0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.plFot. Jakub Orzechows...

Debatę o stosunku Polek i Polaków, a także polskich Żydów i Żydówek do wojny rozpoczętej atakiem Hamasu na Izrael 7 października 2023 roku i izraelskiej inwazji na strefę Gazy, która po nim nastąpiła, rozpoczął wywiad Hanki Grupińskiej z prof. Jackiem Leociakiem:

Przeczytaj także:

Prof. Stanisław Obirek broni racji Izraela:

a dr Jan Olaszek tłumaczy w poniższej analizie, dlaczego debata na ten temat w Polsce jest niesymetryczna:

Ten tekst nie powstałby, gdyby nie dwa ogłoszone w ostatnich tygodniach listy otwarte. Napisałem go, ponieważ jako jedna z osób podpisanych pod „Apelem o równe standardy w stosowaniu prawa międzynarodowego” z grudnia 2024 r. dotyczącym wojny w Gazie chciałbym odnieść się do zarzutów postawionych jego sygnatariuszom w liście otwartym opublikowanym m.in. na portalu wyborcza.pl 9 stycznia 2025 r.

Wypowiadam się jedynie w swoim imieniu. Nie jest to zatem w żadnej mierze głos wszystkich sygnatariuszy „Apelu” (tak nazywam chronologicznie pierwszy z ww. listów otwartych; drugi dla odróżnienia określam jako „Odpowiedź”). Nie jest to też głos fachowca od konfliktu palestyńsko-izraelskiego, czy sytuacji któregoś z tych społeczeństw. Jeśli ktoś szuka eksperckiej wiedzy na jego temat, bez trudu znajdzie teksty i wypowiedzi znakomitych znawców tej problematyki, jak choćby socjolożki dr Dominiki Blachnickiej-Ciacek, która podpisała „Apel”, czy publicysty Konstantego Geberta, który jest sygnatariuszem „Odpowiedzi”. Będąc laikiem, pozwalam sobie zabrać głos, ponieważ w mniejszym stopniu dotyczy on tego, co dzieje się w Gazie; w znacznie większym zaś tego, jak w Polsce do tego się odnosimy, jak to oceniamy i jak o tym rozmawiamy.

Już w listopadzie 2023 r. hebraistka Jagoda Budzik postawiła w „Gazecie Wyborczej” tezę, że niektórzy Polacy zaczęli traktować wojnę w Gazie jak mecz piłkarski, wybierając sobie jedną drużynę, przybierając jej barwy i w roli najwierniejszego kibica broniąc do upadłego jej racji. Pewnie niektórzy już uznali mnie, jako osobę podpisaną pod jednym z tych listów, za ultrasa jednej strony, chociaż absolutnie nie uważam tego konfliktu za czarno-biały. Zarazem chciałbym jednak z pełnym przekonaniem bronić złożonego pod „Apelem” podpisu. Między innymi dlatego, że wśród sygnatariuszy „Odpowiedzi” są ludzie, których cenię, a kilkoro znam osobiście i darzę sympatią. Uważam, że niezależnie od trudnej do zaakceptowania, bo przypisującej sygnatariuszom „Apelu” poglądy, które wcale nie zostały w nim wyrażone, oraz ukryte intencje, formy „Odpowiedzi”, warto się do niej odnieść.

Podpisanie przeze mnie „Apelu” nie oznacza, że wszystko w jego treści spotkało się z moją stuprocentową akceptacją i niczego mi w nim nie brakowało. Zacznijmy od tego, że wolałbym, żeby był on napisany w mniej emocjonalny i koncentrował się na głównym wątku. Tyle że to sytuacja typowa chyba dla wszystkich zbiorowych petycji. Mają one jednego lub kilku autorów, a pozostali sygnatariusze to osoby, które uznały, że zgadzają się z jego głównym przesłaniem w wystarczającym stopniu, żeby umieścić pod tekstem swoje nazwiska, nawet jeżeli coś budzi ich wątpliwości.

Zdecydowałem się podpisać „Apel” właśnie z powodu jego głównego przesłania, czyli sprzeciwu wobec brutalnych działań Izraela w stosunku do palestyńskich cywilów i oczekiwania od władz polskich gotowości do zastosowania się do nakazu Międzynarodowego Trybunału Karnego aresztowania premiera Izraela Binjamina Netanjahu w związku z oskarżeniem o zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości w Strefie Gazy. Chodziło o raczej teoretyczną możliwość potraktowania go zgodnie z takimi samymi zasadami, do których stosowania się oczekujemy od innych zobowiązanych do tego państw – na przykład w sprawie prezydenta Rosji Władimira Putina w związku z agresją tego państwa na Ukrainę.

