„U nas nie toczy się rozmów o naprawie systemu ochrony zdrowia. U nas jest medycyna happeningowa. Od happeningu do happeningu wymyśla się rozwiązania, które rzadko kiedy mają sens, natomiast pozwalają powiedzieć w telewizji, że »Przecież coś robimy«”
"To jest jedna z bardzo niewielu naprawdę demokratycznych rzeczy w naszym kraju, że wszyscy umieramy na tych samych zasyfionych łóżkach, jak znany dziennikarz, który odszedł nie tak dawno w sile wieku, a umarł po prostu od wódy na SOR-ze tak jak wielu przed nim i wielu jeszcze w przyszłości. Wiem, że większość moich czytelników jest młodych, często mają ubezpieczenia prywatne fundowane przez pracodawców, ale nie myśl, że problemy w publicznej ochronie zdrowia Cię nie dotyczą, bo i tak się spotkamy, kwestia czasu. I oby to nie było pierwsze i ostatnie spotkanie ...".
"Z dużych spraw, gdybym to ja miał jakikolwiek wpływ, gdyby Janek Świtała został ministrem zdrowia, program byłby bardzo prosty. Oprócz systemu no-fault, o czym już wspominałem, kluczowe jest wyjebanie tych wszystkich aktów prawnych z dupy, nowelizacji do nowelizacji, artykułów z literką w, x, y i z, w których nie da się już upychać kolejnych przepisów. Zróbmy od nowa ustawę o zawodzie lekarza, dentysty, pielęgniarki, położnej, ratownika medycznego – tak żeby były spójne, żeby każdy zawód medyczny miał swoje kompetencje i wiedział dokładnie, gdzie one się zaczynają, a gdzie kończą i żebyśmy sobie nie wchodzili w paradę ani nie zależeli od widzimisię ordynatora".
To fragmenty książki Janka Świtały „Polski SOR. Uwaga, będzie bolało”. Więcej fragmentów w tekście, wyróżnione kursywą.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Poniżej cała rozmowa z najbardziej chyba znanym ratownikiem medycznym w Polsce.
Sławomir Zagórski, OKO.press: Janku, napisałeś książkę o pracy ratownika medycznego, bo…
Jan Świtała, ratownik medyczny*: Zawsze chciałem napisać książkę. To było moje wielkie marzenie. Pisałem od dawna. W gimnazjum i w ogólniaku dużo do szuflady. W trakcie studiów czy pracy zdarza się bardzo dużo rzeczy, które w nas zostają. Pisanie to jeden ze sposobów przerabiania tego.
Np. wstęp o gołębiach i awarii hamulców w karetce powstał wkrótce po tym wydarzeniu, czyli 4 lata temu. I tak to sobie wisiało gdzieś na dysku, nieużywane. W międzyczasie pojawił się Instagram, na którym też sporo piszę.
Są więc w tej książce rzeczy, które powstały dawno temu. Są takie, które napisałem przed rokiem i wreszcie takie, które powstały dopiero w trakcie pracy nad książką, w wyniku rozmów z redaktorem. Redaktorem, któremu zależało, by książka ujrzała światło dzienne. Wielokrotnie go zbywałem. Pisałem, że nie wiem, że jeszcze nie teraz. Wymyślałem 100 tysięcy wymówek, ale on nie odpuszczał. W końcu usiadłem i to zrobiłem.
Mówisz o przerabianiu doświadczeń. Ta książka to dla ciebie rodzaj autoterapii?
Bardziej kolejna forma, kolejny sposób dotarcia do ludzi. We wszystkim, co publikuję, staram się docierać głównie do swoich równolatków. Do ludzi, którzy są blisko swojego szczytu zawodowego.
Do wielu osób udaje mi się dotrzeć przez Internet, ale to medium ma swoje ograniczenia. Na 288 stronach książki próbuję przekazać moją własną historię. Nie boję się używać słów powszechnie uznanych za wulgarne. Nie boję się mówić o depresji, żeby ułatwić zrozumienie niektórych kontekstów.
Pisząc w Internecie, a także pisząc książki, to ty wybierasz fragment rzeczywistości, o którym opowiadasz. Nawet jeżeli postarasz się bardzo mocno, nawet jeżeli zostaniesz drugim Kapuścińskim i tak zawsze będziesz mówić tylko o fragmencie rzeczywistości. I to jest mój fragment.
Oczywiście w moim życiu działo się wiele innych rzeczy. Jako medyk, jako człowiek, miałem też inne przygody. Ale wybraliśmy wspólnie z redaktorem - co też jest jego ogromną zasługą - te, które w naszej ocenie najlepiej oddają to, co chciałem osiągnąć.
A co chciałeś osiągnąć?
Żeby o ochronie zdrowia rozmawiano merytorycznie, bez emocji i polityki.
Ale twoi odbiorcy - młodzi ludzie - zazwyczaj w ogóle nie interesują się medycyną.
To prawda. Nikt nie wstaje w sobotę rano z myślą: „Jaka piękna pogoda. Jestem ciekaw co tam u dzieci w hospicjum”.
Ludzi trzeba zachęcić, żeby zainteresowali się takimi rzeczami.
W tym celu można uderzać w różne nuty. Ja wybrałem nutę ciekawych historii i czarnego humoru. Ludzie mimo wszystko lubią ciekawe historie, pełne absurdalnego humoru.
W książce jest np. fragment o systemie „no fault”, czyli systemie umożliwiającym uzyskanie odszkodowania za błąd medyczny bez orzekania o winie. To coś, o czym wiele osób spoza naszego środowiska nie ma pojęcia, natomiast co ma ogromne znaczenie dla nas wszystkich. Nie znam innego sposobu, żeby szary Kowalski, nasz sąsiad czy pani w sklepie, zaczęli się tym interesować niż ten, żeby im ktoś w sposób spokojny i merytoryczny wytłumaczył, że to coś dobrego dla nich, a nie tylko ustawa o bezkarności medyków.
Twoje opowieści o tym, jak wygląda od kuchni praca w karetce czy na oddziale ratunkowym w szpitalu, trudno czytać dla przyjemności przy porannej kawie. W podtytule uprzedzasz: „Uwaga, będzie bolało”.
