0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Dawid Zuchowicz / Agencja GazetaDawid Zuchowicz / Ag...

Decyzja Lewicy, aby usiąść do stołu z PiS i dogadać się w sprawie głosowania nad ratyfikacją unijnego Funduszu Odbudowy oraz zmian w Krajowym Planie Odbudowy zaskoczyła nie tylko resztę opozycji oraz komentatorów, ale podobno nawet przedstawicieli partii rządzącej.

Nie ma sensu traktować poważnie pełnych oburzenia oskarżeń o zdradę rzucanych przez polityków PO oraz nie mniej emocjonalnych, za to równie pochopnych „analiz” komentatorów liberalnych mediów. Między bajki można włożyć opowieści o tym, że obalenie rządu PiS było o włos.

Z drugiej strony w kwestii motywów postępowania Lewicy trudno za wystarczające przyjąć wyjaśnienia samych sprawców zamieszania i ich adwokatów („racja stanu”, „dobro publiczne”, „wyższa konieczność”, „odpowiedzialność za Polskę”).

Żeby zrozumieć, co robi Lewica i dokąd może ją to zaprowadzić, trzeba na chłodno spojrzeć na jej obóz i otoczenie, uwzględnić potencjał liderów i struktur, elektorat, wreszcie program.

Pomocne w tym będzie przyjęcie realistycznej wizji polityki.

Przeczytaj także:

Realpolitik opozycji

W wersji hard podejście to głosi między innymi, że partie tworzą programy, żeby wygrać wybory, jednak nie wygrywają wyborów po to, by realizować programy. W wersji soft przyjmijmy, że odsunięcie PiS od władzy - choć deklarowane przez wszystkich liderów opozycji - nie jest jedynym, ani nawet najważniejszym, celem ich działania.

Gdyby było inaczej, kandydaci opozycji w wyborach prezydenckich zamiast tracić siły na wzajemną rywalizację w pierwszej turze, solidarnie wsparliby tego, który wedle sondaży miał szansę wygrać z Dudą w drugiej turze (przypomnijmy: najpierw był to Kosiniak-Kamysz, później Hołownia).

Po wyborach liderzy PO nie otwieraliby szampanów, lecz pogrążyli się w depresji. Było inaczej. Świętowali sukces, jakim było zachowanie roli rozgrywającego w drużynie opozycji (przepadł bonus w postaci Pałacu Prezydenckiego).

Wspomnijmy o podbieraniu posłów „sojuszniczych” klubów przez Polskę 2050 Hołowni, ogłoszeniu bez uzgodnienia z partnerami „koalicji 276” przez KO, zignorowaniu kandydatury Ikonowicza na RPO przez posłów KO, i Hołowni.

Wzajemna rywalizacja opozycji jest częścią polityki i trzeba to uznać. PSL walczy dziś przede wszystkim o to, aby nie wypaść z Sejmu. Polska 2050 Hołowni i PO - o pozycję lidera opozycji.

Lewicy nie grozi ani jedno, ani drugie. O co więc gra?

Wydaje się, że wśród wielu pieczeni, które Lewica chciała upiec przy Funduszu Odbudowy trzy były szczególnie pożądane. Chodziło o podmiotowość, jedność i nowych wyborców.

Kompleks młodszego brata

Lewica dobrze zdaje sobie sprawę z tego, jaki ma elektorat. Jest dziś partią elitarną. Radzi sobie względnie dobrze w walce o ideowo liberalny elektorat wielkomiejski, a ponad połowa jej wyborców to osoby z wyższym wykształceniem. Ma to swoje konsekwencje.

Walczy o głosy nie z PiS, ale z KO. To między tymi listami zachodziły największe przepływy np.: spośród osób, które w 2015 roku zagłosowały na PO, w 2019 r. KO poparło ok. 69 proc., a Lewicę 16 proc. (za late poll Ipsos dla TVN 24). Przyciąga najbardziej antyklerykalnych i nastawionych na ochronę praw mniejszości, ale przegrywa, gdy chodzi o kwestie pragmatyczne lub gdy gra się zaostrza.

