domu na całe tygodnie, wracała w kiepskim stanie. W końcu wróciła w ciąży. Starszym synem zajmowali się dziadkowie i jej mąż, a kiedy zaczęła się wojna, babcia wyjechała z nim za granicę. Demiana urodziła w czerwcu i od razu poszła w tango.

W czasie siedmiu godzin, które spędzam z rodziną Maszy, wypuszcza go z rąk tylko trzy razy: żeby zmienić cewnik Denisowi, zjeść barszcz i wypić herbatę. Demian reaguje tylko na dotyk – nie widzi i nie słyszy. W czasie naszej rozmowy ma cztery ataki padaczki. Każdy z nich Masza odnotowuje w zeszycie.

– Nie wiem, dlaczego nie usunęła tej ciąży, skoro aktywnie ćpała. Nie obwiniam jej, obwiniam system.

Pod koniec 2021 roku Prokuratorka Generalna Ukrainy, Irina Wieniediktowa, oświadczyła, że od 1 mln do 1,5 mln obywateli i obywatelek Ukrainy zażywa narkotyki. Zaznaczyła, że tendencja jest wzrostowa, a najwięcej przestępstw z tym związanych notuje się w stolicy, Charkowie, Odessie i Dniepropietrowsku.

– Kiedy zaczęła się wojna jako pierwszy padł biznes narkotykowy. Dilerzy nagle rozpłynęli się powietrzu. Na rynku zrobiło się pusto, a narkomani, nie zważając rosyjskie rakiety, zaczęli na głodzie wychodzić z domów. Umierali w piwnicach, w zatłoczonym metrze, na melinach. Strasznie było na to patrzeć, ale nikogo to nie obchodziło. Każdy myślał o sobie. Pomyślałam, że to niesamowite, że to się tak samo z siebie skończyło. Z dnia na dzień.

Ale jak już w maju zrobiło się bezpieczniej, to razem z władzami miasta, wrócili dilerzy.

Biznes ruszył i ma się świetnie. Jest jak było. No i matka Demiana też wróciła do gry.

Jego ojciec zrzekł się praw, więc Masza mogła wziąć go do zastępczej rodziny.

– Cała procedura z powodu wojny jest ułatwiona, bo nie ma co z tymi dziećmi robić. Dużo trudniej jest z adopcją. Ani służby, ani sądy nie pracują jak w czasie pokoju, wszystko się wydłuża. Wstrzymano też adopcję przez cudzoziemców. Mimo to jest duży ruch, zarówno przy braniu dzieci pod opiekę jak i przy adopcjach. Wzięcie takiego dziecka zwalnia mężczyzn z obowiązku służby wojskowej i daje możliwość wyjazdu za granicę.

Gorzej jednak z dziećmi. Na październik 2022 roku w rejestrze adopcyjnym było 16 tys. sierot, z czego 6 tys. ewakuowano, większość za granicę.

– Nie ma danych na ten moment i chyba niemożliwe aby były jakieś rzetelne – mówi Masza. – Do tego jeszcze dzieci wywiezione do Rosji. Wiadomo ile ich jest, ale nie wiadomo dokąd trafiły.

Mia Szeherezada

Czytam w internecie, że już w pierwszych dniach wojny prezydent Zełenski, Rzeczniczka Praw Dziecka Daria Gierasimczuk, Ministerstwo Polityki Socjalnej i UNICEF uruchomili program „Dziecko nie jest samo”. Do października 2022 roku w rodzinach tymczasowych umieszczono ponad 300 niechcianych dzieci, a w ramach tego programu 27. Niewiele. Pytam o to Maszę. Jest zaskoczona, nie słyszała o programie, a zna temat od podszewki. Od początku wojny zajęła się czwórką niemowląt.

Czwórką, bo jest jeszcze Mia, którą Masza znalazła na krótko przed Demianem. Ma wielkie granatowe oczy i oliwkową cerę. Ma też wirus HCV i HIV, oba odziedziczyła po matce. Nazywa ją Szeherezadą i śmieje się, że data jej urodzenia nosi w sobie wiele znaczeń. Mia przyszła na świat 6 czerwca 2022 roku.

– Jak zsumujesz rok, to wychodzi 666. Myślę, że będzie łamaczką serc, nie da się obok tych oczu przejść obojętnie.

Urodziła ją była wychowanka domu dziecka, która po uzyskaniu pełnoletniości wylądowała na ulicy uzależniona od narkotyków. W tym wypadku Masza też wini system, nie matkę.