Wydarzenia z ostatnich dni, gdy obie pozostające od dwóch dekad w ostrym konflikcie polskie główne formacje polityczne zgodziły się w sprawie „listu żelaznego” dla Binjamina Netanjahu w razie jego ewentualnej wizyty w Polsce w związku z obchodami 80. rocznicy wyzwolenia niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego i obozu Zagłady Auschwitz-Birkenau, będącego najważniejszym miejscem pamięci o zagładzie Żydów, pokazały, że obawy wyrażone w „Apelu” były uzasadnione.

Na pewno powyższe stanowisko różni mnie z sygnatariuszami „Odpowiedzi”. Przede wszystkim nie zgadzamy się co do faktów. „Mimo wojny Izrael nadal stara się minimalizować cierpienie palestyńskich cywilów, dostarczając im żywność i pomoc medyczną” – czytamy w „Odpowiedzi”. Sądzę, że jest wystarczająco dużo raportów i analiz pokazujących skrajnie odmienny obraz sytuacji, by stawiać tezę odwrotną. Część działań Izraela mających chronić palestyńskich cywilów miała zresztą charakter pozorowany. Tak było na przykład z daniem, w pierwszych dniach po dokonanej przez Hamas 7 października 2023 r. zbrodni na Izraelczykach, mieszkańcom Gazy dwudziestu czterech godzin na opuszczenie terytorium, gdzie zaplanowano bombardowania. W przypadku około miliona osób mieszkających na tak gęsto zaludnionym terenie w tak krótkim czasie było to po prostu niemożliwe, z czego władze Izraela musiały zdawać sobie sprawę. W późniejszym czasie Izrael apelował do palestyńskich cywilów o ponowne przeniesienie się dla własnego bezpieczeństwa do jeszcze innych części Gazy, w których miał nie prowadzić działań zbrojnych, po to, by za chwilę jednak to robić.

Nie ma przypadku w tym, że nawet jednoznacznie wspierająca Izrael administracja amerykańska wielokrotnie wyrażała przekonanie, że Izrael nie liczy się w wystarczającym stopniu z palestyńskimi ofiarami cywilnymi. Mam na myśli oczywiście administrację kierowaną przez Joe Bidena. Stanowisko tej kierowanej przez Donalda Trumpa będzie najpewniej zupełnie inne.

Problemem jest nie tylko zupełne nieliczenie się władz Izraela z palestyńskimi cywilami. Nawet w wypowiedziach osób broniących generalnej polityki Binjamina Netanjahu pojawiają się coraz częściej stwierdzenia, że pytania o popełnianie zbrodni wojennych lub zbrodni przeciwko ludzkości państwowych są zasadne. O tych pierwszych pisał zresztą na przykład Konstanty Gebert już w maju 2024 r. na łamach „Kultury Liberalnej”. Jeśli wziąć pod uwagę najbardziej antypalestyńskie wypowiedzi członków rządu izraelskiego, zwłaszcza tych reprezentujących partie skrajnie prawicowe, to trudno uznać, że nie ma w polityce tamtejszych władz zachęt do przekraczania granic dopuszczalnego postępowania wobec ludności cywilnej. Wiele wskazuje na to, że do zbrodni wojennych dochodzi co najmniej za przyzwoleniem władz.

Bycie zaatakowanym nie usprawiedliwia wszystkiego

„Wielu Żydów nie zgadza się z polityką premiera Netanjahu, ale obrona własnego państwa nie czyni go zbrodniarzem wojennym” – piszą autorzy „Odpowiedzi”.

Tyle że większości ludzi, którzy taki zarzut stawiają, nie chodzi o sam fakt podjęcia przez władze Izraela obrony własnego państwa, ale o jej formę, skalę i liczbę ofiar.

Nie jest tak, że zbrodnie wojenne popełniają jedynie strony wszczynające wojny. Każdy ma prawo do obrony, ale również działania strony zaatakowanej są ograniczone i powinny być poddane ocenie prawnej, jak również moralnej. Jeżeli uznamy, że wywołanie wojny lub popełnienie zbrodni przez jedną stronę pozwala drugiej stronie na wszystko, to musielibyśmy uznać, że na przykład akcje odwetowe polskiego podziemia, których ofiarami padali ukraińscy cywile w czasie drugiej wojny światowej, były w każdym przypadku w pełni usprawiedliwione z powodu zbrodni popełnianych wcześniej przez UPA na Polakach. Jestem przekonany, że wśród autorów „Odpowiedzi” jest wiele osób, które absolutnie nie zgodziłoby się z takim stanowiskiem.

