0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Grzegorz Celejewski / Agencja GazetaGrzegorz Celejewski ...

„Skoro część polityków przez lata nie dbała o język debaty publicznej, to jakie mają teraz prawo, by pouczać dziś protestujących, którzy nie okazują swojej władzy, ale walczą o swoje prawa?

Protesty interpretuję nie tylko jako sprzeciw wobec wyroku niekonstytucyjnego Trybunału Konstytucyjnego. Hasła protestujących wskazują, że sprzeciwiają się oni (nie)walczącej demokracji i domagają się poszanowania dla praworządności"

– pisze dr Michał Ziółkowski o języku protestów wywołanych wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, pod adresem którego padają zarzuty o wulgarność.

Dr Michał Ziółkowski jest adiunktem w Akademii im. Leona Koźmińskiego, a także Max Weber Fellow w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji oraz sekretarzem redakcji czasopisma naukowego „Państwo i prawo”. Jest również związany z Archiwum im. Wiktora Osiatyńskiego, inicjatywą Fundacji Ośrodek Kontroli Obywatelskiej OKO, wydawcy OKO.press.

Cały tekst niżej. Redakcja i śródtytuły: OKO.press.

Przeczytaj także:

Nie potrafię negatywnie myśleć o dosadnym i wulgarnym języku protestów po nieludzkim wyroku TK w sprawie aborcji. Nie tylko dlatego, że stoję po stronie:

  • wolności ekspresji (np. hasło: „wypierdalać”);
  • mowy symbolicznej (np. znakowanie pomników);
  • wolności zgromadzeń (np. protesty w kościołach) w wypadku ich kolizji z porządkiem publicznym.
Język protestujących – nawet ten radykalny, wulgarny, nieposkromiony – nie powinien automatycznie zasługiwać na krytykę z perspektywy konstytucyjnej. Nie tylko dlatego, że mamy na to bogate orzecznictwo różnych trybunałów.

Polska debata o Konstytucji przed 1997 roku do miłych i uprzejmych nie należała, ale przyniosła piękny efekt. W wielu państwach debaty parlamentarne o ważnych ustawach łagodne i grzeczne również nie były – mimo to doprowadziły do uchwalenia dobrego prawa.

Ruchy obywatelskie międzywojnia (np. w republice Weimarskiej lub Polsce) oraz lat 50. i 60. (np. w USA) też miały hasła radykalne i wulgarne, jak na ówczesne standardy.

Obywatele na nowo zaczęli czytać swoją Konstytucję

W zrozumiały sposób gniew i złość towarzyszyły mniejszościom lub grupom nieuprzywilejowanym podczas walki o ich prawa. Ostry język nie powinien dziwić również w polskim wypadku, gdy nieludzki wyrok TK w sprawie aborcji skazuje kobiety na tortury.

Behawioralne podejście do konstytucjonalizmu sugerowałoby raczej ostrożność w krytykowaniu protestujących. Prawie każda decyzja – ustawodawcy lub sądu – rodzi się przy udziale silnych emocji i nieraz znajduje swoje ujście w pełnych pasji oraz śmiałych uzasadnieniach. Całkowite ich wykluczenie z debaty publicznej o prawach konstytucyjnych może być myśleniem życzeniowym.

Intuicyjnie wulgarności wzbudzają we mnie dystans. Rozumiem jednak protestujących na trzech polach: realistycznym, aksjologicznym i konstytucyjno-historycznym. Protestujący to nie „awanturnicy”, jak ich nazywa były prezes Trybunału Konstytucyjnego i sędzia TK w stanie spoczynku prof. Andrzej Rzepliński w wywiadzie z Robertem Mazurkiem w „Dzienniku Gazecie Prawnej".

Proponuję inną perspektywę: być może zmobilizowani obywatele na nowo zaczęli czytać swoją Konstytucję. A ich język wynika nie tylko ze złości, ale poważniejszych problemów naszej przeszłości konstytucyjnej.

Podwójne standardy

Zapewne można łączyć ostrość haseł protestujących ze stopniową zmianą rejestru debaty publicznej. Symbolicznie obrazowano to kiedyś językiem Samoobrony w parlamencie.

Niewątpliwie jednak debatę publiczną na nowe jednak tory wulgaryzacji pchnęły szkalujące, ostre lub wykluczające wypowiedzi niektórych polityków PiS, m.in. sędziów Krystyny Pawłowicz i Stanisława Piotrowicza albo ministrów: Jarosława Kaczyńskiego, Zbigniewa Ziobry i Przemysława Czarnka.

Niektórzy parlamentarzyści ostatniej kadencji coraz mniej dbali o to, by odnosić się do siebie elegancko i z szacunkiem. Językoznawcy zwracali uwagę na ten proces wielokrotnie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakoby politycy po dojściu do władzy czuli „potrzebę bycia panem” – okazania władzy i manifestowania jej w coraz bardziej ostrym i wulgarnym języku.

Skoro jednak część polityków przez lata nie dbała o język debaty publicznej, to jakie mają teraz prawo, by pouczać dziś protestujących, którzy walczą o swoje prawa?