– Zgodnie z prawem każdemu z tych dzieci przysługuje od państwa mieszkanie, co roku pojawia się jakaś pula mieszkań, ale żeby się na nią załapać, trzeba mieć szczęście. I są kolejki, trzeba swoje odczekać. Jak już ktoś dostaje mieszkanie, dobiega trzydziestki. Do tego czasu jakoś musi sobie radzić, a z reguły sobie nie radzą. Nikogo nie obchodzi, co się z nimi dzieje, kiedy skończą 18 lat. Lądują na ulicach, trafiają za kratki, zaczynają ćpać. Tak się stało z matką Mii, choć twierdzi, że nie brała nic, odkąd się dowiedziała, że jest w ciąży. Okaże się, jak mała przejdzie wszystkie badania.

Biologiczna matka Mii nie zrzekła się praw, oddała córkę pod opiekę i ma nadzieję, że jak stanie na nogi, zabierze ją do siebie.

– Ale póki co, jeszcze jej nie szukała – zauważa Masza.

Jako matka zastępcza, dostaje pensję. Na każde dziecko do osiemnastego roku życia państwo wypłaca jej 2000 hrywien na miesiąc. Takich dzieci ma piątkę, więc to w przeliczeniu 1200 zł miesięcznie. Oprócz tego, każde z nieletnich dostaje zasiłek, średnio 4500 hrywien (530 pln). Przy piątce to 2700 – 3000 złotych na miesiąc. Konfrontuję jej kwity z tym, co znajduję w internecie.

Zgodnie z informacjami Ministerstwa Polityki Socjalnej Ukrainy dzieci do sześciu lat powinny otrzymywać 4544 hrywien miesięcznie, te z niepełnosprawnością o 2 tys. więcej. Wśród dzieci Maszy, tylko Denis i Demian mają orzeczenie o niepełnosprawności. Nie dostała go jeszcze żadna z dziewczynek, nawet Alisa z zespołem Downa.

– Teraz nie ma dramatu, bo mam bardzo duże wsparcie z pomocy humanitarnej. Jest mleko i pampersy, a to główne wydatki. Gorzej z miejscem do życia.

Masza i Jura mają dwa mieszkania w Charkowie. Kawalerkę na Siewiernoj Saltiwce, zniszczoną przez Rosjan na początku wojny i drugie, 54 metrowe na Nowych Domach.

– Nie zmieścimy się w tyle osób – mówi. – Wiosną z dziewczynkami, Alisą i Mriją, byłam sama, więc spokojnie dawałam radę, ale w sierpniu wróciła reszta rodziny i pojawiła się Mia. Koleżanka odstąpiła mi swoje 100 metrowe mieszkanie za opłaty, ale je sprzedała. Teraz mieszkamy tutaj, na podobnych warunkach. Ma 500 metrów, możemy jeszcze kogoś przygarnąć, ale właścicielka też chce je sprzedać. Mimo wojny, nieruchomości w Charkowie schodzą jak na pniu.

Roma i kwiaty

Masza myśli, jak to będzie za dwadzieścia lat. Będzie dobiegać siedemdziesiątki i chciałby, żeby jej dzieci żyły w godnych warunkach.

– Wszyscy mnie mają za wariatkę. Kiedy patrzę, co się dzieje dookoła, to moja racjonalna połowa puka się w głowę i mówi: „Masza, opanuj się!”. Ale jest jeszcze ta druga, która woła: „jest wojna, te dzieci nie mają nikogo, a ty chciałaś rodzinę”. Wiem, że to wszystko wygląda jak szaleństwo. Trochę pewnie tak jest.

Po powrocie do Polski dzwonię do Maszy. Opowiada o perypetiach z władzami miasta, od których chciałaby dostać lokum. Wkurza się, bo przegrywa z innymi inwestycjami w budżecie miasta.

Na wiosnę Charków rozkwitnie. Miasto wydało 27 mln hrywien (ponad 3 mln złotych) na posadzenie kwiatów.

– Mnie mówią, że to nie czas na wyszarpywanie od nich mieszkania, ale, jak widać, drugi rok wojny to doskonały czas na sadzenie kwiatów, żeby pokazać naszą niezłomność.

Masza, gdzieś między wkurzaniem się na decyzje władz, diagnozowaniem dzieci, a studiowaniem rehabilitacji, przygotowuje miejsce dla Romy. Małego chłopca z wodogłowiem, niewykształconymi narządami płciowymi i poważną wadą serca.

Jego też znalazła w szpitalnym łóżeczku.

;

Udostępnij:

Stasia Budzisz

Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).  

Komentarze