Mówienie, że to, co zrobił Hamas, zdejmuje odpowiedzialność z Izraela za ofiary cywilne prowadzonej przez niego wojny z tą organizacją, przypomina mi tłumaczenie, że działania Aleksandra Łukaszenki i Władimira Putina zdejmują jakąkolwiek odpowiedzialność z Polski za brutalność funkcjonariuszy Straży Granicznej i innych służb na granicy z Białorusią z nielegalnymi pushbackami na czele. To sprawa tych dwóch wschodnich dyktatorów, a my możemy mieć czyste sumienie, bo zrobiliśmy tylko to, co musieliśmy – taki sposób myślenia o kryzysie migracyjnym dominuje zresztą w polskim społeczeństwie. Jest wygodny, bo pozwala odsunąć od siebie dylematy i wyrzuty sumienia.

Gazańczycy to ofiary Hamasu, który zmusił Izrael do takiej właśnie reakcji – głoszą natomiast obrońcy polityki Binjamina Netanjahu. Już nie trzeba myśleć, w co trafiła i kogo zabiła bomba wystrzelona przez izraelskiego żołnierza, jaki rozkaz wydał mu oficer, co kazał mu nadzorujący go polityk i wreszcie, z czego ucieszył się popierający go obywatel tego kraju lub zwolennik jego polityki z innych państw.

Nie przeczę, że w obu tych sytuacjach odpowiedzialność spada również na drugą stronę. Dla sytuacji na granicy kontekst wojny hybrydowej z Zachodem cynicznie prowadzonej przez dwóch wschodnioeuropejskich satrapów jest kluczowy. Nie byłoby również obecnych działań Izraela bez zbrodni dokonanej przez Hamas. Ale nie jest tak, że kiedy reagujemy na wrogie działania innych, to nie odpowiadamy za to, co robimy; tym bardziej w sytuacjach, w których skutki tego ponoszą nie nasi przeciwnicy lub nie tylko oni, ale ludzie będący ich ofiarami: w jednym przypadku oszukani migranci, w drugim – palestyńscy cywile.

Protest to nie seminarium naukowe

„Nie ma usprawiedliwienia dla nazywania działań obronnych Izraela ludobójstwem” – stwierdzają autorzy „Odpowiedzi”. Przyznam, że jestem przeciwnikiem używania w krytyce działań Izraela tego terminu i byłem przeciwny użycia go w tym liście. Nie dlatego, żebym chciał przesądzać tę sprawę. Nie wiem, czy możemy mówić o ludobójstwie w przypadku obecnych działań Izraela. Nie mam kompetencji, żeby to stwierdzić. Termin ludobójstwo jako pojęcie prawne i kategoria analityczna w naukach humanistycznych i społecznych ma dość złożoną definicję. Jak przekonywał w swojej książce Ostateczne rozwiązania Konstanty Gebert, ludobójstwo nie jest moralnie gorsze od zbrodni wojennej lub zbrodni przeciwko ludzkości, lecz jest zbrodnią mającą konkretne i bardzo specyficzne cechy, które odróżniają je od innych – m.in. dotyczące zamiarów sprawców.

Używane pojęcia są ważne, bo kształtują nasze postrzeganie rzeczywistości. Użycie słowa ludobójstwo powoduje, że przestajemy dyskutować o tym, czy to, co robi Izrael, należy potępić i zaczynamy prawniczo-historyczne seminarium naukowe, a ginący wciąż palestyńscy cywile schodzą na drugi plan. Dlatego lepiej mówić przede wszystkim o zbrodniach wojennych i ewentualnie zbrodniach przeciwko ludzkości jako o pojęciach, jak wszystko wskazuje, bardziej adekwatnych do tego, co się dzieje w Gazie. To pozwoli też nie wpaść w pułapkę przysłonięcia teoretycznymi dywagacjami tego, że wciąż giną niewinni ludzie. Spory o interpretacje prawne tego naprawdę mogą zaczekać. Zajmą się nimi najpierw prawnicy, a potem historycy.

Ale to tylko jedna strona medalu. Teraz druga. W jednej z debat spotkałem się z tezą, że mówienie o ludobójstwie w kontekście działań Izraela wobec Palestyńczyków w strefie Gazy jest przejawem antysemityzmu. Mam inne zdanie. Jeśli używa się tej kategorii nieadekwatnie – nie chcę przesądzać, czy tak jest w przypadku polityki Izraela – to jest to związane głównie z coraz większą skłonnością ludzi do sięgania po argumenty jak największego kalibru, niekoniecznie przejmując się zgodnością ich z definicją pojawiających się w nich pojęć. Nie ma w tym nic dziwnego. Ostra dyskusja na portalu społecznościowym lub demonstracja uliczna to nie seminarium naukowe. Nie inaczej było w przeszłości.