Zawłaszczony język konstytucyjny

Równolegle w debatach parlamentarnych doszło do jednostronnego zawłaszczenia języka. Zwracali na to uwagę wielokrotnie m.in. Ewa Łętowska, Marcin Król, Maria Kruk-Jarosz.

Co istotniejsze, zawłaszczono język Konstytucji. Pojęciom abstrakcyjnym, ocennym, wieloznacznym, często wymagającym subtelnej interpretacji oraz objaśnienia kontekstu ich użycia (np. prawo do życia, sprawiedliwość społeczna, dobro wspólne, liberalizm, demokracja, praworządność itd.) zaczęto nadawać jedno znaczenie.

Znaczenie to było utylitarnie używane przez polityków w debacie publicznej do skutku, tj. aż do wyparcia innych znaczeń. Nie jest łatwo odczarować tak zdeformowane znaczenie konstytucyjnego pojęcia. Przykładem może być negacja praw kobiet przez niekonstytucyjny TK w imię (sic!) ochrony praw człowieka.

Skoro zmobilizowani obywatele nie mogli grzeczną mową przywrócić wieloznaczności narracji konstytucyjnych, to jakie mamy prawo ich pouczać teraz?

Ugrzecznione spory o Konstytucję

Najistotniejszy wydaje mi się jednak argument konstytucyjno-historyczny. Paradoksalnie, po wejściu w życie Konstytucji nie spierano się obywatelsko – jak w dobrze urządzonej demokracji – o wartości konstytucyjne i ich rozumienie. Dyskutowali za to akademicy, intelektualiści, eksperci w komisjach parlamentarnych i komisji konstytucyjnej oraz praktycy i sędziowie w salach sądowych.

Ale ostre spory prawników to nie to samo co ostre spory obywatelskie. Tymczasem dla dobrze urządzonej demokracji to nie ostre i wyrafinowane debaty prawników są najważniejsze. To nie one budują przywiązanie do Konstytucji i gotowość obywateli do jej obrony.

(Chyba, że ktoś wciąż wierzy w nieosiągalny ideał, jakim była sprowadzona do Polski z Niemiec piękna koncepcja patriotyzmu konstytucyjnego, która nawet w kraju pochodzenia jest kwestionowana).

Problem w tym, że owe prawnicze i polityczne spory wygaszał albo tonował elegancko silny Trybunał Konstytucyjny. Czasem Sąd Najwyższy zamykał debatę publiczną. Raz zaś przesądziwszy sprawę Trybunał niechętnie zmieniał zdanie. Zdarzało mu się to czasami, ale nie z otwartą przyłbicą. Trybunał stał się ostatnią instancją konstytucyjnych sporów aksjologicznych. Takie podejście w pewnym sensie mści się na nas dzisiaj, o czym pisali Hanna Dębska i Adam Sulikowski.

W tym kontekście warto wrócić do badań, które pokazują negatywne skutki szlachetnych, ale zbyt silnych sądów konstytucyjnych. Sądy te, dominujące lub zastępując debatę publiczną w młodych demokracjach, utrudniły albo zablokowały rozwój obywatelskiej dyskusji o konstytucji, o czym pisał m.in. Paul Blokker. Mimowolnie stanęły na przeszkodzie jej lepszego zrozumieniu przez zwykłych obywateli oraz uniemożliwiły rozwój wielu instytucji obywatelskiego konstytucjonalizmu.

Proszę nie krytykować tych badań przywołując piękne orzecznictwo TK z wczesnego okresu III RP. Przecież nie chodzi o to, że TK i sądy wsparły powstającą demokrację. Przeciwnie, współuczestnictwo sądów w tworzeniu podstaw państwa demokratycznego było zrozumiałe i naturalne (podobnie było w innych państwach regionu, np. Czechach lub na Węgrzech w latach 90.). Przypomnijmy, że niezaprzeczalnym sukcesem lat 1989-1997 było stworzenie przez Trybunał, Sąd Najwyższy i Naczelny Sąd Administracyjny katalogu praw i wolności, które następnie zostały przeniesione do Konstytucji.

Można wręcz powiedzieć, że prawa i wolności konstytucyjne zostały Polkom i Polakom dane w pierwszej kolejności przez sądy – twórczo interpretujące zasadę demokratycznego państwa prawnego i prawo międzynarodowe – a dopiero następnie zagwarantowane przez prawodawcę konstytucyjnego.

Rzecz w tym, że po wejściu w życie Konstytucji sądy chętnie popadały w formalizm prawniczy, odmawiając progresywnej ochrony praw obywatelskich (pisał o tym przekonująco Marcin Matczak). Innym zaś razem przyjmowały na siebie rolę „uniwersalnego rozwiązywacza problemów” aksjologicznych i politycznych.

Przykładem może być TK, który rozstrzygał sprawy trudne prawniczo do przesądzenia i światopoglądowo sporne (np. aborcja, ubój rytualny, klauzula sumienia, religia w szkołach, wewnętrzne sprawy parlamentu, słuszne odszkodowanie za szkody władzy publicznej itd.).

Modelowym przykładem jest niesławny dziś wyrok TK wydany pod przewodnictwem Andrzeja Zolla w sprawie aborcji.