O zawodach „misyjnych”, jak bycie policjantem, pielęgniarką, lekarzem, narosło szereg mitów. Mamy też na ten temat wiele wyobrażeń z popkultury. Ja starałem się nie koloryzować, lecz zachować maksymalną szczerość.
Jeżeli ktoś ci szczerze powie, że bycie ratownikiem to cholernie ciężka, ale jednocześnie fajna robota, to jest szansa, że czytelnik poczuje się potraktowany serio.
Sami ratownicy, zderzając się z rzeczywistością, mają często poczucie rozczarowania, bycia oszukanym. To dominująca emocja w mojej grupie zawodowej, przynajmniej wśród ludzi, których znam.
Wydawało im się, że będą przyjmować porody w samolotach, a tymczasem jeżdżą do zapalenia płuc w domu opieki społecznej albo walczą z pijanymi, agresywnymi pacjentami.
Ludzie spoza branży tym bardziej nie mają pojęcia, jak pracujecie.
Byłem w szoku, gdy odkryłem na Instagramie konto człowieka, który jest rolnikiem. Nagrywa relacje na żywo, jak jeździ kombajnem i orze pole. I ludzi to interesuje. Słuchając go, uświadomiłem sobie z jak wielu rzeczy nie zdawałem sobie sprawy. Nie wiedziałem np., że kombajn kosztuje tyle, ile luksusowe auto.
Podobnie jest z nami. Pokazując naszą codzienność, jesteśmy w stanie choć trochę się obronić. Bo jeżeli spotykamy się na neutralnym gruncie, jakim jest Internet, unikamy zależności pacjent/medyk. Jesteśmy sobie równi. Jest miło, przyjemnie. Czytasz posty, kiedy masz na to czas i ochotę.
Tymczasem na SOR albo do karetki pogotowia trafiasz, kiedy zadziało się coś bardzo złego w twoim życiu i to raczej średni moment, by rozmawiać o kłopotach ratowników albo o tym, co można zmienić w naszej ochronie zdrowia.
Treści publikowane przez nas w sieci są próbą wytłumaczenia się, pokazania naszego ludzkiego oblicza. Jeżeli jesteś pacjentem, to widzisz tylko medyka, który przychodzi, jest uśmiechnięty albo naburmuszony, wyciąga igłę, pobiera ci krew i idzie dalej.
A kiedy siedzisz w domu, możesz przeczytać o tym, że w kwadrans po ciężkiej reanimacji trzeba zmienić koszulkę, iść pobierać krew i nikogo nie interesuje to, że przed chwilą widziałeś drastyczne sceny.
Aczkolwiek to też działa w ograniczonym zakresie. Nie oszukujmy się. Z tych 111 tys. osób, które mnie obserwują, nie wszystkich można określić mianem sympatyków. Ale sieć pozwala to na to, że w medyku widzi się człowieka, nie tylko personel.
Władza od dawna szczuje na przedstawicieli twojego zawodu. Lekarze są pazerni, pielęgniarki roszczeniowe, ratownicy nieczuli…
Szacunek to coś, na co się ciężko pracuje i co bardzo łatwo stracić. Akurat teraz jesteśmy w takim momencie, gdzie po ostatnich traumatycznych latach, moja grupa zawodowa wybiła się bardzo wysoko we wszystkich rankingach zaufania. Zawdzięczamy to pandemii, bo nagle ogromna rzesza ludzi musiała się zetknąć z nami trochę szybciej, niż im się wydawało. Pokazaliśmy się z dobrej strony. Nawet jeśli działo się to o 02:30 w nocy i padaliśmy na twarz, mimo wszystko daliśmy radę i na ten szacunek zapracowaliśmy.
Uważam, że to zobowiązuje. Przede wszystkim do permanentnego rozwoju, do ewaluacji. Tymczasem my sami, oddolnie, możemy to robić tylko w ograniczonym zakresie. Bo mam wpływ na to, czy mój plecak reanimacyjny w pogotowiu jest uzupełniany. Mogę mieć pośredni wpływ na to, że jak się zepsuje, pogadam z kierownikiem i może kupimy taki, na jakim kiedyś pracowałem i był super.
Ale jako Janek Świtała, ratownik medyczny, nie mam wpływu na to, że moja grupa zawodowa, po uzyskaniu dyplomu wyższej uczelni tak naprawdę nie ma żadnych możliwości dalszego rozwoju. Że zdobywam co 5 lat punkty edukacyjne, ale i tak nikt nie weryfikuje jakości moich wkłuć.
To pozostawia nie tylko pole do patologii, ale pozwala też nakręcać wycelowany w nas hejt. Zauważ jak szybko my, medycy, przeszliśmy z pozycji bohaterów na pozycję osób, którym się rzekomo nie chce pracować. Jak łatwo jesteśmy oskarżani w mediach o różne dziwne rzeczy, bo taka jest publiczna potrzeba.
To znacznie łatwiejsze niż jakakolwiek próba debaty z nami, łatwo bowiem wylać swoje żale i frustracje na kogoś, kto jest blisko ciebie. Jeżeli jesteś poirytowany systemem ochrony zdrowia, łatwiej ci się rzucić na ratownika niż na ministra zdrowia. Ratownik jest obok, a minister gdzieś w dalekiej Warszawie.
To najprostsze mechanizmy socjologiczne czy psychologiczne wykorzystywane bez skrupułów w walce politycznej. W książce dużo piszę o tym, że jestem zmęczony robieniem sobie takiego politycznego poletka. My się możemy spierać o wiele rzeczy. Możemy zrobić debatę z udziałem profesjonalistów i rozmawiać, czy w naszej sytuacji gospodarczej, demograficznej, lepszy byłby system współpłacenia za wizyty, czy całkowicie prywatny, singapurski itd.
Tylko że u nas nie toczy się takich rozmów.
U nas jest medycyna happeningowa. Od happeningu do happeningu wymyśla się rozwiązania, które rzadko kiedy mają sens, natomiast pozwalają powiedzieć w telewizji setce tysięcy ludzi, że przecież coś robimy.
Tak naprawdę, nasz system jest w takim stanie, że już odmalowanie szpitala jest sukcesem i wyraźnym poprawieniem komfortu pacjentów i personelu.