W latach 80. zwolennicy „Solidarności” krzyczeli na funkcjonariuszy ZOMO „Gestapo! Gestapo!”, chociaż brutalność tych obu służb mimo wszystko miała jednak zupełnie inny kaliber.

Dobrym przykładem tego zjawiska we współczesnych czasach używanie pojęcia totalitaryzmu, które jest nadużywane zarówno w kontekście historycznym, jak i współczesnym. Rząd, którego nie akceptujemy, z dużą łatwością nazywamy totalitarnym, choć często to, co realnie on robi, nie ma z definicją tego pojęcia wiele wspólnego, bo na przykład wykazuje skłonności do miękkiego autorytaryzmu. Zwolnienia ludzi z pracy nazywamy czystkami politycznymi, choć jako żywo nie mają nic wspólnego ani z czystkami etnicznymi, ani stalinowskimi. W pełni słuszna krytyka polityki poprzedniej władzy w Polsce na granicy z Białorusią (która niestety po zmianie rządów się nie zmieniła) odwoływała się niekiedy do hasła „ludobójstwa na granicy”. Tak nazywała się zresztą popularna grupa pomocowa na Facebooku, dzięki które wiele dobra udało się zrobić. Chyba każdy, nawet jeżeli jak ja bardzo krytycznie ocenia politykę polskich władz w tej sprawie, zgodzi się, że termin ten był zupełnie nie adekwatny. Ale wówczas apeli o precyzję w stosowaniu pojęć od ludzi popierających pomoc humanitarną (m.in. od niektórych sygnatariuszy „Odpowiedzi”) chyba nie było. Od precyzji języka ważniejsze było to, co się realnie robi.

Ludobójstwo w nieakademickim dyskursie często oznacza po prostu zbrodnię popełnioną na cywilach na dużą skalę. Czy zwłaszcza w rozmowie z kimś, kogo dotknęła ona niemal bezpośrednio, mamy prawo czepiać się użytych słów? Kiedy na kanale „Reset Obywatelski” w programie prowadzonym przez Iwonę Wyszogrodzką polsko-palestyńska reporterka Ala Quandil (sygnatariuszka „Apelu”) broniła prawa do mówienia o ludobójstwie w kontekście wojny w Gazie, opowiadając o ginących pod bombami całych wielopokoleniowych rodzinach ze swojego narodu, Paula Sawicka (sygnatariuszka „Odpowiedzi”) stwierdziła sucho i kategorycznie, że nie można mówić o ludobójstwie w odniesieniu do tej sytuacji, bo to, co się dzieje w Gazie, nie spełnia kryteriów definicji tego pojęcia. Brzmiało to jak powiedzenie: zbrodnia, która dotknęła twoich bliskich, nie była wystarczająco straszna. Czy w analogiczny sposób prostowaliśmy język opisu agresji rosyjskiej stosowany przez Ukraińców, bo popełniane na nich przez Rosjan zbrodnie również nie zawsze wpisywały się w akademicką definicję ludobójstwa? Mam wątpliwości. I dobrze, że nie robiliśmy tego, bo byłoby to, łagodnie mówiąc, niestosowne.

Pamięć o ofiarach z obu stron

Autorzy „Odpowiedzi” zarzucają sygnatariuszom „Apelu”, że ignorują oni cierpienie Izraelczyków i zbrodnię Hamasu dokonaną na izraelskich cywilach 7 października 2023 r. Domagają się też od nich jej potępienia, zakładając najwyraźniej, że wcześniej oni tego nie zrobili. Wśród sygnatariuszy „Apelu” są osoby pochodzenia żydowskiego. Są też osoby mocno zaangażowane w badanie i upamiętnianie Holokaustu, przypominanie historii Żydów w Polsce, antysemityzmu, z którym spotykali się żydowscy obywatele II RP, Marca ‘68 oraz odbicia tych doświadczeń w kulturze, jak reprezentujący różne dziedziny humanistyki badaczki i badacze: prof. Przemysław Czapliński, dr Agnieszka Dauksza, dr Michał Grochowski, dr Natalia Judzińska, Michał Kowalski, prof. Piotr Laskowski, prof. Jacek Leociak, Alina Skibińska, Anna Szyba, prof. Anna Wolff-Powęska. Tematykę żydowską poruszała również pisarka Sylwia Chutnik.

Współautorką „Apelu” była dziennikarka Hanka Grupińska, która utrwalaniu nieistniejącego już żydowskiego świata w Polsce poświęciła dużą część życia. Tych ludzi trudno podejrzewać o niewrażliwość na żydowskie ofiary – nie tylko w historii, ale również współcześnie. Wielu z nich ma w Izraelu bliskich przyjaciół. Czy naprawdę ktoś sądzi, że dla tych ludzi zbrodnia Hamasu z 7 października była i jest czymś obojętnym? Dlatego, że ich nazwiska są pod jednym oświadczeniem w konkretnej sprawie, gdzie brakuje o tym wzmianki?

