„Kryptowaluty to prawicowa, hiperkapitalistyczna technologia stworzona po to, by powiększać bogactwo ich zwolenników poprzez kombinację unikania podatków, słabego nadzoru regulacyjnego i sztucznego wytwarzania niedoboru” - uważa Jackson Palmer, jeden z twórców dogecoina. Ma rację?
„Bitcoin zjednoczy głęboko podzielony kraj (a ostatecznie: świat)” — napisał na początku sierpnia Jack Dorsey. Ta patetyczna przepowiednia była jednym z licznych komentarzy CEO Twittera do trwających w amerykańskim Senacie prac nad nowym prawem dotyczącym zasad opodatkowania zysków z kryptowalut. Budząca wiele kontrowersji poprawka do ustawy o inwestycjach w infrastrukturę, jednego z flagowych projektów administracji Joe Bidena, ma zapewnić budżetowi dodatkowe 28 miliardów dolarów na przestrzeni 10 lat. Jej krytycy twierdzą jednak, że odbędzie się to kosztem rozwoju innowacji, gdyż regulacje nakładają zobowiązania nie do spełnienia na podmioty odpowiadające za rozwój sieci blockchain: programistki czy „górników” kryptowalut.
Opóźniając o kilka dni głosowanie nad Pakietem Infrastrukturalnym, amerykańscy promotorzy walut kryptograficznych pokazali, jak silnym są lobby i jak wielu mają sprzymierzeńców. Wzrost popularności krypto sprawia jednak także, że coraz lepiej słyszalne są głosy mocno krytyczne wobec tej innowacji.
To dobry moment, by przyjrzeć się przeszłości, teraźniejszości i przyszłości bitcoina oraz innych, mniejszych kryptowalut. Warto uczynić to, używając soczewki tzw. pierwszej zasady technologii sformułowanej przez historyka Melvina Kranzberga. Stanowi ona, iż „Technologia nie jest dobra ani zła; nie jest też neutralna”.
Dzięki takiej optyce łatwiej dostrzec nie tylko wyrażane wprost cele nowych wynalazków, wartości, które ich twórcy i promotorzy starają się w nie wpisać, lecz ich rzeczywiste rezultaty działania. Kryptowaluty stanowią bowiem dobre studium tego, jak duża przepaść może dzielić plany od efektów.
W przypadku bitcoina ideologiczne założenia zostały dosłownie wpisane w cyfrowe fundamenty tego projektu — i pozostaną tam do jego końca. Satoshi Nakamoto, kryjący się pod pseudonimem twórca BTC, zaszyfrował w kodzie pierwszego wydobytego bloku kryptowaluty krótką wiadomość: „The Times 03/Jan/2009 Chancellor on brink of second bailout for banks”. Nawiązanie do nagłówka ze strony tytułowej The Times z dnia narodzin bitcoina służyło nie tylko jego upamiętnieniu, lecz stanowiło także społeczno-polityczny komentarz. Wzmiankowany artykuł opisywał plany udzielenia przez brytyjski rząd wsparcia bankom w związku z trwającym kryzysem finansowym. Tego rodzaju działania, powszechne w tamtych latach, u wielu osób powodowały drastyczny spadek zaufania do świata finansów i organów państwowych, które nie wywiązały się z zadań nadzorczych i dopuściły do gospodarczego załamania. Bitcoin miał być rewolucją przeciwko staremu porządkowi, wypowiedzeniem posłuszeństwa.
Nakamoto w dokumencie opisującym założenia projektu pisze wprost: „Zaproponowaliśmy system elektronicznych transakcji nieoparty na zaufaniu”.
Kryptowaluta była rewoltą przeciwko instytucjom finansowym pośredniczącym w przesyle pieniędzy, mogącym cofać transakcje czy pobierać za nie prowizje. W przeciwieństwie do tradycyjnego modelu, operacje w bitcoinach są działaniami nieodwracalnym, gdyż nie ma żadnego podmiotu mającego nad nim kontrolę. Nie są możliwe sytuacje, w których druga strona transakcji, dzięki działaniu pośrednika, automatycznie odzyska zapłaconą kwotę z cudzego cyfrowego portfela. Jednocześnie jednak, jeśli komuś zdarzy się zapomnieć czy zgubić dane dostępu do konta, to nie może zadzwonić na infolinię bądź udać do placówki banku, by ten dostęp odzyskać.