My medycy towarzyszymy ludziom w trudnych chwilach choroby, cierpienia. To szczególna sytuacja, w której nasz pacjent jest bezbronny wobec całego świata. Targają nim różne emocje. Łatwo wtedy uciekać w agresywną, obronną postawę, czyli skupiać na tym, że „Gdyby nie ten fizjoterapeuta, miałbym sprawniejsze kolano”. Albo „Ci lekarze zabili moją mamę”, co często jest wyrazem bezradności, a nie ma nic wspólnego z merytoryką.
"O katastrofie mówimy wtedy, kiedy mamy zbyt wielu ciężkich pacjentów i zbyt niewielu medyków, żeby realnie pomóc im w krótkim czasie. Z góry zakładamy, że nie będziemy w stanie uratować wszystkich, bo sytuacja nas przerasta i kluczowa jest segregacja tych, których można uratować, którzy rokują, od tych, których de facto skreślamy.
Problem w tym, że to w Polsce dzieje się na co dzień – taką tezę postawiłem publicznie już kilka lat temu, a to wszystko tylko się pogłębia i nie ma żadnej nadziei, że cokolwiek za naszego życia się zmieni, chyba że dojdzie do jakichś poważnych rozruchów społecznych".
Już po napisaniu książki uchwalono wreszcie ustawę regulującą twój zawód. Jak ją oceniasz?
To historyczny moment dla ratownictwa medycznego w Polsce, dla wszystkich, którzy pracują w karetkach, na SOR-ach, izbach przyjęć, w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym itd.
Udało się to osiągnąć przede wszystkim presją. To zasługa każdego ratownika, który w okresach strajków wyszedł z karetki. Każdego, kto mówił głośno o tym, jak jest i czego się domagamy. Zasługa każdego związkowca, ale też każdego pacjenta, który poszedł z nami na protesty, który nas wspierał i nawet na tym śmiesznym Facebooku, kiedy wylewano wiadra pomyj, najzwyczajniej w świecie nas bronił.
Ustawa sprawia m.in. to, że możemy powołać nasz samorząd, sądy dyscyplinarne itd. To oznacza dla nas jako środowiska, jeszcze większą pracę, więcej zobowiązań i wysiłku. Ale jednocześnie to ogromny krok naprzód. I tylko od nas zależy, w którą stronę to pójdzie.
Dla mnie bardzo ważne jest, że jesteśmy w końcu weryfikowani. Będzie wiadomo, ilu nas jest, jaką grupą jesteśmy. Jeżeli będziemy mogli w końcu jakoś skonsolidować środowisko ratowników - i nie chodzi mi tu o politykę, tylko o merytorykę - to będziemy mogli zastanawiać się, w którą stronę chcemy iść. Co chcemy zmienić, jaką grupą zawodową chcemy być za 10, 15 czy 50 lat. Jest najwyższy czas, żeby o tym rozmawiać.
Dla przykładu o stopniowaniu ratowników. Nie chodzi tu o stopnie, jak w wojsku, o to, kto będzie wydawał polecenia zacewnikowania pacjenta, tylko o możliwości rozwoju. Ratownicy, jak ludzie, są różni. Są tacy, co lecą z głowicą USG i są gotowi skalpelem odbarczać odmę prężną [stan bezpośredniego zagrożenia życia]. Są tacy, którzy zawsze będą po prostu dobrymi ratownikami. Ale są też tacy, którzy nie nadają się do tego zawodu i z tymi ludźmi też coś trzeba zrobić. Do tej pory nie było takiej możliwości.
Coś ci się w tej ustawie nie podoba?
To, że jest niekompatybilna z innymi aktami prawnymi. Ustawa o samorządzie ratowników medycznych to jedno, a ustawa o państwowym ratownictwie medycznym to co innego. Jak zrobić, żeby nie dość, żeby do siebie pasowały, to jeszcze stały się lepsze?
Dla przykładu mamy wielką batalię, która trwa już od dawna, zmierzająca do likwidowania zespołów specjalistycznych [chodzi o karetki oznaczone literą „S”, czyli takie, w których jest lekarz] i trzyosobowych, na rzecz zespołów dwuosobowych.
Jestem ogromnym przeciwnikiem tych posunięć. Zdaję sobie sprawę, że lekarze niejako sami usuwają się z systemu, bo są inne miejsca pracy, gdzie zarabiają lepiej. Poza tym na SOR-ze można lepiej wykorzystać kompetencje lekarza medycyny ratunkowej niż w zespole ratownictwa medycznego.
Z drugiej strony, poza kwestiami twardymi, ekonomicznymi, są też kwestie miękkie, jak chociażby rozwój ratownika medycznego. Jeśli masz 20 parę lat i kończysz ratownictwo medyczne, to nawet jeśli przez całe studia miałeś stypendium za wyniki w nauce, nie jesteś kimś, kogo można wsadzić bez problemu do karetki, do zespołu dwuosobowego.
Jeżeli jeden z was jest doświadczony, a drugi znacznie mniej, to w trudnych sytuacjach, ten niedoświadczony liczy się jak pół ratownika. Nie chodzi o to, że on się nie stara, że był na gorszej uczelni. Z niektórymi rzeczami w tym zawodzie trzeba się po prostu otrzaskać. Sam jestem młodym ratownikiem, cały się czegoś uczę. I tak będzie przez najbliższe 10, 15 lat.
Zamiana trzech ratowników na dwóch to wynik z braku pieniędzy w systemie?
Braku pieniędzy i braku ratowników. Jestem przekonany, że lepiej zrobić tak, żeby od godziny 7 do 19 było więcej zespołów dwuosobowych, a później, kiedy zespoły dzienne kończą dyżurowanie, na tę dwuosobową karetkę dorzucić trzeciego. Jeżeli brakuje np. 50 osób, to jest 50 dyżurów dwuosobowych, ale reszta powinna być trzyosobowa.
Możemy też mówić, że nie chcemy lekarzy w karetce, ale zdarzają się sytuacje, w których ten doświadczony lekarz jest naprawdę potrzebny. Mam zaszczyt bardzo często dyżurować z anestezjolożką, świetną specjalistką w swojej dziedzinie. Bardzo dużo się od niej uczę, dosłownie wyciskam z niej wiedzę. Wielokrotnie pod jej nadzorem robiłem trudne rzeczy. Świadomość, że obok mnie jest ktoś bardzo doświadczony, niezwykle pomaga.