Bo rzeczywiście w „Apelu” brakuje wzmianki o zbrodni Hamasu z 7 października.

Uważam, że byłoby lepiej, gdyby wyraźnie podkreślone zostałoby w nim jej potępienie. Z całą mocą ją potępiam i nie znajduję bowiem dla niej żadnego usprawiedliwienia. Jej ofiary zasługują na pamięć, ich bliscy na wsparcie i współczucie, a jej sprawcy na poniesienie kary. Uwolnienie porwanych wówczas obywateli Izraela powinno być priorytetem tamtejszych władz, a jak najmocniej wspierać ich w tym powinny inne demokratyczne państwa. Niewątpliwie to, co wtedy się wydarzyło – niezależnie od oceny wcześniejszych faz konfliktu palestyńsko-izraelskiego – musiało się spotkać z odpowiedzią zbrojną Izraela, natomiast ogromne wątpliwości budzi jej forma i wynikająca z niej liczba ofiar poniesionych przez ludność cywilną.

Dla mnie potępienie zbrodni Hamasu jest oczywistością; w głównym nurcie prowadzonej w Polsce debacie publicznej w zasadzie niebudzącą większych kontrowersji i dlatego mimo braku jej podkreślenia list ten podpisałem, uznając, że ważniejsze od precyzyjnego wyważenia racji jest podniesienie sprawy, na którą jeszcze można mieć wpływ.

Gdyby przyjąć taką logikę, że brak odniesienia się do wcześniejszych wydarzeń oznacza ich negację, należałoby oczekiwać od wszystkich wypowiedzi potępiających tę zbrodnię odniesienia się na przykład do licznych krzywd wyrządzonych w poprzednich latach Palestyńczykom przez Izrael. Ich brak oznaczałby ignorowanie losu ich ofiar. Wypowiedzi na ten temat z kolei powinny zawierać odniesienia do wcześniejszych palestyńskich zamachów terrorystycznych, których ofiarami byli Izraelczycy. Ich brak oznaczałby bowiem ignorowanie losu ich ofiar. I tak można się cofać dalej.

Chyba zawsze w sytuacjach tego rodzaju konfliktów, które – w przeciwieństwie do zbrodniczej agresji Rosji na Ukrainę – nie są czarno-białe, najczęściej każda ze stron chce, żeby opowieść o danym konflikcie zaczynała się w tym momencie, w którym to ona była ofiarą. Inaczej wygląda narracja o dokonanej przez ukraińskich nacjonalistów na Polakach zbrodni wołyńskiej, jeżeli będzie ona stanowiła początek opowieści, inaczej jeżeli wspomni się o brutalnej wobec Ukraińców polityce II Rzeczypospolitej. Wspomnienie o tym nie oznacza usprawiedliwiania zbrodni na Polakach, ale trudno zaprzeczyć temu, że jest to istotny kontekst kształtowania się nacjonalizmu ukraińskiego i jego stosunku do Polski. Dobry historyk powinien tego rodzaju konteksty uwzględniać, żeby to, co się stało, nie tyle usprawiedliwić, ale zrozumieć.

Analogicznie nie sposób zrozumieć (co nie znaczy usprawiedliwić) obecnych noszących znamiona zbrodni wojennych działań Izraela bez uwzględnienia zbrodni Hamasu popełnionej 7 października. Jej z kolei nie da się zrozumieć (co nie znaczy usprawiedliwić) bez zrozumienia sytuacji, w jakiej znajdowali i znajdują się Palestyńczycy między innymi w wyniku działań Izraela (choć również Hamasu i innych państw arabskich, także polityki Zachodu).

Nie bez racji byłoby postawienie sygnatariuszom „Apelu” zarzutu niekonsekwencji w sięganiu po konteksty z przeszłości. Podnosi on cierpienia Palestyńczyków, czyli tylko jednej ze stron. Wolałbym, żeby w tego rodzaju liście racje były pokazane w sposób bardziej wyważony. Tyle że „Apel” nie był książką historyczną dążącą do jak najpełniejszego zarysowania obrazu przeszłości tylko głosem protestu w konkretnej sprawie. Dlatego go podpisałem mimo tej jego jednostronności. Inne listy w tej sprawie do mnie nie dotarły, a uznałem, że zabranie głosu na ten temat jest ważne. Zapewniam, że gdyby wyglądało na to, że nie wiadomo, czy Polska będzie respektowała wydany przez Międzynarodowy Trybunał Karny nakaz aresztowania któregoś z liderów Hamasu, podpisałbym protest w tej sprawie bez zastanawiania się, w jakim stopniu oddane zostały w nim krzywdy Palestyńczyków.