Szacuje się, że w takich zaginionych portfelach znajdować się może nawet 20 proc. wszystkich bitcoinów. Świat kryptowalut rządzi się starą, podwórkową zasadą: „Umiesz liczyć? Licz na siebie”.
Bunt przeciwko zasadzie zaufania uderza także w banki centralne jako emitentów waluty. Jose Paglieri w książce Bitcoin: And the Future of Money przytacza treść wiadomości publikowanych przez Nakamoto na jednym z forów, na których po raz pierwszy podzielił się projektem bitcoina. „Bankowi centralnemu trzeba ufać, że nie będzie osłabiał waluty, ale historia walut jest pełna naruszeń tego zaufania” — pisał. W przypadku kryptowalut nie ma centralnego podmiotu będącego ich emitentem, kontrolującego podaż. Dla bitcoina Nakamoto wyznaczył maksymalną liczbę jednostek (21 milionów), która ostatecznie znajdzie się w obiegu, choć nie wszystkie waluty mają takie ograniczenia.
Nowe BTC pojawiają się w obiegu dzięki działaniu algorytmu Proof-of-Work. W dokumencie opisującym założenia bitcoina proces ten nazwany został „górnictwem”, co stanowi analogię do poszukiwań złota. Cyfrowi kopacze, podobnie jak ci uczestniczący w poszukiwaniach złotego kruszcu z drugiej połowy XIX wieku, mieli być pionierami wkładającymi wysiłek i fundusze w zdobywanie drogocennego surowca. O ile jednak kalifornijscy górnicy zdzierali dżinsy i łamali kilofy, kopacze bitcoinów rozgrzewają do czerwoności procesory (w tym procesory kart graficznych, których rynek padł ofiarą gorączki bitcoina). Pracują one nad rozwiązywaniem skomplikowanych łamigłówek kryptograficznych. Sukces sprawia, że do łańcucha bloków — blockchaina — dodany zostaje kolejny. Dzieje się to co około 10 minut i regularności tej nie zmienia nawet rosnąca moc obliczeniowa komputerów, gdyż trudność „zagadek” automatycznie się do niej dostosowuje. Osoba, która najszybciej poradziła sobie z zadaniem otrzymuje w nagrodę bitcoiny. Wysokość takiej zapłaty co 4 lata spada o połowę. Nakamoto za dodanie bloku bazowego w 2009 otrzymał 50 bitcoinów. Jak nietrudno policzyć, dziś szczęśliwy górnik zarobić może 6,25 BTC.
Poziom trudności “zagadek” sprawia jednak, że koszty zakupu i utrzymania maszyn zdolnych do konkurowania w górniczych zawodach są bardzo duże. Kopaniem bitcoinów zajmują się dziś więc albo wielkie przedsiębiorstwa zatrudniające pracowników doglądających dzień i noc tysięcy maszyn, albo pule wydobywcze złożone z wielu współpracujących osób, które łączą posiadaną moc obliczeniową i dzielą się zyskami. Choć zarabiają w ten sposób jedynie ułamek wykopanego bitcoina, to jednak ich zarobki są pewniejsze i regularniejsze.
Taki system wynika z jednego z kluczowych założeń kryptowalut: decentralizacji. Wszelkie procesy — dodawania monet do obiegu, gromadzenia informacji o transakcjach itd. — są przetwarzane przez urządzenia węzłowe połączone w sieć. Ich liczba wynosi obecnie około 100 tysięcy. Decentralizacja, rozproszenie, oparcie na algorytmach, ograniczenie do minimum ludzkiego wkładu w działanie blockchaina. Wszystko to sprawić miało, że kryptowaluty stanowić będą bezpieczną formę dokonywania operacji finansowych między chętnymi stronami, niezależną od podmiotów trzecich — instytucji finansowych czy rządów.