Zagrożeni utratą świadczeń emeryci z sektorów objętych dekomunizacją porzucali SLD, by głosować na PO. Lewicowi wyborcy nie czekali aż Robert Biedroń „przekaże” poparcie Rafałowi Trzaskowskiemu w finale elekcji prezydenckiej i już w pierwszej turze głosowali na kandydata KO.

To kształtuje postrzeganie Lewicy. W fokusach, które prowadziliśmy ze Sławomirem Sierakowskim przed wyborami parlamentarnymi w 2019 r., badani proszeni o przygotowanie portretów głównych sił politycznych rysowali Lewicę jako mniejszego bliźniaka albo młodszego brata Platformy.

Decyzja w sprawie Funduszu Odbudowy była dyktowana „kompleksem młodszego rodzeństwa”, próbą wyjścia z cienia i powiedzenia Platformie, że straciła prawo do dyrygowania opozycją.

Jedność ponad wszystko

Politycy Lewicy przykładają wielką wagę do tego, aby mówić jednym głosem. Cóż robić, swoje braki niesiemy na sztandarze. Trzech partii w jedną formację nie połączyła wzajemna miłość. Nie była to także nienawiść do PiS.

Połączyła je Platforma, która pod presją PSL wykluczyła SLD z koalicji przed wyborami parlamentarnymi w 2019 r. Starzy wyjadacze od Czarzastego wyciągnęli rękę nie tylko do Wiosny, ale także do Partii Razem, puszczając tym samym w niepamięć „kradzież” wyborców w 2015 r.

Połączenie doświadczenia partyjnych weteranów z entuzjazmem i ideowością politycznych nowicjuszy zagrało, a premią za zjednoczenie był dobry wynik w wyborach parlamentarnych. Lewica wprowadziła do Sejmu 28 posłów i aż 21 posłanek (największy udział kobiet w klubach Sejmu IX kadencji).

Jednak łączenie się SLD i Wiosny, które miało się odbyć na wyjątkowo korzystnych dla tej drugiej warunkach utknęło w martwym punkcie, a pomiędzy poszczególnymi partiami uwidaczniają się nie tylko napięcia personalne, ale także istotne różnice programowe. Razem pragnie być lewicą socjalną, Wiosna - kulturową, a SLD – partią władzy.

Politycy Lewicy potrafią poróżnić się zarówno w kwestiach prozaicznych (podwyżka uposażeń), jak i programowych (przykładem polityka energetyczna: Razem jest proatomowe, Wiosna - antyatomowa, a SLD - indyferentne).

Potwierdzają to amatorskie – jak je określa sam autor - badania ankietowe Tomasza Czakona, przeprowadzone niedawno wśród katowickich członków SLD (Nowej Lewicy) i reszty partii lewicowych.

Badanie „aktywu” wskazało na dużą ambiwalencję i rozproszenie opinii na temat tego, co jest najważniejsze dla lewicy. Uderzająca była międzypokoleniowa rozbieżność wizji. Dla liderów przekonanych o tym, że wyborcy premiują jedność, to duży problem.

Skoro nie ma wspólnej wizji celów i wartości wśród członków, to z czym iść do ludzi? W klubie rośnie więc nacisk na jedność i dlatego twarde stanowisko części posłów (m.in. Partii Razem) popierające ratyfikację Funduszu Odbudowy przyspieszyło decyzję i skłoniło klub do osobnych negocjacji z PiS.

Wyprawa po złote runo

Wśród motywów stojących za tą decyzją są wreszcie te związane z ambicją zredefiniowania centralnego konfliktu politycznego i sięgnięcia po elektorat nieodnajdujący się w konflikcie PiS-antyPiS.

Zarówno Razem, jak i później Wiosna wchodziły do gry obiecując nową jakość. Czy ktoś dziś pamięta, jak Biedroń młotem rozbijał duopol PiS-PO? W Lewicy pamiętają. Dziś nie chodzi już - mam nadzieję - o poszukiwanie ortodoksyjnych symetrystów, jak mantrę powtarzających „PiS, PO – jedno zło”. Takich łatwiej znaleźć w publicystyce Grzegorza Sroczyńskiego i Rafała Wosia niż w rzeczywistości.