Autorzy „Odpowiedzi” przypisują sygnatariuszom „Apelu” „tłumaczenie Hamasu”. Tyle że „Apelu” w ogóle nie ma mowy o jego działaniach, z czego zresztą te same osoby czynią jego sygnatariuszom zarzut. Być może to sugestywne przedstawienie w „Apelu” wyrządzonych przez Izrael krzywd Palestyńczykom tak zostało zinterpretowane? Jeżeli przyjąć sposób myślenia, w którym można postawić znak równości pomiędzy „tłumaczeniem Hamasu” a pisaniem o krzywdach Palestyńczyków, to oznacza, że o tych drugich w ogóle nie należałoby wspominać nigdy i nigdzie. Nie sposób tego zaakceptować; tak samo, jak nie można się zgodzić, że nie powinno się wspominać o zbrodni Hamasu na Izraelczykach, bo to rzekomo oznaczałoby tłumaczenie zbrodni dokonywanych przez Izrael na Palestyńczykach.

Autorzy „Odpowiedzi” zarzucają sygnatariuszom „Apelu”, że udzielili oni „przyzwolenia na podpalenia synagog, przemoc i szykany wobec Żydów”. Nie zamierzam negować fali antysemickich wystąpień mających miejsce na Zachodzie. Zasługują one na potępienie, ich ofiary na wsparcie, a sprawcy na ukaranie. Jednak założenie, że nie należy pisać o zbrodniach popełnianych przez Izrael i występować w obronie Palestyńczyków, ponieważ wzmacnia się w ten sposób antysemityzm, oznaczałoby, że nie należy wspominać o zbrodniach Hamasu i innych aktach islamskiego terroryzmu, bo wzmacnia się w ten sposób islamofobię i niechęć do migrantów z Azji i Afryki. Również takiego sposobu myślenia nie mógłbym zaakceptować.

Kwestia standardów

W krytyce protestów przeciwko polityce Izraela, choć nie w samej „Odpowiedzi”, przewija się często zarzut, że ich uczestnicy apelują do jego władz o zaprzestanie działań uderzających w palestyńską ludność cywilną lub zwracają się do swoich władz z żądaniem nacisków w tej sprawie, a nie apelują do Hamasu o wypuszczenie więźniów lub nie oczekują od swoich władz nacisków na niego. Tyle że to drugie nie ma przecież żadnego sensu.

Terroryści z Hamasu żadnych apeli ze świata Zachodu słuchać nie będą i nie będą też liczyć się z żadnymi naciskami wymuszonymi przez zachodnią opinię publiczną.

Wspominany parokrotnie Konstanty Gebert w maju 2024 r. w „Kulturze Liberalnej” krytycznie pisał o apelu osiemnastu głów państw do Hamasu o uwolnienie więźniów będących obywatelami reprezentowanych przez nich państw, stwierdzając, że to ogromny sukces propagandowy Hamasu.

Uważam, że znacznie większy sens i uzasadnienie ma apelowanie do władz Izraela oraz do rządów państw demokratycznych opinii publicznej i organizacji międzynarodowych w sprawie jego działań. Przede wszystkim dlatego, że przedstawia się on jako państwo demokratyczne. Z perspektywy obywateli Izraela niewątpliwie nim zresztą jest; mimo autorytarnej tendencji obecnych rządów. Władze wybierane są w wolnych wyborach. W stosunku do swoich obywateli jest też państwem prawa; sądom udało się zachować niezależność do władz. Raczej nie jest to jednak liberalna demokracja w rozumieniu zachodnim. Choć palestyńscy obywatele Izraela cieszą się tam pełnią praw politycznych, to nie sposób powiedzieć, żeby to państwo traktowało ich tak samo jak żydowską większość, poddając ich choćby silniejszemu od reszty obywateli nadzorowi.

Palestyńczycy z Gazy i Zachodniego Brzegu nie są obywatelami Izraela, więc nie mogą brać udziału w tamtejszych wyborach, ale państwo to bardzo mocno ingeruje w ich życie; kontakt z nim często wiąże się głównie z doświadczeniem kontroli, dyskryminacji, szykan, przemocy i represji. Kontekstem tego są z jednej strony wrogość tamtejszej ludności i szeregu państw muzułmańskich do Izraela oraz organizowane przez palestyńskie organizacje zamachy terrorystyczne i ostrzeliwanie Izraela przez Hamas (na które Izrael odpowiada tym samym), a z drugiej izraelski nacjonalizm, rosnące nastroje antyarabskie w społeczeństwie, udział w rządach skrajnej prawicy i przejmowanie kolejnych palestyńskich terytoriów przez tzw. żydowskich osadników. Pomimo tego wszystkiego niewątpliwie jest to państwo, którego władze muszą liczyć się z opinią publiczną we własnym kraju oraz w świecie Zachodu, którego rządy traktują go jako państwo demokratyczne. Wiązać z tym powinny się wyższe oczekiwania dotyczące przestrzegania praw człowieka.