Brzmi jak sen radykalnych wolnorynkowców? „To bardzo atrakcyjne z punktu widzenia libertarian, jeśli potrafimy to odpowiednio wyjaśnić” — pisał w 2008 Nakamoto. Zarówno pośród krytyków, jak i zwolenników kryptowalut nietrudno znaleźć głosy, że oferowana przez nie rewolucja jest w gruncie rzeczy prawicowa: indywidualistyczna, mająca ograniczyć zakres władzy państwowej, służąca jej uczestnikom do maksymalizowania zysków.
Ta ostatnia cecha ma być jednocześnie jednym z zabezpieczeń blockchainu przed wrogim przejęciem. Jeśli ktokolwiek zgromadziłby większą moc procesora niż wszystkie pozostałe węzły razem wzięte, teoretycznie mógłby użyć jej do oszukania pozostałych osób i gromadzenia wszystkich nowych bitcoinów — tzw. „ataku 51%”. Taka osób podważyłaby jednak wiarygodność systemu, niszcząc de facto wartość posiadanych zasobów. Każdej osobie bądź grupie posiadającej możliwości zainwestowania tak ogromnej ilości sprzętu i energii w kopanie bitcoinów bardziej niż tłamsić rewolucję, opłaca się do niej dołączyć, akumulując przy okazji cyfrowy kapitał.
Po dekadzie projekt Nakamoto (który w 2010 zniknął tak tajemniczo, jak się objawił) wciąż działa i nic nie zapowiada, aby miał upaść z technicznych przyczyn. Jego kod jest nieustannie ulepszany, powołana została także czuwająca nad nim Bitcoin Foundation. Przetrwanie wynika jednak także z faktu, iż istnienie bitcoinów opłaca się wielu spośród najbogatszych osób i przedsiębiorstw na świecie. W 2021 roku na liście miliarderów magazynu Forbes znalazło się aż 12 osób zawdzięczających swoje fortuny kryptowalutom. Do nich doliczyć trzeba wszystkich tych, dla których krypto to hobby, a nie główne źródło zarobku — wspominanego już Jacka Dorseya czy oczywiście Elona Muska, fana walut-żartów pokroju Dogecoina.
Na wolnym rynku krytpowalut dostrzec można łatwo działanie socjologicznego efektu świętego Mateusza, który swoją nazwę zawdzięcza biblijnemu cytatowi: „Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma”. Ponad 70 proc. wszystkich bitcoinów jest w posiadaniu zaledwie 2 proc. podmiotów (osób, przedsiębiorstw), które stale powiększają swoje zasoby. Ponadto, jak wskazuje analiza Banku Rozrachunków Międzynarodowych z czerwca tego roku, większość inwestujących w kryptowaluty to młodzi, dobrze wykształceni mężczyźni, których do inwestowania skłania nie brak zaufania do banków, ale chęć wzbogacenia się dzięki spekulacji .
„Po latach ich badania, uważam, że kryptowaluty to z natury prawicowa, hiper-kapitalistyczna technologia stworzona głównie po to, by powiększać bogactwo ich zwolenników poprzez kombinację unikania podatków, słabego nadzoru regulacyjnego i sztucznego wytwarzania niedoboru” — napisał w lipcu tego roku Jackson Palmer, jeden z twórców dogecoina.
Do listy problemów dopisać można łatwość wpływania na rynek przez jego największych graczy. Giganci, jak choćby tweetujący nieustannie Elon Musk, są w stanie samodzielnie powodować ogromne wahnięcia cen walut. CEO Tesli zdaje się dobrze bawić swoim wpływem, co pokazywał w czasie występu w Saturday Night Live. Małym inwestorom nie jest jednak do śmiechu. Zgodnie z efektem świętego Mateusza to oni najbardziej narażeni są na poważne straty finansowe. Wcześniej fani Muska wielokrotnie prosili go, by swoimi wpisami nie narażał ich na straty związane ze spadkiem akcji Tesli. Dziś o to samo błagają posiadacze bitcoinów czy Dogecoinów. W przypadku pierwszej z tych sytuacji w obronie inwestorów wystąpiła Amerykańska Komisja Papierów Wartościowych i Giełd. W przypadku drugiej także mówi się, że może rozpocząć śledztwo, jednak jej zadanie będzie o wiele bardziej skomplikowane. A wszystko przez brak jednoznacznych regulacji.