Wracając do debaty o tym, jak byśmy chcieli, żeby ten system wyglądał, powinniśmy się zastanowić nad udziałem w nim karetek straży pożarnej, które w najlepszym wypadku są czymś dziwnym.
W USA do wypadku dojeżdża dowolna służba. Każdy jest odpowiednio przeszkolony.
Można być strażakiem i ratownikiem medycznym jednocześnie, tylko wszystko jak zwykle rozbija się o szczegóły.
Jestem ratownikiem medycznym od prawie 4 lat, ale do tej pory nie wiem, jakie mam kompetencje po wyjściu z karetki. Ustawa określa zabiegi, jakie mogę robić i leki, które mogę podawać, gdy jestem w karetce albo na SOR-ze. Wychodząc na ulicę, mam nadal tę samą wiedzę i te same umiejętności, gorzej z ich użyciem.
Wyobraźmy sobie, że moja sąsiadka dostanie szoku anafilaktycznego, a ja podam jej adrenalinę, którą mam w domu z poprzedniej pracy. Przekraczam swoje kompetencje, czy nie?
A jeśli doszłoby do tego, że musiałbym jej naciąć więzadło piersiowo-tarczowe i włożyć tam rurkę intubacyjną, czyli wykonać ten bardzo filmowy zabieg, to przekraczam prawo? Oczywiście to skrajne sytuacje, natomiast świetnie pokazują, w jakim bałaganie prawnym funkcjonujemy.
Ratownicy straży pożarnej rzeczywiście udzielają kwalifikowanej pierwszej pomocy. Tylko że potem zostają odpady biologiczne, czyli tzw. czerwone worki. Pytanie, ile komend straży pożarnej w Polsce ma podpisaną umowę o wywożenie odpadów medycznych. Ani jedna! Te śmieci wyrzuca się u nas, do naszego czerwonego worka.
To szczegóły, ale one mają wpływ na naszą rzeczywistość.
Mam kolegę, pracującego w innej części Polski. Jest strażakiem i ratownikiem medycznym. Pojechał z kolegami do zatrzymania krążenia. Udzielili kwalifikowanej, pierwszej pomocy, wykorzystali w tym celu maski krtaniowe, będące na wyposażeniu tzw. toreb PSP R1. W komendzie straży nie ma pieniędzy na trzymanie zapasów, więc maskę krtaniową na wymianę dostał od ratowników medycznych.
Z jednej strony mamy więc przestępstwo, bo okradzenie pracodawcy. Z drugiej, jakie to przestępstwo, skoro uzupełniasz coś, co powinno być uzupełnione przez kogoś innego?
Ponadto, jeżeli system jest niewydolny, bo zdarza się, że do zatrzymania krążenia jedzie najpierw straż pożarna, a dopiero potem dociera karetka z ratownikami, czy możemy sobie pozwolić na to, żeby torba reanimacyjna tych pierwszych była nieuzupełniona?
To naprawdę szczególiki. Wątpię, żeby jakikolwiek prokurator wszczął w tej kwestii śledztwo. Jeżeli nic się nie dzieje albo wszystko się udaje, to jest super. Problemy zaczynają się, gdy coś się nie uda albo ktoś zacznie zadawać konkretne pytania.
W książce wielokrotnie wracasz do niewydolności systemu. Jednocześnie piszesz, że to właśnie wy – ratownicy medyczni jesteście jedyną grupą zawodową, która może to zmienić.
Medyków w Polsce jest ok. 350-400 tys. Stanowimy niespełna 1 procent społeczeństwa. Żadna zmiana dotycząca życia i funkcjonowania 1 procenta ludzi nie będzie podjęta przez ten 1 procent. Żeby doszło do jakiejkolwiek dużej reformy, jakiejkolwiek zmiany, potrzebujemy społecznej debaty. Np. o tym, czy wolimy zapłacić 50 zł za przyjście do lekarza rodzinnego, ale dzięki temu mieć gwarancję, że zostaniemy przyjęci tego samego dnia, czy jesteśmy gotowi płacić wyższą składkę zdrowotną itd.
Ale u nas – jak mówiłem – nie toczy się takich debat. Żeby do nich doszło, politycy muszą zostać do tego zmuszeni.
Bo zawsze jest coś ważniejszego od ochrony zdrowia. Generał policji strzela granatnikiem w sufit, buduje się pałace, dzieją się rzeczy, które cały czas spychają tematykę zdrowia na później.
Pogadamy o przychodniach, ale później. Wiemy, że musimy zreformować szpitale, ale później.
Polityków trzeba zmusić i my, ratownicy medyczni, mamy tę zaletę i przewagę nad pozostałymi grupami zawodowymi, że pracujemy w kluczowych miejscach systemu. Możemy być takim ziarenkiem wrzuconym w tryby maszyny i sprawić, że ta się zatrzyma. Oczywiście nie zrobimy wszystkiego sami, ale sami możemy zacząć.
"Pamiętam, jak pod SOR podjechała nowiuteńka, wyposażona jak marzenie kareteczka z Dupamedu, z panem, który miał złoty pakiet, wszystko było w opcji. No prawie wszystko, bo okazało się, że jest poważnie chory i akurat tego schorzenia jego prywatne ubezpieczenie nie obejmuje. I taki wyfiołkowany bogacz nagle wylądował na łóżku, na którym godzinę wcześniej leżał nasz stały bywalec, miłośnik trunków wszelakich.
To jest jedna z bardzo niewielu naprawdę demokratycznych rzeczy w naszym kraju, że wszyscy umieramy na tych samych zasyfionych łóżkach, jak znany dziennikarz, który odszedł nie tak dawno w sile wieku, a umarł po prostu od wódy na SOR-ze tak jak wielu przed nim i wielu jeszcze w przyszłości. Wiem, że większość moich czytelników jest młodych, często mają ubezpieczenia prywatne fundowane przez pracodawców, ale nie myśl, że problemy w publicznej ochronie zdrowia Cię nie dotyczą, bo i tak się spotkamy, kwestia czasu. I oby to nie było pierwsze i ostatnie spotkanie ..."