Tymczasem wojna w Gazie jeszcze tę sytuację pogorszyła. Izrael postępuje z palestyńską ludnością cywilną w sposób z nimi sprzeczny ze standardami obowiązującymi nawet w czasie wojny. Chodzi na przykład o liczbę wkalkulowanych w dany atak na osobę uznaną za terrorystę ofiar cywilnych, które można zaakceptować, atakach na transporty organizacji humanitarnych, przesiedlenia, tolerowanie wzrostu liczby przypadków niszczenia palestyńskich osiedli na Zachodnim Brzegu przez tzw. osadników i stosowanie przez nich wobec Palestyńczyków przemocy. Podobne działania zdarzają się w sytuacjach działań zbrojnych państwom demokratycznym, ale sprawy te, często pod naciskiem opinii publicznej, są wyjaśniane i rozliczane (choć często w sposób niekonsekwentny). Tymczasem władze Izraela zdają się obecnie nie tylko temu nie przeciwdziałać, ale tego w ogóle nie wstydzić, o czym świadczą wspomniane wypowiedzi niektórych ich członków.

Chciałbym też odnieść się do ciągle powracającego argumentu, że nie powinno się zbytnio koncentrować się na tym, co dzieje się w Strefie Gazy, bo przecież w tylu miejscach na świecie wciąż dochodzi do najrozmaitszych zbrodni mających często większą skalę. To prawda i nigdy dość przypominania również o nich. Ale nie może być to argumentem w obronie zbrodni wojennych Izraela. Przywódcy innych państw dokonujących teraz zbrodni nie są wspierani politycznie i militarnie przez istotną część demokratycznego świata zachodniego tak jak Izrael. Żaden z nich nie przemawia, tak jak Netanjahu, w Kongresie! Bez uwzględnienia tego czynnika nie sposób zrozumieć poruszenia opinii publicznej na Zachodzie, w tym w Polsce, i sensu „Apelu”.

Przechył polskiej debaty

Sprawa ta ma jeszcze jeden kontekst. W polskiej polityce generalnie panuje konsensus w sprawie wspierania polityki Izraela w Strefie Gazy lub przynajmniej podchodzenia do nich z daleko idącym zrozumieniem, o czym świadczą wydarzenia z ostatnich dni. W mniejszym stopniu dotyczy to polskiej debaty publicznej, choć również tu na pewno krytycy zdają się nie mieć większości. Opcję popierającą działania Izraela reprezentują najczęściej sympatyzujące z prawicą media i wypowiadający się w nich komentatorzy (nie biorę pod uwagę skrajnej antysemickiej prawicy, która instrumentalnie traktuje całą sprawę, gdyż żywi większą niechęć do Żydów niż do Arabów). Środowiska, które można by uznać za liberalno-centrowe są w tej sprawie podzielone, ale również w nich chyba donośniej słychać głosy zrozumienia dla polityki Binjamina Netanjahu, nawet jeżeli towarzyszy im zastrzeżenie, że się go nie popiera. Podzielona jest również lewica, choć jej chyba większą część stanowi nurt, który jest wobec obecnej polityki Izraela jednoznacznie krytyczny (nie przeczę, że w Polsce również na skrajnej lewicy pojawiają się głosy negujące prawo Izraela do istnienia, mające wydźwięk antysemicki i usprawiedliwiające Hamas). Niezależnie od trafności moich dość intuicyjnych obserwacji debaty publicznej rozkład sympatii w Polsce jest na pewno inny niż w krajach zachodnich.

Czas na kilka przykładów tego, jak czasem wyglądają polskie dyskusje o wojnie w Gazie w głównym nurcie debaty. Pewnie nie są one reprezentatywne, ale nie można ich uznać za marginalne.

Co znaczące, pochodzą one ze środowisk słusznie we właściwie wszystkich innych sprawach twardo stojących po stronie praw człowieka.