Używając języka dzisiejszej debaty publicznej: TK niechętnie odstawiał nogę w takich sporach. Nie oceniam, czy TK sam przyjął na siebie taką rolę, czy to politycy mu taką gombrowiczowską gębę przyprawili. Nie przesądzam też, czy zawsze był legitymowany, by orzekać w sprawach światopoglądowo nierozstrzygalnych.

Jednakże, w obliczu skali i charakteru protestów, nie potrafię ignorować roli TK jako, jak pisałem wyżej, „uniwersalnego rozwiązywacza problemów” oraz związanej z tym abdykacji konstytucyjnej parlamentu, rządu i prezydenta minionych kadencji.

Abdykacji, gdyż organy te – poza nielicznymi wyjątkami – niechętnie wchodziły w otwarty spór o wartości konstytucyjne między sobą oraz z TK. Chętnie za to wnosiły do TK sprawy, których politycznie nie potrafiły lub nie chciały rozwiązać same.

Skoro przez lata otwarcie i ostro nie spieraliśmy się o Konstytucję oraz jej interpretację, to jakie mamy prawo pouczać dziś protestujących? Skoro część zmobilizowanych obywateli nie miała szansy albo przestrzeni, by otwarcie i ostro spierać się o Konstytucję, to skąd zdziwienie siłą, z jaką czynią to teraz?

Demokracja (nie)walcząca

Przepisy konstytucyjne jednoznacznie negatywnie oceniają niektóre zjawiska, takie jak m.in. nazizm, komunizm, faszyzm, totalitaryzm, nienawiść, czy tortury. Preambuła do Konstytucji jednoznacznie negatywnie ocenia też przeszłość, w której łamano prawa człowieka. Debata konstytucyjna z lat 1989-1997 oraz treść Konstytucji potwierdzają, że akt ten został ufundowany na założeniu, które nawiązuje do znaczenia hasła: „nigdy więcej".

Dla polskiego konstytucjonalizmu istotne jest odcięcie się od wcześniejszego reżimu, wprowadzenie gwarancji zapobiegających jego powrotowi oraz centralne umiejscowienie godności ludzkiej i szacunku wobec niej na przyszłość.

Konstytucyjnymi gwarancjami, które temu służą jest m.in. delegalizacja skrajnie radykalnych partii politycznych, odpowiedzialność polityczna, odpowiedzialność konstytucyjna przed Trybunałem Stanu. Instytucje te mają chronić przed radykalizacją języka politycznego, zawłaszczeniem narracji konstytucyjnej, niedemokratyczną zmianą Konstytucji.

Państwa, w których takie rozwiązania przyjęto określa się mianem „demokracji walczącej”. To taka, która może się bronić przed deformacją, upadkiem i przekształceniem w autorytaryzm albo totalitaryzm.

Rzecz w tym, że po wejściu w życie Konstytucji owe gwarancje nie zostały wykorzystane. Trybunał Stanu jest instytucją fasadową. Odpowiedzialność polityczna członków rządu pozostawia wiele do życzenia. Trybunał Konstytucyjny zaś jak ognia unikał interpretacji przepisów o delegalizacji organizacji skrajnie radykalnych.

Polski konstytucjonalizm został pomyślany jako demokracja walcząca. Egzystował przez lata jednak jako demokracja nie-walcząca. Być może: aż do dziś.

Wykorzystanie narzędzi demokracji walczącej powinno być ostatecznością. Zarazem, ich użycie pozwala określić granice systemu konstytucyjnego. Doprecyzowuje ramy aksjologiczne, na które umówiliśmy się w momencie uchwalania konstytucji. Pozwala też publicznie spierać się o to, jak rozumieć nienawiść, faszyzm, komunizm lub totalitaryzm w polu konstytucyjnym.

Niewykorzystanie narzędzi demokracji walczącej stanowi przyzwolenie na poszerzanie granic i form debaty publicznej, jej radykalizację (po każdej ze stron). Rozmywa ramy aksjologiczne, pośrednio sprzyja szerzeniu nienawiści i nierówności przez polityków. W skrajnym wypadku może prowadzić nawet do akceptacji niedemokratycznych praktyk, jak w Polsce po 2015 r.

Skoro przez lata nie wykorzystano instrumentów demokracji walczącej, by zapobiec językowi nienawiści, nierówności oraz niedemokratycznym praktykom niektórych liderów partii rządzącej, to jakie prawo mamy by pouczać dziś protestujących?

Uwaga na koniec: protesty interpretuję nie tylko jako sprzeciw wobec wyroku niekonstytucyjnego TK. Hasła protestujących wskazują, że sprzeciwiają się oni (nie)walczącej demokracji i domagają się poszanowania dla praworządności.

;

Udostępnij:

Michał Ziółkowski

doktor nauk prawnych, konstytucjonalista, adiunkt w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, sekretarz czasopisma naukowego „Państwo i Prawo”, asystent sędziego Trybunału Konstytucyjnego w latach 2008-2017. Laureat stypendium im. Maxa Webera w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji (2019-2021).

Komentarze