Gdyby liczebność ich lewicowego skrzydła szacować na podstawie wyników Razem w 2015 r., czy Biedronia w 2020 r. wyjdzie max 2-3 procent. Lewicy chodzi o pozyskanie - jak to określiliśmy z Sierakowskim - „cynicznych” elektoratów PO i PiS.

Badania wskazały, że wiele osób głosuje na PO mimo, że samej partii jak i jej liderów ani nie lubi ani nawet nie poważa. Robią to z braku alternatywy.

Z drugiej strony spora część elektoratu PiS to ci, którzy nie zgadzają się z jej profilem światopoglądowym. Głosują nie ze względu na stosunek PiS do praworządności lub mniejszości, lecz pomimo niego. Tym, co ich przekonało były: plan naprawy państwa, diagnoza niedociągnięć transformacji (np.: wykluczenia transportowego), transfery socjalne...

W naszych ostatnich badaniach mówili o tym, że dla nich „PiS to mniejsze zło” (Raport „Koniec hegemonii 500+” na stronie Krytyki Politycznej, streszczenie raportu w „Polityce” 27.04-4.05).

Lewica poradziła sobie z pozyskaniem wyborców, których PO rozczarowała (np.: brakiem zdecydowania w walce o podstawowe wartości liberalne, świeckie państwo, tolerancję, czy prawa kobiet).

To oni, obok lewicowych symetrystów, stanowią dziś jej główny elektorat. W badaniach spójności poglądów wygrała Lewica. Jej wyborcy to ci, którzy w największym stopniu głosowali w zgodzie ze swoimi przekonaniami.

Symetrystów nielewicowych oraz rozczarowanych PiS przejmował dotąd Hołownia. Mniej skutecznie zabiegał o nich PSL.

Decyzja Lewicy o tym, by głosować za ratyfikacją Funduszu (nieprzypadkowo tak głosowali posłowie Hołowni i PSL, o czym liberalni publicyści nie pamiętają) jest więc wejściem do walki o tę grupę wyborców.

Od opozycji totalnej do realnej

Zakładając, że udało się zrekonstruować główne motywy, pora przejść do oceny skuteczności Lewicy w osiągnięciu zakładanych celów. Zachowano jedność.

Co z podmiotowością?

Jeśli chodziło o to, aby pokazać Platformie figę, to się udało. Media rządowe zapiały z zachwytu, liberalne zawyły z oburzenia. Od dawna Lewicy nie poświęcono tyle miejsca w serwisach informacyjnych i publicystyce.

Gdyby - uważana za credo speców od public relations - maksyma „nie ważne jak mówią, ważne żeby mówili” była prawdziwa, klub mógłby odtrąbić sukces.

Rzeczywistość jest jednak bardziej złożona, a spece od PR mądrzejsi niż się powszechnie sądzi.

Wyzwaniem dla drużyny Czarzastego jest to, by grając o nowych wyborców nie stracić starych.

Telewizja Kurskiego, która dziś robi z nich bohaterów, jutro może ich zaatakować brutalniej niż mainstreamowe wolne media lub (co byłoby znacznie gorsze) wrócić do kompletnego ignorowania.

Antylewicowa kampania mediów niezależnych od PiS może zniechęcić do Lewicy wyborców liberalnych. Tym łatwiej, że negocjując z PiS Lewica nie zadbała o to, aby uzyskać choćby symboliczne ustępstwo w kwestii praworządności lub praw kobiet.

Aby oszacować, czy się opłacało, trzeba będzie przyjrzeć się sondażom. Zanim Lewica zdobędzie część wyborców PiS, musi stać się dla znaczącej ich grupy partią drugiego wyboru. Grupa ta musiałaby być kilkukrotnie liczniejsza od zniechęconych wyborców liberalnych.

Takiej wiedzy nie przyniosą proste sondaże, jak IBRIS dla Polsatu, w którym dobrze oceniających głosowanie Lewicy było 66,8 proc., a KO - 23,8 proc. (jakie pytanie, taka odpowiedź), czy Kantara dla „Wyborczej” wskazujące, że wynik Lewicy wzrósł o 1 pkt procentowy, a Hołownia wyprzedził KO.