We wspomnianej dyskusji w „Resecie Obywatelskim” opowiadającą o życiu w Gazie Alę Quandil Paula Sawicka przez cały czas traktowała lekceważąco. Posunęła się nawet do pytania, czy polsko-palestyńska reporterka była „żywą tarczą”. W pewnym Ala Quandil nie wytrzymała i przerwała połączenie. W studio rozmowa trwała dalej, już tylko z Paulą Sawicką. Prowadząca program Iwona Wyszogrodzka starała się również przedstawiać racje drugiej strony, ale nie było to wyraźne. Paula Sawicka zaś stwierdziła, że z Alą Quandil nie było sensu rozmawiać, bo nie była bezstronna. Na pytanie prowadzącej, czy Paula Sawicka jest bezstronna padła odpowiedź, że się stara. Trudno się powstrzymać, że jeżeli tak, to w rozmowie tej zupełnie nie było tego widać.

Przypomnieć można jeszcze jeden z programów Tomasza Lisa, w którym prezentował on tak skrajnie antypalestyńskie i tak bardzo upraszczające rzeczywistość stanowisko, że zasadniczo broniący polityki Izraela prof. Michał Bilewicz (sygnatariusz „Odpowiedzi”) musiał mu tłumaczyć, że jest to bardziej skomplikowane. Głosu bliższego stronie palestyńskiej w programie Tomasza Lisa chyba dotąd nie było, choć temat ten jeszcze podejmowano.

Kolejny przykład: w debacie Otwartej Rzeczypospolitej dyskutowano o antysemityzmie w kontekście wojny w Gazie. Oprócz dwóch broniących polityki Izraela dyskutantów, wspomnianych już Konstantego Geberta i prof. Michała Bilewicza wzięła w niej udział, niejako w roli reprezentantki przeciwnych poglądów, redaktor Agnieszka Lichnerowicz z TOK FM. Jest ona jedną z najlepszych w Polsce dziennikarek radiowych, specjalizującą się zresztą w tematyce międzynarodowej, ale przyzwyczajoną raczej do stawiania pytań (co robi znakomicie) niż udzielania odpowiedzi, a na pewno nie do zagadywania w polemice drugiego dyskutanta. Jej interlokutorami byli jeden z najwybitniejszych znawców stosunków międzynarodowych w Polsce, do tego specjalizujący się w Izraelu, oraz jeden z najwybitniejszych polskich naukowców, zajmujący się od lat antysemityzmem, a o Izraelu piszący sporo choćby w ostatniej generalnie poświęconej Polsce książce Traumaland. Dyskusję zakończyły głosy z sali, z których wynikało zasadniczo, że poparcie dla Palestyny w Polsce wynika przede wszystkim z antysemityzmu. Komentarz chyba jest zbędny.

Ale największym problemem debaty w Polsce o wojnie w Gazie jest też to, jak wiele osób w ogóle nie chce się na ten temat wypowiedzieć.

Głos broniący Palestyńczyków i krytyczny wobec Izraela w Polsce wcale nie jest donośny. Bywa, że samo go podniesienie jest uciszane zarzutem antysemityzmu.

Środowiska akademickie, które słusznie regularnie zabierały głos w najróżniejszych sprawach związanych z obroną demokracji i praw człowieka, w tej sprawie są nieporównywalnie bardziej wstrzemięźliwe. Również dlatego zdecydowałem się podpisać ten „Apel” mimo wspomnianych zastrzeżeń.

„Apelujemy, byście spróbowali zrozumieć skalę tragedii, jaka dotknęła Izrael, i potępili zbrodnie Hamasu. Każde inne stanowisko stawia Was po stronie zła” – tymi słowami skierowanymi do sygnatariuszy „Apelu” kończy się „Odpowiedź”. Czy wprost wyrażona w niej obrona polityki Izraela wobec Palestyńczyków, w której tak wielu bardzo różnych ludzi dostrzega zbrodnie, pozwala jej sygnatariuszom jednoznacznie stać po stronie „dobra”? Mam duże wątpliwości.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Jan Olaszek
Jan Olaszek

Doktor historii, pracownik Instytutu Studiów Politycznych PAN i Instytutu Pamięci Narodowej. Członek Centrum Jerzego Giedroycia Uniwersytetu Łódzkiego, Zarządu Stowarzyszenia „Archiwum Solidarności” i Laboratorium „Więzi”. Badacz najnowszej historii Polski, zwłaszcza dziejów opozycji demokratycznej i niezależnego ruchu wydawniczego w PRL. Jest autorem książek na ten temat; ostatnio ukazała się jego monografia „Opozycyjność naukowców. Studia z dziejów Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w PRL" (2024). Współautor (z Martyną Grądzką-Rejak) monografii „Holokaust, pamięć, powielacz. Zagłada Żydów i okupacyjne stosunki polsko-żydowskie w publikacjach drugiego obiegu w PRL" (2020). Obecnie pracuje nad biografią Romana Zimanda. Jako wolontariusz Fundacji Ocalenie uczy cudzoziemców języka polskiego.

Komentarze