O to, skąd wiadomo, że nadszedł czas, by uregulować branżę kryptowalut, zapytano niedawno senatorkę Elizabeth Warren. Członkini senackiej Komisji Finansowej, która wsławiła się m.in., ostrzegając o kryzysie finansowym lat 2007-2009 na długo przed jego nadejściem, odpowiedziała: „Spójrzmy na lekcję, jaką daje historia w dziedzinie regulacji leków. Jak długo ludzie mogli sprzedawać wężowy olej, tak długo nikt nie inwestował w produkcję bezpiecznych lekarstw, które pomagały ludziom. Ale w końcu doczekaliśmy się Agencji Żywności i Leków, która mówiła »Wiecie co? Będziemy testować te produkty, zanim trafią na rynek, będziemy upewniać ludzi, że są bezpieczne«. I co stało się potem? Pojawiły się inwestycje, a rynek wzrósł z korzyścią dla całego świata. Nie chcę czekać, aż ogromna liczba osób, małych inwestorów i kupców, zostanie wymieciona. Myślę, że zasady, świadomość, że jest ktoś, kto czuwa, dają ludziom pewność, zaś podmioty chcące szkodzić zniechęcają do oszustw”.
Klimat Dzikiego Zachodu, oparcie o zasadę indywidualnej odpowiedzialności w miejsce zaufania do instytucji, w połączeniu z rosnącą popularnością kryptowalut tworzy niebezpieczną mieszankę.
W samych Stanach Zjednoczonych, jak donosi Federalna Komisja Handlu, dane za pierwszy kwartał 2021 pokazują dwunastokrotny wzrost liczby zgłaszanych przypadków oszustw z wykorzystaniem walut kryptograficznych. Średnie straty z nich wynikające wzrosły zaś aż o 1000 proc.
Niepewność, z jaką muszą się mierzyć inwestujący w kryptowaluty, dobrze obrazuje sytuacja giełdy Binance — największej na świecie pod względem obrotu. Potężne przedsiębiorstwo otrzymało w ostatnich miesiącach ostrzeżenia, a nawet pozwy, od szeregu krajów, w tym Japonii i Wielkiej Brytanii, zaś w Stanach Zjednoczonych jest przedmiotem kilku śledztw. Głośno mówi się także o planowanym pozwie zbiorowym inwestorek. Sytuację można by bagatelizować, gdyby dotyczyła podmiotu o marginalnym znaczeniu, ale Binance stanowi jeden z filarów rynku kryptowalut.
Inny często podnoszony problem stanowi wykorzystanie walut kryptograficznych do transakcji na czarnym rynku. Choć większość tych walut nie gwarantuje anonimowości, to jednak brak zewnętrznego nadzoru skłaniał do ich używania przy nielegalnych zakupach. Czarnorynkowych handlarzy nie zniechęca nawet rosnąca popularność kryptowalut.
Jednocześnie jednak trzeba odnotować, że trudność śledzenia wykorzystujących je transakcji przez różne służby bywa wykorzystywana w sytuacjach, które, choć związane z nielegalną działalnością, ciężko jednoznacznie potępić. Dobry przykład stanowi Sci-Hub, serwis dający dostęp do prac naukowych nawet z pominięciem nałożonych na nie opłat. Chwalony między innymi za walkę z prywatyzacją wyników publicznie finansowanych badań przez wydawnictwa naukowe projekt od lat mierzy się z problemami prawnym, w ostatnim czasie w związku z procesem wytoczonym jego twórczyni w Indiach. Nie powinno więc dziwić, że Alexandra Elbakyan, która rozpoczęła niedawno zbiórkę na dalszą działalność, zdecydowała się przyjmować datki wyłącznie w kryptowalutach.
A jakie korzyści publiczne poza bezpieczeństwem rynkowych graczy przynieść może uregulowanie walut kryptograficznych?
Zdaniem senator Warren, krypto i inspirowane nimi cyfrowe waluty banków centralnych w rękach państwa stanowić mogą oręż w walce z instytucjami finansowymi, które nakładają wysokie opłaty na niemające kont bankowych, słabo zarabiające osoby.