Utrata przez KO żółtej koszulki może wcale nie być rezultatem działań Hołowni, ani tym bardziej Lewicy, lecz wynikiem nieporadności jej polityków i samego lidera, któremu pogratulować można chyba tylko dobrego samopoczucia („historia zapamięta mnie jako osobę, która tworzyła silną Platformę”).

O skuteczności nowej strategii przechodzenia od opozycji totalnej do opozycji racjonalnej – jak to nazwał poseł Gawkowski - można będzie mówić dopiero za kilka miesięcy. Już dziś widać jednak jakie przesunięcia w zakresie przywództwa, współpracy z otoczeniem i programu mogą pomóc w walce o wyborców.

Przywództwo i siostrzeństwo

Niewykorzystanym zasobem Lewicy pozostaje przywództwo. Trzech tenorów nauczyło się śpiewać, jeśli nie jednym głosem, to w miarę zgodnym chórem. Tyle tylko, że zgoda ta nie daje oczekiwanego efektu synergii.

W dodatku każdy z liderów stracił nieco osobistego powabu i żaden nie jest na linii wznoszącej. Zandbergowi zaszkodziło to, że nie wystartował w wyborach prezydenckich. Biedroniowi to, że wystartował. Czarzastemu wciąż szkodzi to samo, co sprawiło, że nie był nawet rozpatrywany (przeszłość).

Kiedy elektorat opozycji oczekiwał wystawienia w wyborach prezydenckich mocnego męskiego lidera, a oczekiwanie to podbiła pandemia, kandydatami KO i Lewicy byli Kidawa-Błońska i Biedroń (efektem była sondażowa zwyżka Kosiniaka-Kamysza).

Dziś jest odwrotnie. Zaczyna się okres postpandemicznej rekonwalescencji, a wyborcy do naprawy rozjechanych przez Covid usług publicznych najchętniej oddelegowaliby kobiety (badania wskazują, że większość Polaków uważa, że to one lepiej poradzą sobie z walką z nierównościami, polityką edukacyjną, zdrowotną i społeczną etc.).

Tymczasem Lewicą rządzi męski triumwirat! W obliczu sfeminizowania klubu, w epoce schyłku patriarchatu napędzanego protestami kobiet to rażąco anachroniczne.

Czas, aby Lewica przestała być młodszym bratem Platformy, a stała się jej odważniejszą siostrą.

Niepewne otoczenie

Lewica ma problem ze swoim niepartyjnym otoczeniem, a nie ma lewicy bez związków zawodowych, ruchów społecznych, NGO-sów, niezależnych instytucji kultury, inicjatyw oddolnych. Zażyła współpraca, jaka łączyła związki zawodowe (np. OPZZ i ZNP) z SLD w latach 90. to prehistoria. Trudno dziś wyobrazić sobie powrót do niej.

  • Raz, że związki nie mają pozycji, jaką miały w latach 90.;
  • dwa, że wcale im się nie pali do zacieśniania związków z partią niepierwszorzędnego znaczenia;
  • trzy, że Lewica w obecnym kształcie sprawia wrażenie oferty skrojonej raczej pod klasę średnią niż robotniczą.

Co innego utrudnia współpracę z ruchami społecznymi i oddolnymi inicjatywami protestu. Te ostatnie można czytać jako ekspresję sprawczości niechętnej mainstreamowej polityce zinstytucjonalizowanej. Luźna integracja uczestników nie tłumi napięć w ideologicznie i klasowo zróżnicowanej wielości.

Niektóre poglądy lub formy ekspresji uczestników protestów mogą być zbyt radykalne dla starszych lub bardziej tradycyjnych wyborców, a wciąż zbyt ugodowe dla innych sojuszników.

Można zdobywać wyborców spoza wielkomiejskiej klasy średniej postulatami prokobiecymi, ale odpowiedzią na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej nie musi być postulat „aborcji na życzenie”.

Nawet działania Strajku Kobiet zostały skontrowane przez bardziej radykalne środowiska twierdzące, że celem nie jest obrona kobiet, tylko walka o prawa osób z macicami.