Mam wrażenie, że bez udziału pacjentów, czyli nas wszystkich, nic się nie zmieni. Ludzie narzekają i na tym się kończy.
Jesteśmy rzeczywiście społeczeństwem bardzo wyalienowanym, rozbitym, któremu cały czas ciężko zrozumieć, że to, ile zarabia nauczyciel w szkole podstawowej, powinno być bardzo ważne dla bezdzietnego kawalera ze stolicy.
Ale to się zmienia.
Być może tak dzieje się tylko w mojej bańce, ale dostrzegam, że coraz więcej osób zaczyna głośno mówić, że jeżeli coś jest publiczne, to jest nasze.
Zdaję sobie sprawę, że czeka nas długa droga, zanim ludzie uwierzą, że nie ma co demolować ławek w parku, bo to nasze ławki. Ale to się już zaczęło.
Mamy jako społeczeństwo coraz większą moc, siłę wymuszania niektórych rzeczy. Dzięki rozwojowi Internetu mamy okazję coraz więcej spraw oglądać z bliska. Chociażby kwestia SMA [rdzeniowy zanik mięśni]. Początkowo ta choroba była czymś abstrakcyjnym. O tym się gdzieś słyszało, ale pojawiło się kilka osób, których dzieci zachorowały, pojawiły się kolejne zbiórki, publiczna presja i w końcu udało się doprowadzić do tego, że leczenie SMA zostało refundowane.
Osobiście wierzę, że tak będzie z całym systemem ochrony zdrowia. Że za jakiś czas, kiedy pokolenie „pookrągłostołowe” zacznie naturalnie odchodzić, będziemy się mogli zająć rzeczami ważnymi dla nas.
Bo dla mnie ważniejsze niż to, kto pracował dla SB, albo kto skazywał opozycjonistów, jest to, czy jeżeli zostanę ojcem i moje dziecko zachoruje, będzie lekarz pediatra.
W żadnym kraju system ochrony zdrowia nie jest idealny, ale my naprawdę dochodzimy do ściany.
Naprawa tego to ogromne zadanie polityków, ale tych, którym rzeczywiście zależy, o ile tacy w polityce są. Żeby tak tym pokierować, żeby ten amerykański, prywatny scenariusz, był tylko koszmarem, który nigdy się nie zrealizuje.
Jak wytłumaczyć ludziom, że bez dobrze opłaconego lekarza, świetnie zarabiający informatyk nie będzie miał gdzie się leczyć? A świetnie prosperujący przedsiębiorca, jeżeli nie podzieli się częścią zarobionych pieniędzy w formie podatku czy składki zdrowotnej, będzie miał problemy z chorującym, niemającym za co się leczyć personelem.
Wiele miejsca w książce poświęcasz SOR-om. Piszesz, że SOR jest jak soczewka skupiająca wszystkie problemy całej ochrony zdrowia.
To prawda. Taka jest specyfika tego oddziału. To właśnie tam widać każde tąpnięcie ekonomiczne, społeczne itd. Tam skupiają się wszystkie niedomagania systemu.
SOR jest tym najsmutniejszym, najczarniejszym jego kawałkiem. Ale to wynika z prostej rzeczy - nikt nie przywozi umierających ludzi do kina, do cukierni. Przywozi się ich właśnie tam. To dla nich specjalnie stworzono to miejsce.
Na SOR-ze spędziłem trzy lata na studiach jako sanitariusz, czyli plankton w ochronie zdrowia, a potem dwa lata jako ratownik medyczny. Odszedłem na własne życzenie 2,5 roku temu.
Gdybyś spędził tam 12 godzin w roli obserwatora po stronie medycznej, zostałbyś posadzony na sali obserwacyjnej albo reanimacyjnej, zobaczyłbyś rzeczy tak ciemne i tak złe, ale jednocześnie tak dobre i tak jasne, coś tak skrajnego, że wielu osobom byłoby ciężko dojść do siebie.
Tam będziesz, jak w tej anegdocie, miał na jednym łóżku człowieka, który trzyma swojego ojca w ramionach po raz ostatni, na drugim łóżku człowieka, który trzyma swoje dziecko w rękach po raz pierwszy, a pośrodku gościa z dezodorantem w dupie.
To jest nasza rzeczywistość. SOR to też miejsce naprawdę ciekawe tak, jak ciekawi są ludzie i ich historie. Chyba nigdzie na świecie nie są to miejsca fajne, ładne i przyjemne. Bo moment, w którym byśmy szli w stronę komfortowych, szerokich łóżek, telewizorów dla pacjentów na każdej sali obserwacyjnej i napojów z automatu, oznaczałby, że zapominamy o najważniejszym, czyli ratowaniu życia i zdrowia, w stanie zagrożenia.
To się tam powinno dziać i się dzieje.
"Jesteśmy jak latarnia, która zawsze świeci, więc różne ćmy – chore, zdrowe, znudzone, najebane – do nas lgną. Nieważne, jaki dzień tygodnia, która godzina czy południe, czy noc, czy blady świt – ktoś będzie się musiał tym delikwentem zająć. A dla lekarzy rodzinnych, poza sytuacjami, w których naprawdę chodzi o dobro pacjenta, to często po prostu fantastyczny dupochron – miejsce, gdzie możesz wysłać pacjenta, czy nawet zlecić, żeby go tam zabrali, a dalej niczym się nie przejmować. Najważniejsze, że twoja pieczątka w dokumentacji medycznej nie będzie ostatnia.
Wielu lekarzy medycyny rodzinnej, ratowników czy nawet lekarzy prywatnych w przypadku jakichkolwiek problemów, czyli czegokolwiek bardziej skomplikowanego niż grypa, wysyłają pacjenta na SOR w ramach protokołu RWD – „Ratuj Własną Dupę”. Jesteśmy taki pisuarem, do którego każdy może się odlać, a my z każdą ilością tego płynu musimy sobie poradzić".
Tyle że w Polsce na SOR-y trafia mnóstwo ludzi, którzy w ogóle nie powinni się tam znaleźć.