To wątek pojawiający się od lat w dyskusjach nad pozytywnymi efektami upowszechniania się kryptowalut. Jose Paglieri obrazuje go przykładem społeczności imigrantek z Ameryki Środkowej i Południowej w Stanach Zjednoczonych. Ze względu na wysokie koszty transakcji, zmuszone są rzadziej przesyłać pieniądze wysyłane pozostałej w kraju rodzinom, nie mogąc reagować, gdy pojawiają się u nich niespodziewane wydatki. Cyfrowe waluty, których przesył z kontynentu na kontynent niemal nic nie kosztuje, dawałyby im większą wolność.
Warto w tym miejscu zauważyć, że choć większość analiz — w tym niniejsza — skupia się na Stanach Zjednoczonych czy krajach europejskich, to kryptowaluty stanowią globalny fenomen. Równolegle z rewolucją polityczną, swoją bitcoinową rewolucję przeżywa obecnie Nigeria. Ogromna skala handlu krypto w tym kraju, w połączeniu ze słabością instytucji państwowych, powoduje jednak, że stał się on oazą dla oszustów i naciągaczy. O ile popularność BTC w Nigerii napędzają jej mieszkańcy wbrew rządowi, o tyle w Salwadorze to władze rozpoczęły eksperyment polegający na uznaniu bitcoinów za legalny środek płatniczy. Pierwsze sygnały z kraju pokazują jednak, że tak gwałtowna decyzja podjęta względem pozostającej poza wszelkimi regulacjami, a przede wszystkim wysoce niestabilnej waluty może rodzić wiele negatywnych konsekwencji.
By Bitcoin zaczął odgrywać w gospodarce rolę, jaką przewidział dla niego jego tajemniczy twórca — rolę powszechnie akceptowanego pieniądza, z którego pomocą dokonywać można szybko i sprawnie transakcji —, musi zostać objęty regulacjami. To jednak stoi w sprzeczności z jego innymi założeniami. Powstały konflikt o kształt zasad jest trudny do rozwiązania, gdyż obie strony, regulująca i regulowana, chcą jak najwięcej swobody działania.
Chiny, zamiast próbować rozsupłać ten węzeł gordyjski, mitycznym sposobem po prostu go przecięły. Po latach ograniczania możliwości handlu kryptowalutami na giełdach — najpierw krajowych, a następnie zagranicznych -, w tym roku zabroniły dokonywania operacji z wykorzystaniem krypto instytucjom finansowym, po czym zaczęły likwidowanie kopalni w kilku regionach kraju. Według badaczek z Cambridge, jeszcze w kwietniu Chiny zapewniały aż 46 proc. mocy globalnej sieci obliczeniowej bitcoina, dlatego decyzje Pekinu wywołały spore turbulencje na rynku kryptowalut. Jako przyczyny tak radykalnych posunięć wskazuje się przede wszystkim obawy przed zagrożeniem dla krajowych instytucji finansowych oraz kwestie wizerunkowe, związane z celami klimatycznymi — chińskie kopalnie zasilane były w dużej mierze prądem z elektrowni węglowych.
Nie bez znaczenia jest jednak także inny fakt: Chiny od dłuższego czasu pracują nad własną walutą cyfrową. Idea cyfrowej waluty banku centralnego (CBDC — Central Bank Digital Currency) nie jest nowa — dla przykładu w latach 2014-2018 nieudaną próbę jej wdrożenia podjął Ekwador. Rozwój kryptowalut na nowo rozbudził jednak zainteresowanie CBDC. Wiadomo, że projekt taki rozważają choćby Stany Zjednoczone, jednak według deklaracji prezesa Rezerwy Federalnej nie jest traktowany priorytetowo.
W maju tego roku obszerny raport na temat pieniędzy cyfrowych przedstawił także Narodowy Bank Polski. Choć wykluczono w nim na razie możliwość utworzenia cyfrowej złotówki, to jednak wskazano, że rozwój kryptowalut oraz cyfryzacja gospodarki związana z pandemią motywuje banki centralne do przyglądania się tematowi z większą uwagą. Nie można więc wykluczyć, że w perspektywie kolejnych dekad (a może i lat), do bitcoina, etheru czy tzw. stablecoinów dołączą cyfrowy yuan, cyberdolar i e-złoty — lub też zastąpią kryptokonkurencję.