Polityków, którzy próbowali przyhamować zapędy kulturowych radykałów, poddano ostracyzmowi. Tymczasem tu chodziło o zdrowy rozsądek.

Gdyby ruch „Ratuj maluchy” zamiast o maluchach mówił o osobach z tornistrami, to w życiu by niczego nie wywalczył.

Lewica musi wypracować formułę, w której uda się współpracować zarówno ze związkami zawodowymi starej klasy robotniczej, jak i młodzieżowymi organizacjami walczącymi o prawa osób niebinarnych. Formułę, w której jedność nie wyklucza wielości poglądów i odwrotnie. Wspomniane rozproszenie opinii i międzypokoleniowe rozbieżności wizji mogą stać się zasobem Lewicy, a nie jej problemem.

Program: „lub” zamiast „i”

Wśród działaczy oraz obecnych i potencjalnych wyborców Lewicy są:

  • uważający, że najważniejsza jest ekologia i walka z katastrofą klimatyczną;
  • stawiający na socjal i budowę welfare state;
  • oraz popierający postulaty środowisk LGBT.

Gdy jednak jakaś partia próbowała połączyć wszystkie te postulaty stawiając miedzy nimi „i”, kończyła z ułamkiem procenta, jak Zieloni. Gdy uchylała jeden (jak Razem) lub dwa (jak Wiosna) mogła zdobyć 3-6 proc. Najsilniejsza była wtedy, gdy uchylała wszystkie te postulaty (jak SLD w czasach Kwaśniewskiego). Powrót do tamtych czasów śni się pewnie niejednemu politykowi Lewicy, lecz dla części młodszych z nich jest to sen koszmarny.

Jednak alternatywa między cynizmem i idealizmem jest fałszywa. Chodzi o to, aby wykluczający idealizm „i” zastąpić inkluzywnym idealizmem „lub”.

Wiele badań w tym te, które przeprowadziliśmy ostatnio ze Sławomirem Sierakowskim („Koniec hegemonii 500+”) pokazują, że Polacy oczekują „drugiej transformacji”, czyli budowy w postpandmicznym świecie państwa gwarantującego wysoką jakość usług publicznych.

Lewica i jej projekt są Polsce potrzebne, bo żadna inna partia nie jest bardziej predysponowana i predestynowana do tego, aby zaproponować i zrealizować scenariusz dojścia do polskiego welfare state. Bez tego trudno będzie pokonać PiS.

Gdyby PO umiało dokonać socjalnego zwrotu oczekiwanego przez Polaków, nie musielibyśmy się zastanawiać, jak odsunąć PiS od władzy. Lewica nie chciała dać się zredukować do liberalnej przystawki, co proponowali jej jedni. Nie widziała się również w powolnym rozbieraniu elektoratu Platformy wespół z Hołownią (tym bardziej że w odwodzie jest Trzaskowski gotów zneutralizować taki ruch Lewicy).

Możemy krytycznie oceniać decyzję polityków Lewicy o podjęciu negocjacji w sprawie ratyfikacji Funduszu, a zwłaszcza stylu, w jakim do tego doszło, jednak trudno nie rozumieć tego, że chce być bliżej ludu i walczyć o wyborców PiS.

To ważne, aby potrafiła osiągać swoje cele z większą subtelnością. Dotyczy to także innych partii. Przepis na Lewicę może być także receptą dla opozycji. Jedność w wielości.

Być może rolą publicystów i komentatorów sympatyzujących z opozycją powinno być zainicjowanie debaty na temat kodeksu etycznej rywalizacji, który pozwoliłby walczyć siłom opozycji na programy i idee w sposób nieburzący jedności obozu i nie uniemożliwiający współpracy tak przed, jak i po zwycięskich wyborach.

* Dr hab. Przemysław Sadura, adiunkt na Wydziale Socjologii UW. Kurator Instytutu Krytyki Politycznej. Bada relacje między państwem i społeczeństwem w obszarach funkcjonowania różnych polityk publicznych. Opublikował m.in. książkę “Państwo, szkoła, klasy”, a ze Sławomirem Sierakowskim raporty: „Polityczny cynizm Polaków” i ostatnio „Koniec hegemonii 500 plus”

;

Komentarze