Tak, tylko w sytuacjach kryzysowych, jeżeli nie wiadomo, co zrobić z pacjentem, SOR jest takim miejscem, gdzie od biedy poradzą sobie i ze sraczką. Coś się wydarzyło, trzeba na szybko, damy radę. Problemem jest to, że to się stało normą, regułą. Że wiele osób trafia na SOR, poniekąd z wyrachowania, ale często z bezsilności. SOR powinien być ostatnią deskę ratunku. Tymczasem żyjemy w rzeczywistości, w której ostatnia deska ratunku często staje się pierwszą, albo – co gorsza – jedyną.
Zapalenie ucha boli. Mieszkasz w małej miejscowości, zaczęło cię boleć cię o drugiej w nocy, gdzie się udasz? Na 95 proc. na SOR, chyba że należysz do 5 proc. lepiej sytuowanych ludzi, których stać na to, żeby wsiąść w taksówkę i pojechać 20 km do nocnej, świątecznej pomocy lekarskiej.
System ochrony zdrowia to system naczyń połączonych. Jeżeli niedomaga coś w jednej części, cała reszta zaczyna to odczuwać. Gdy zaczęła niedomagać podstawowa opieka zdrowotna, SOR to widzi. Nie domagały stacje dializ, SOR to widzi itd. Poza tym, że system nie działa, pacjentom również po prostu brakuje wiedzy. Z wieloma rzeczami, z którymi zgłaszają się, można spokojnie poczekać.
Do niedawna na SOR-y kierowali też lekarze rodzinni.
To się właśnie skończyło, dziś nie można już wystawiać takiego skierowania.
Musimy rozróżnić dwie rzeczy. Człowieka, któremu się nie chce poświęcać pacjentowi czasu i wysyła go na SOR, bo tam go przebadają od stóp do głów. Zafundują mu 14 godzin traumatycznego czekania na krześle tylko po to, żeby się dowiedział, że wyniki ma słabe, ale do leczenia w trybie planowym, a nie na ostro.
Ale są też sytuacje, w których pacjent jest na pograniczu. Nie może być zostawiony sam sobie, wymaga w miarę szybkich działań, w ciągu jednego, dwóch dni. Nie umiera, tomograf może być o godz. 18:00 lub o 02:00 w nocy, ale musi być zrobiony do końca tygodnia, bo to może mieć kolosalne znaczenie dla jego rokowania. I dokąd go posłać? Na SOR.
Albo ciachnąłeś się nożem i mimo że to proste szycie na trzy szwy, wysyłają cię na SOR. Nie jesteś w stanie bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia, mógłby cię zszyć ktoś w ambulatorium, ale takiego miejsca pośredniego nie ma, gdzie ktoś cię przyjmie na szybko, rozpozna, zdiagnozuje i z tymi wynikami pokieruje dalej.
Dawniej powiedziałbym sztywno, że SOR-y mają być tylko dla ludzi z urwanymi rękoma i udarami i nikogo innego nie wpuszczamy, a teraz coraz częściej myślę, że skoro ta katastrofa ochrony zdrowia postępuje, a i tak od tego nie uciekniemy, to lepiej powiedzmy sobie głośno, że tak jest i inaczej nie będzie.
Takich historii będzie tylko więcej, przychodnie będą padać i ci ludzie i tak będą trafiać na SOR-y, więc weźmy głęboki oddech, wyluzujmy, przestańmy zgrywać superbohaterów i zadajmy sobie pytanie: w jaki sposób możemy tych ludzi zaopatrywać? Jak utrzymać cały czas wolne miejsca dla tych w stanie bezpośredniego zagrożenia życia, a jednocześnie nie pozostawiać bez opieki tych, którzy tej pomocy też potrzebują, a nie otrzymają jej nigdzie indziej?
Nocna i świąteczna opieka nie jest w stanie tego załatwić?
Ta część systemu też mocno u nas kuleje. Ludzie nie wiedzą, że coś takiego istnieje, a z drugiej strony dostępność do tej usługi jest słaba. Niewiele osób decyduje się na pracę w takim miejscu, bo paradoksalnie może się ono okazać trudniejsze dla personelu niż SOR.
Pracują tam głównie młodzi lekarze z mniejszym doświadczeniem, którzy dysponują stetoskopem, ciśnieniomierzem, glukometrem i kimś do pomocy. Twoje możliwości diagnostyczne są ograniczone, bo możesz wybadać tylko tyle, ile jesteś w stanie tym sprzętem.
A ostry dyżur w szpitalach?
Tylko że - wracając do mojego przykładu z bolącym uchem - ostry dyżur laryngologiczny jest właśnie w ramach SOR. Z tym że czekasz do innego lekarza. Chociaż to zależy, bo województwie obok może być zupełnie inaczej, bo to też nie jest systemowo uregulowane. Tam, gdzie pracowałem, mieliśmy ostrą laryngologię i to było osobne pomieszczenie na SOR, gdzie było dwóch laryngologów i tłumy pacjentów z całego miasta.
Mamy ogromny problem ze specjalistami, których brakuje, bo warunki pracy są, jakie są. To niewdzięczna, ciężka praca, różnie wynagradzana, więc nie ma ludzi do roboty. Dostępność do świadczeń jest ograniczona. Tym, którzy pracują, jest jeszcze ciężej, bo mają więcej przypadków i pacjentów. Takie samonapędzające się błędne koło.
Oczywiście to wszystko rozbija się o kasę i gdzieś to trzeba będzie zbilansować. Ustalić, ile jesteśmy w stanie włożyć, jakiego komfortu oczekujemy i znaleźć punkt przecięcia tych osi. To coś, co jest ewidentnie do poprawy.
Dlaczego odszedłeś z SOR?
Bo miałem dość. Dość tego, jak wygląda moje życie, praca w tak ciężkich warunkach, za takie wynagrodzenie. Dość bezsilności, permanentnej frustracji. Jednocześnie zrozumiałem, że poza SOR też jest życie.
Piszę o tym w epilogu. Że jesteśmy jak Jehowy, patrzymy na ludzi, którzy pracują od 8 do 16 jak na osoby spoza własnego świata.