Kryptowaluty z czasem miały zacząć pełnić funkcję pieniądza w codziennych transakcjach. Rośnie jednak sceptycyzm co do możliwości spełnienia się takiego scenariusza. Najostrzejsi krytycy idą dalej, twierdząc wręcz, że nawet najpopularniejszy bitcoin nadaje się wyłącznie do spekulacji.
„Kryptowaluty to w 95 proc. oszustwo, szum, hałas i zamieszanie” — powiedział niedawno Neel Kashkari, prezes banku Systemu Rezerwy Federalnej w Minneapolis. Prezes Rezerwy, Jerome Powell, jest bardziej powściągliwy w słowach, ale również negatywnie nastawiony do wizji płacenia bitcoinami, twierdząc, że „To w zasadzie substytut złota, a nie dolara”. Podobny pogląd wyraziła wcześniej jego poprzedniczka na stanowisku, Janet Yellen.
„BTC to nie innowacja; istnieje od 2009 roku i przez cały ten czas nikt nie znalazł dla niego żadnego legalnego sposobu wykorzystania. Nie jest wygodnym środkiem wymiany; nie jest stabilnym magazynem wartości; z pewnością nie jest jednostką rozrachunkową” — to z kolei laureat nagrody im. Nobla z ekonomii Paul Krugman.
Krytyka płynie także ze strony specjalistów od nowych technologii. Nicholas Weaver, badacz z Uniwersytetu Kalifornijskigo w Berkeley, zwraca uwagę na deflacyjność (wzrost wartości — przyp. red) kryptowalut, która skłania raczej do ich oszczędzania, czy też na słabe zabezpieczenia sieciowych portfeli.
Fakt, że bitcoin i inne kryptowaluty służą głównie jako kapitał spekulacyjny, nie oznacza, że nie są wykorzystywane w transakcjach. Lista podmiotów akceptujących BTC już dziś zawiera wiele dużych przedsiębiorstw i stale rośnie. Niekoniecznie oznacza to jednak, że krypto stają się „elektroniczną gotówką”. Jako że deklaracje otwartości na cyfrowe waluty są wciąż czymś rzadkim, składające je firmy zyskują automatycznie wiele rozgłosu i budują pozytywny wizerunek w oczach miłośników innowacji. Nic dziwnego, że na ten krok zdecydowały się w ostatnich miesiącach Tesla i sieć kin AMC, jeden z faworytów buntowniczych inwestorów z Reddita. Według danych zawartych w Cryptocurrency Payment Report z maja tego roku ponad 40 proc. obecnych lub dawnych posiadaczy kryptowalut nic za nie nie kupiło w ciągu roku poprzedzającego badanie.
Przypadek Tesli pokazuje zresztą, że granica między spekulacją a staraniami, by kryptowaluty stały się akceptowalnym środkiem płatniczym, jest wbrew pozorom bardzo cienka. Zdaniem Nouriela Roubiniego, ekonomisty z Uniwersytetu Nowojorskiego, decyzja przedsiębiorstwa Elona Muska, by umożliwić płatność bitcoinami za samochody, służyć miała jedynie zwiększeniu ceny waluty, w którą nieco wcześniej Tesla zainwestowała 1,5 miliarda dolarów. Dodatkowe wątpliwości budzi fakt, iż firma… wycofała się z tego ruchu po zaledwie dwóch miesiącach, jako powód podając obawy o wpływ krypto na klimat. Pod koniec lipca Musk dokonał kolejnej wolty, deklarując możliwość powrotu do pierwotnej koncepcji, jeśli wzrośnie wykorzystania energii odnawialnej w górnictwie kryptowalut.
Takie zagrania mogą budzić obawy o uczciwość największych graczy na rynku walut kryptograficznych.
Bitcoina i inne kryptowaluty dotykają te same problemy, które miały one rozwiązywać: wszechobecne oszustwa, centralizacja czy niekontrolowany wpływ podmiotów trzecich.
Patrząc z zewnątrz, trudno dziś postrzegać krypto w innych kategoriach niż modne zabawki dla inwestorów — bezpieczne dla dużych, którzy nie muszą obawiać się ryzyka, i groźne dla małych, liczących na szybki zysk czy też „memową magię”.
Nawet jeśli kryptowaluty nie zjednoczą głęboko podzielonego kraju i świata, jak chciałby Jack Dorsey, to czy mogą stać się narzędziem pozytywnej zmiany? Jak dotąd trudno bowiem znaleźć znaczące przykłady takiego ich wykorzystania. Nawet w ubogich krajach, gdzie podejmowane są próby tworzenia z ich pomocą taniej bankowości, częściej wykorzystywane bywają do oszukiwania osób szukających szybkiego zarobku.
Co więcej, od kilku lat ciągnie się za nimi etykieta siły niszczycielskiej dla środowiska naturalnego. Powód stanowi konieczność zużywania ogromnych ilości energii do zasilania maszyn utrzymujących całą sieć. Analizy naukowczyń z Cambridge szacują obecnie jej wartość dla samego tylko bitcoina na poziomie 87 terawatogodzin rocznie — to więcej niż zużycie w Finlandii czy Belgii. Prawdziwy problem stanowi jednak to, skąd czerpana jest ta energia. Wyniki badania 3rd Global Cryptoasset Benchmarking Study wskazują, że tylko 39 proc. tradycyjnego górnictwa kryptowalut zasilane jest ze źródeł odnawialnych.
Alternatywną drogą ku zmniejszeniu śladu węglowego może być przejście z algorytmu Proof-of-Work na algorytm Proof-of-Stake. O ile ten pierwszy wykorzystuje do weryfikacji transakcji moc obliczeniową urządzeń, o tyle ten drugi wymaga do tego celu uprzedniego zainwestowania monet. Górnik płaci za możliwość kopania nie zużytą energią, lecz kryptowalutą, co jednak jeszcze silniej niż przy krypto opartych na PoW faworyzuje bogatszych.
Algorytm Proof-of-Stake jako bardziej przyjazny dla środowiska przedstawiany bywa jako przyszłość kryptowalut. Spośród wykorzystujących go projektów, nazywanych często “green coinami”, największym jest Cardano. Przejście na PoS od dawna zapowiada twórca drugiej pod względem wartości rynku kryptowaluty Ethereum, jednak poziom skomplikowania tego procesu powoduje, że data jego pełnej realizacji jest ciągle przekładana. Pomimo starań, krypto to wciąż brudny biznes — a co gorsza taki, którego społeczną wartość trudno określić.
Nawet jeśli dziś tak jest, to czy w przyszłości może tę wartość mieć?
Popularność kryptowalut świadczy o tym, że wielu wciąż w to wierzy. W społeczności miłośników kryptowalut nie brakuje bajkowych Jasiów: za ostatnie pieniądze kupujących magiczne fasolki, które pozwolą wspiąć się do chmur, pokonać gigantów i wrócić na ziemię bogatym. Jest jednak także wielu idealistów — libertarian liczących, że krypto zagrożą państwowej kontroli pieniędzy, lecz także lewicowców, jak Yanis Varoufakis, widzący w emitowanych przez banki centralne cyfrowych walutach narzędzie do walki z wielkimi instytucjami finansowymi.
Kryptowaluty stoją dziś na rozdrożu. Podobnie jak blockchain, który nie może ulec rozwidleniu, tak i poszczególne projekty obrać będą musiały konkretną drogę ewolucji, a więc ulec zmianom. Są one konieczne, bo — wracając do twierdzenia Kranzberga — stanowiąca ich bazę technologia, choć nie jest być może nieodwracalnie skażona szkodliwymi ideami, nie jest z pewnością fundamentalnie dobra, korzystna dla społeczeństwa. A już z pewnością nie jest neutralna, co widać po ilości generowanych przez kryptowaluty zjawisk społecznych opisanych powyżej.
Doktorant na Wydziale Socjologii UAM w Poznaniu, zawodowo związany z branżą kreatywną. Stały współpracownik Magazynu Kontakt.
Doktorant na Wydziale Socjologii UAM w Poznaniu, zawodowo związany z branżą kreatywną. Stały współpracownik Magazynu Kontakt.
Komentarze