Ta robota jest bardzo specyficzna, zmienia twoje życie, kręgi znajomych, zainteresowania, sposób, w jaki spędzasz czas. Wpadasz w to wszystko i bardzo łatwo jest zapomnieć, że poza SOR, poza ochroną zdrowia, jest jeszcze świat, całkiem piękny i kolorowy.
Nie ma punktów za męczeństwo. Nie płacę niższego czynszu za to, że pracuję w takich warunkach. Oczywiście inni też mają ciężko, każda praca jest ciężka, natomiast nasza jest specyficzna i miałem tego powyżej uszu.
Bezpośrednim impulsem odejścia było to, co działo się w ochronie zdrowia, czyli padały po kolei SOR-y, do nas walili pacjenci drzwiami i oknami, a jednocześnie zaczął się protest ratowników medycznych. Stwierdziłem, że to ten moment, kiedy trzeba pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa i odpocząć.
Dzięki temu nie dość, że bardzo odpocząłem, to po raz kolejny poszerzyła się moja perspektywa, bo miałem siłę, żeby działać przy granicy polsko-białoruskiej. Po dwóch tygodniach spania w nocy, we własnym łóżku, zacząłem zauważać, jaki to wieczne niedospanie miało wpływ na mój nastrój, na mój sposób rozmowy.
Nie żałuję ani minuty spędzonej na SOR i chciałbym kiedyś na niego wrócić. Może szybciej niż później, ale to musi być świadoma decyzja. Jak z małżeństwem.
Nie sztuka wejść po raz kolejny w nowy związek i zrobić sobie krzywdę. To musi być tak, jak powinno być, czyli wchodzisz na takich i takich zasadach, możesz spodziewać się tego i tego, za takie pieniądze, w takich warunkach.
Niestety, ochrona zdrowia dla młodego człowieka, jakim wciąż jestem, to nie jest coś, z czym można się bezpiecznie związać. Nie masz gwarancji, że pracując na umowie kontraktowej, będziesz pracował cały czas w jednym szpitalu, czy będzie takie, a nie inne finansowanie SOR. Czy nie zmieni się wojewódzki plan zabezpieczenia i z moich usług ktoś nagle zrezygnuje? Ile pielęgniarek ma na swoim koncie takie przygody, jak szpitale, które nie wypłacały im pieniędzy na czas albo nie wypłacały pensji.
Człowiek podejmuje spore ryzyko. Jeżeli twoja codzienna praca, gdzie zarabiasz na chleb, na rachunki, jest ryzykowna, a nie ma z tego kolosalnych pieniędzy, to coś tu jest nie tak.
"Kiedyś dwudziestoczteroletni chłopak umierający na raka, teoretycznie pod opieką hospicjum, zgłosił się na SOR z powodu wymiotów po chemii i ogólnego wycieńczenia. To może nie była jeszcze agonia, ale perspektywa maksymalnie kilku tygodni. Zadzwonił do hospicjum, nikt nie był w stanie do niego przyjechać, podać mu leków przeciwwymiotnych i przeciwbólowych. Poszedł do swojego lekarza rodzinnego i on oczywiście odesłał go na SOR. Dla nas to człowiek z teoretycznie najniższym priorytetem, ale został przyjęty, dostał leki przeciwwymiotne, przeciwbólowe i doprowadziliśmy jego stan ogólny do poziomu „dobry”.
Tylko w związku ze wspomnianym wyżej protokołem RWD i brakiem systemowych rozwiązań od razu zrobiono mu tomografię, pobrano krew do badań itd. Zamiast dostać szybki wypis do domu, spędził na oddziale całą noc. To są bezsensowne czynności czy koszty z punktu widzenia medycznego, ale nie medyka. Bo my musimy zabezpieczyć się z każdej strony. Nie wiadomo, czy jego rodzina nie powie później, że: „gdyby tylko mojemu Michałkowi ktoś podał sól fizjologiczną, to może by przeżył”. A skończyło się tak, że gdy wypisywaliśmy go rano, to leki już przestały działać, a on dalej wymiotował po nocy spędzonej bez sensu w poczekalni".
Ustawa zmieniła zasady, na jakich zatrudnia się ratowników?
Nie. Jest w niej napisane, że ratownik medyczny może być zatrudniony na umowę o pracę, na umowę zlecenie i umowę kontraktową. Teraz jestem kontraktowcem. W mojej obecnej sytuacji to mi pasuje. Ale ja nie mam dzieci, nie mam zobowiązań, natomiast gdyby się pojawiły, chciałbym większego bezpieczeństwa.
A gdybyś dziś chciał dostać etat?
To nie takie proste. Większość ratowników w pogotowiu ratunkowym pracuje na kontraktach. Na SOR-ze jest większa szansa na etat.
Wygląda na to, że do rządzących dotarło, że sytuacja na SOR-ach wymaga działania. Mówił o tym ostatnio nawet Jarosław Kaczyński. Twoim zdaniem jest szansa na realne zmiany?
Główną zmianą jak dotąd było powołanie w Warszawie Państwowego Instytutu Medycznego, czyli szpitala dla władzy.
Ale mówiąc poważnie, nie wierzę, że obecny rząd doprowadzi do jakichkolwiek pozytywnych zmian. Gdyby miał to zrobić, zrobiłby to w ciągu minionych 8 lat. A przez tych 8 lat nie przypominam sobie ani jednej pozytywnej decyzji.
Przepraszam, była jedna decyzja ministra zdrowia, z którą się zgadzam - odznaczenie medalem siostry Małgorzaty Godlewskiej. Ludzie się z tego śmiali, ale to świetna pielęgniarka. Wielu jej pacjentów napisało mi na Instagramie, jak ona się nimi świetnie opiekowała. Serdecznie ją pozdrawiam.
Cała reszta, reformy, nie reformy, pomysły od czapy, to wszystko jest coraz szybszym mieszaniem herbaty z nadzieją, że będzie słodsza. Weźmy ustawę, 6 proc. PKB. Uchwalono ją, a potem okazało się, że wydatki na zdrowie będziemy liczyć według PKB, ale tego sprzed 2 lat.
Ostatnio nowelizując ustawę o zawodzie lekarza i lekarza dentysty wyprowadzono cichaczem z NFZ 13 mld złotych. Wiem, że wspólna sakiewka zwana budżetem nie jest z gumy.
Czasami podejmuje się trudne decyzje, czy zafundujemy dzieciom w sierocińcach 2-tygodniowe kolonie, czy zwiększymy środki na profilaktykę raka piersi. To nie jest łatwy wybór.
Natomiast jeśli ktoś się do tego pcha, jako obywatele mamy prawo oczekiwać, że wybory przez niego podjęte będą dobre. A - jak powiedziałem - nie przypominam sobie specjalnie dobrych decyzji. Raczej jest powolne dewastowanie i gaszenie pożaru benzyną.
Odszedłeś z SOR, ale nie z zawodu. Pojechałeś jako ratownik na granicę polsko-białoruską. Jakie to było doświadczenie?
Dla mnie i moich kolegów i koleżanek, którzy brali w tym udział, to był czas wytężonej pracy, ogromnego wysiłku zarówno fizycznego, jak i psychicznego. To coś, co będę przeżywać do końca życia.
Nie przywiązuję wagi do pamiątek, ale powiesiłem sobie nad biurkiem jedną - podziękowanie za tę akcję.
Dużo się dowiedziałem o sobie, o świecie, w którym funkcjonuję. Rozwinąłem się też jako medyk, może nie medycznie, a bardziej humanistycznie. Z dumą noszę do dziś naszywkę „Medycy na granicy” na swoim pomarańczowym ubranku.
Działaliśmy apolitycznie, humanitarnie i z troską o drugiego człowieka w stanie zagrożenia życia i zdrowia. Mnie nie robi różnicy czy zakładam opatrunek na stopie 19-letniej uchodźczyni z Syrii, czy polskiemu choremu na SOR-ze. Pacjent to pacjent.
„Medycy na granicy” to był także nasz sprzeciw przeciwko rzeczywistości, w której ktoś skazuje ludzi na śmierć z głodu i zimna w lesie. Żaden kodeks karny, w żadnym, nawet najbardziej totalitarnym państwie, nie przewiduje kary śmierci z głodu i zimna za przekroczenie granicy. Nie podoba mi się to, co robi straż graniczna, policja i inne służby.
Dramat na granicy trwa i my cały czas się w to angażujemy w różnych formach. Udzielamy teleporad aktywistom, którzy tam działają. Wielu z nich to ludzie, którzy wzięli udział w naszych kursach pierwszej pomocy. Coś z nas więc tam pozostało.
Jak byliśmy na Podlasiu, ludzie na Twitterze pisali: „Ale jesteście odważni. Super!” O wielu rzeczach jeszcze nie można mówić, o wielu rzeczach bardzo chcielibyśmy mówić i jak tylko się zmieni sytuacja w Polsce, to mam nadzieję, że uda się wynagrodzić miejscowym działaczom za to, co robili.
Mnie w najgorszym wypadku groziło pałowanie, grzywna, może jakiś areszt. A człowiek, który przyjmuje pod swój dach osoby z drugiego końca świata, ryzykuje całym swoim życiem zawodowym, społecznym, dobytkiem. Bo tam wyraźnie przebiegała granica podziałów, chociaż nie było na szczęście polowań na uchodźców. Przeciwnie, w najgorszym wypadku większość ludzi była pozytywnie neutralna.
Dziś pracujesz w pogotowiu i uczysz ludzi udzielania pierwszej pomocy.
Rzeczywiście od jakiegoś czasu mocno się w to angażuję. Śmieję się, że im więcej osób czegoś nauczę, tym mniej ludzi będzie później zawracać nam głowę. W Polsce wiedza o udzielaniu pierwszej pomocy leży kompletnie.
No właśnie. W książce piszesz, że nasze wskaźniki przeżywalności po zatrzymaniu krążenia są najgorsze w Europie. U nas wynoszą ok. 6 proc., w Danii przekraczają 50.
Ale tam nauka pierwszej pomocy od najmłodszych klas jest czymś obowiązkowym i często powtarzanym. A u nas?
Z jednej strony dyskutujemy, czy religia może być przedmiotem maturalnym, a z drugiej nikt nie mówi o tym, żeby do egzaminu maturalnego dodać krótkie zaliczenie z pierwszej pomocy.
Pierwsza pomoc jest bardzo prosta. Wystarczy do człowieka podejść, zobaczyć, czy jest bezpiecznie, potrząsnąć nim, sprawdzić, czy oddycha. To coś, czego uczymy w cztery godziny. A podstaw możemy nauczyć w godzinę.
Powszechna znajomość udzielenia pierwszej pomocy w Polsce nawet na bardzo niskim poziomie sprawiłaby, że przeżywalność by wzrosła. Ludzie boją się pozwów, boją się złamania żeber, używania defibrylatorów. Nikt im nie pokazał i nikt ich nie zapewnił o tym, że to łatwe i proste.
W telewizji śniadaniowej zobaczysz, co tydzień wiadomości o nowych sposobach makijażu, ale o tym, jak udzielać pierwszej pomocy, tych informacji nie ma albo są podawane okazjonalnie. Czasem mówi się o tym przed wakacjami, jak się ktoś znowu utopi albo jak wpadnie pod lód w zimie i utonie. A to są czynności, które ratują ludzkie życie.
Na ostatnim kongresie ratowników człowiek, który przepracował na OIOM-ie 15 lat powiedział, że wszyscy pacjenci, którzy o własnych siłach opuścili jego oddział po zatrzymaniu krążenia, to byli pacjenci, których świadkowie ratowali na ulicy. My to też widzimy. Pół roku temu przyjechałem do zatrzymania krążenia w domu, gdzie tak naprawdę rodzina uratowała tego człowieka. Bliscy spowodowali, że jego serce zaczęło bić. Może się bali, ale potrafili powstrzymać emocje, wiedzieli, o co toczy się gra.
Potrafimy zapłacić telefonem, zegarkiem, a nie wiemy, że przyklejenie dwóch elektrod i naciśnięcie guzika może stanowić o czyimś być, albo nie być. Mamy w tym zakresie ogromną robotę do zrobienia.
*Jan Świtała, ratownik medyczny, influencer, na Instagramie konto @yanek43, autor książki „Polski SOR. Uwaga, będzie bolało”, wyd. Mando, 2022. Cytaty pochodzą z ww. książki.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze