0:00
0:00

0:00

Od kilku tygodni publikujemy w OKO.press audioreportaże. To nowość. Zależy nam, żeby każdy z reportaży miał wersję audio i dzięki temu był bardziej dostępny.

Wiemy, że je słuchacie, dlatego z okazji naszych 8. urodzin dajemy wam w prezencie 8 archiwalnych reportaży w wersji audio.

Sięgnęliśmy po bardzo różne opowieści reporterskie.

Są ważne, małe rzeczki Katarzyny Kojzar, dramatyczne pytanie o Buczę Szymona Opryszka i jego nagradzany reportaż o migranckim szlaku przez Stambuł i Białoruś.

Jest „Ammar w polskiej szafie. Reportaż o ukrywaniu”, za który Joanna Łopat była nominowana do European Press Prize 2023. A czytaliście reportaż Doroty Borodaj „Zostali tylko dwaj mali chłopcy z urną. Moi ukraińscy synowie”? To teraz go posłuchajcie.

Wybraliśmy też dla Was opowieść o hazardzie w małym mieście Piotra Barejki i historie z patogastronomii Eliasa Smurzyńskiego.

Na koniec pytanie Joanny Strzałko: Co niemieccy uczniowie wiedzą o okupacji w Polsce?

Specjalnie, z okazji urodzin OKO.press poprosiłem reporterki i reporterów o słowo komentarza do wybranych tekstów, żeby przypomnieli, jak powstawały, jakie reakcje wywołały i co zdarzyło się po ich publikacji. Z tych krótkich rozmów powstał rodzaj aneksu. Przeczytajcie go po odsłuchaniu nagrania.

Słuchajcie razem z nami. Czyta Filip Przybylski.

Smurzyński: Moje patogastro

Przeczytaj także:

Eliasa Smurzyńskiego, który opisał zderzenie młodych pracowników z polską patogastronomią, zapytałem: Czy ma jeszcze te trampki, w których skakał po szkle za barem?

– Mam. Niedługo potem trafiłem na praktyki do prawdziwej pracy, wymyłem je cifem i szczoteczką do zębów. W czystych trampkach poszedłem na dzień próbny. A po nim czując się, jakbym chwycił Pana Boga co najmniej za kolana, wróciłem prosto do gastro, w którym jeszcze pracowałem i z szerokim uśmiechem powiedziałem „zwalniam się”.

Minęło kilka miesięcy, praktyki się skończyły, a ja zostałem bez roboty. A kupiłem sobie do niej specjalnie nowe buty, porządne, czyste, niesportowe.

Jakiś czas później w OKO.press ukazał się mój reportaż o „patogastro”.

„To przerażające. Dopiero gdy to czytam, uświadamiam sobie jak bardzo” – powiedziała Jagoda, jedna z bohaterek tekstu.

„Trochę prywaty, trochę mięsa, trochę traumy, trochę obsceny” – zrecenzował tekst mój znajomy.

A nieznajomy komentator napisał pod tekstem „Paskudne gonzo”.

Niektórzy pracownicy gastro poczuli się zrozumiani. Innym nie spodobało się, że nie skupiłem się na lukach prawa pracy, systemowym podłożu prekariatu i ujawnianiu gastronomicznych oszustw fakturowo-podatkowych.

Więc szczególnej uwadze polecam działania stosownych komisji Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza.

Opryszek: Czy Bucza zmartwychwstanie

Szymona Opryszka zapytałem, czy pamięta blok w Buczy, po którym oprowadzał go Wołodymir.

Dokładnie. Ale kiedy przyjechałem do Buczy po rosyjskiej napaści, pierwsze kroki skierowałem do prawosławnego kościoła św. Andrzeja i Wszystkich Świętych. W masowym grobie specjaliści od ekshumacji w białych kombinezonach i białych rękawiczkach wykopywali kolejne ciała.

Patrzyłem na zapłakanych mieszkańców, zmęczonych wolontariuszy, którzy ukradkiem ocierali łzy. Zastanawiałem się, czy w ogóle potrzebne są jeszcze jakieś słowa.

Wtedy Wołodymir zaprosił mnie do tego bloku na obrzeżach miasta, weszliśmy do jego mieszkania, po dywanie walały się śmieci i szkło z rozbitych okien.

– Mordowali naszych z mojego okna? Gwałcili kobiety w moim łóżku? Czuję obrzydzenie do własnego mieszkania. Nawet gdybym wszystko wyrzucił. Zrujnowali mi życie – powiedział.

Blok miał dziesięć pięter, dwieście mieszkań, prawie połowa należała do uchodźców z 2014 roku. Przyjechali do Buczy z Doniecka, Ługańska i Odessy w poszukiwaniu spokoju. Wtedy zadałem sobie pytanie, jak to jest wciąż uciekać przed Rosjanami. I czy Bucza może zmartwychwstać po kolejnej rosyjskiej zbrodni?

Do dziś pamiętam każde piętro. Wędrowałem po nich jak po kręgach piekielnych. Ktoś zapijał smutki, ktoś sprzątał mieszkanie, ktoś wstawiał drzwi, ktoś przesadzał kwiaty. Na trzecim ktoś zamalował napis „Więzienie” wymalowany przez Rosjan.

Wróciłem do Buczy jeszcze dwukrotnie, zawsze zatrzymywałem się pod blokiem, który dla mnie zostanie już symbolem rosyjskiej zbrodni.

Kojzar: Moje ważne rzeczki

Dlaczego rzeczka, taka do połowy łydki jest tak ważna? – Zapytałem Katarzynę Kojzar, której cykl reportaży o Odrze został wyróżniony w 2023 roku Polsko-Niemiecką Nagrodą Dziennikarską.

W Koźlu Chodziłam do szkoły koło Linety. To był brudny, zaniedbany strumyk. Jak ktoś wrzucił do niego puszki po piwie, to wszyscy przechodzili nad tym do porządku dziennego. Dopóki Lineta nie wylewała, można było jej nie zauważać. Kiedy zaczęłam pisać o środowisku, zrozumiałam, że takie małe Linety łączą się przecież z wielkimi rzekami, ta kozielska z Odrą. Są częścią wielkiego organizmu, bez którego nie przetrwamy.

Daniel Petryczkiewicz, obrońca rzeki Małej w Konstancinie odkrył ją podczas pandemii, mimo że miał ją od lat pod nosem. Pomyślałam, że Daniel potrafi opowiedzieć to, co ja czuję od dawna. Pojechałam nad Małą, zobaczyłam, co jej grozi, ale też miejsca, w których się odradza. Szukałam innych małych rzek, które mają swoich strażników. Praca nad tekstem trwała kilka tygodni, przejechałam kilkaset kilometrów. Teraz kiedy gdzieś jadę, idę nad rzekę. I zaczęłam częściej bywać nad Dłubnią, małą rzeczką, która płynie niedaleko mojego domu.

Im dłużej zajmuję się sprawami ochrony środowiska, tym wyraźniej widzę, jak nie szanuje się małych rzek (i tych wielkich też). Jak zgodzono się na zniknięcie Sztoły pod Olkuszem, jak w Krakowie w Wildze umierają ryby.

Aktywiści, tacy jak Daniel albo Siostry Rzeki dają rzekom głos, a ja chcę, żeby ten głos był jeszcze bardziej donośny. Dlatego o tym piszę.

Lubisz gapić się na rzekę?

Lubię być nad rzeką i na rzece. Jak tylko robi się ciepło, pompujemy rodzinnie kajak. Nie ma lepszego miejsca na oczyszczenie głowy niż kajak płynący leśną rzeką.

A jak byłaś mała?

To rzeka kojarzyła mi się z powodzią. Przeżyłam dwie duże powodzie – w 1997 i 2010 roku, przez które Odra wydawała mi się przede wszystkim źródłem zagrożeń. Musiałam wyprowadzić się kilkaset kilometrów dalej i zatęsknić, żeby zrozumieć, że Odra to nie zagrożenie, ale najlepsza towarzyszka spacerów z psem i przewodniczka kajakowych spływów. Niedługo później, po tym, jak poczułam się Odrzanką, przyszła katastrofa, która pokazała, co człowiek robi rzece.

To ludzie są zagrożeniem, a nie rzeka. Umieranie Odry jeszcze bardziej mnie do niej zbliżyło.

Barejka: Wszyscy chcą, żebym grał

Piotra Barejkę od „Hazardu w małym mieście” zapytałem, ile przegrał w automacie.

Sto złotych, przez kilka dni. Romek, który przysiadł się obok, zaczął od trzystu złotych. Chwalił się, że dzień wcześniej wygrał dwa i pół tysiąca. Tłumaczył, że do większych wygranych trzeba mieć cierpliwość. Bo Romek, mimo że przegrywał nieraz całą wypłatę i nie miał nawet na papierosa, nie wierzył w los. Upierał się, że jest jakiś algorytm rządzący automatami do gry.

Grał tak od dwudziestu lat. Tamtego dnia nie wyszedł, gdy miał w ręku wygrane tysiąc trzysta złotych. Dalej próbował rozgryźć algorytm.

Żeby wygrać, trzeba grać, powtarzają gracze. Wszystko wokół przypominało o tym, że można wygrać. Robert Lewandowski też zachęcał do gry. Zenek Martyniuk miał grę nazwaną własnym imieniem. Na jednym z ekranów migały wygrane, które padły w innych miastach. Tak wyglądał punkt Lotto, w którym za ladą można było kupić kupony i zdrapki, a za zamkniętymi drzwiami, po wyrobieniu specjalnej karty, zagrać na automatach.

Takich punktów są w mniejszych miastach dziesiątki. Poza tym grać można w internecie, u bukmachera, w nielegalnych jaskiniach hazardu, które działają, mimo że właścicielom grożą gigantyczne kary.

W jednej z nich pracował Paweł. Widział, jak kierowca lokalnego busa, wrzucał do automatów po kilka tysięcy, czyli całą wypłatę i jeszcze trochę.

Paweł widział też, jak jego koleżanka wrzuciła do maszyny cały utarg. Odpracowywała to trzy miesiące.

Dla wielu mieszkańców stałym punktem sobotnich zakupów jest kupon, dla innych – kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt „strzałów” na automacie.

Wszyscy w miasteczku dobrze wiedzieli, kto miał problem z alkoholem, a kto z hazardem. Opowiadali o fortunie, którą przegrał syn dawnego starosty, pokerowych spotkaniach, na których miejscowi biznesmeni mieli tracić domy i samochody. O Marku, który wyprzedał wszystko, co miał w domu. Sąsiadom wciskał raz ekspres do kawy, raz telewizor. Potem upozorował napad, że niby złodzieje zabrali, a nie kolejne internetowe zakłady.

Niemal co trzeci Polak gra w Lotto. Dalej są zdrapki, konkursy SMS-owe. I automaty. Najczęściej grają młodzi mężczyźni z dużych miast, ale na wsiach ryzyko uzależnienia jest wyższe. Nałogowcy najczęściej mówią, że chcą poprawić swoją sytuację materialną, wygrać choćby małą kwotę. To dane z raportu CBOS. Zapytałem więc w lokalnym ośrodku pomocy społecznej, na jakie wsparcie może liczyć osoba uzależniona od hazardu. Usłyszałem, że są programy dla uzależnionych od alkoholu albo narkotyków, ale hazardzista musi szukać pomocy w mieście. Najlepiej w Krakowie, sto kilometrów dalej.

Opryszek na szlaku z migrantami

Szymon Opryszek autor głośnego cyklu OKO.press „Moja zbrodnia to mój paszport” przypomniał, jak jesienią 2021 roku, w początkach kryzysu migracyjnego na granicy białorusko-polskiej zamieszkał w dworku myśliwskim Tyszkiewiczów w Żarkowszczyźnie, do którego podobno lubi przyjeżdżać Aleksandr Łukaszenko. Ośrodek oferował bliskość natury za 44 ruble za noc i rowery na wynajem.

– Przez kilka dni pedałowałem z wodą i chlebem w plecaku: z Cichawoli do Stoków i z powrotem, na południe w kierunku pieszego przejścia granicznego w Białowieży. Unikałem głównych dróg, jeździłem wąskimi ścieżynkami, prowadziłem rower na przełaj i próbowałem uciec przed wzrokiem białoruskich pograniczników.

To był ostatni fragment mojej drogi szlakiem migrantów, których spotykałem w lasach. Pamiętam, że mieszkańcy okolicznych wiosek traktowali przybyszów jak niewidzialnych. W Dobrowoli, Cichowoli, czy Świsłoczy ludzie grabili liście, strzygli trawniki, wszyscy zajęci byli swoimi podwórkami. Listonosz, leśniczy, sprzedawczynie w sklepach zasłaniali się niewidzeniem.

Napisałem wtedy: „Wszystkie historie z białoruskiego lasu są podobne: dramat w kraju, telefon do przemytnika, wiza, podróż, las, głód, pragnienie, zimno, przejście, uda się albo się nie uda. I wtedy od nowa. Podobne zatęchłe i przemoczone ubrania. I łzy, które wszędzie smakują tak samo. Dlatego milczymy”.

Dlatego dziś, trzy lata później boli mnie, że wciąż milczymy, zasłaniamy się niewidzeniem, zajęci własnym podwórkiem.

Borodaj: Jak sobie teraz radzą z wojną za płotem?

Historię Ołeny i Olgi – Ukrainki, która uciekła do Polski i tu umarła oraz Polki, która zaopiekowała się jej synami, pisałam ledwie kilka miesięcy po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny przez Rosję. To był czas, gdy tysiące polskich domów otwarło się na ukraińskie uchodźczynie, bo głównie były to kobiety i dzieci. Fala oddolnej pomocy niosła się przez Polskę, a ja w tej historii zobaczyłam coś, o czym jeszcze wtedy za wiele nie mówiono – emocjonalną cenę, jaką płaciła moja polska bohaterka.

Babcia chłopców – mama ich ojca, nieobecnego w tej historii, kiedy zabierała wnuki do domu w Ukrainie, wierzyła, że dzieci dadzą sobie radę z wojną za płotem. Czy tak się stało? Nie wiemy. Olga nie ma z nimi kontaktu.

Nie wiemy też, czy dziadek, ojciec ich matki, faktycznie zasadził na grobie Ołeny świerk, którego szczepkę zabrał z Polski, z ogrodu Olgi. Wiemy, że ta historia poruszyła wielu czytelników, a jej ukraińsko- i rosyjskojęzyczne tłumaczenie zostało opublikowane na portalu novayapolshcha.pl.

Łopat: Czy można nie pomóc, słysząc płacz dziecka?

Joannę Łopat zapytałem, jak trafiła na Ammara.

„Młode byczki”, „islamiści”, „terroryści” i „kiedy służby graniczne będą mogły otworzyć do nich ogień?” W październiku 2021 roku propaganda antyuchodźcza rozkręcała się. Dołączyłam do grupy wolontariuszek, które rozwoziły po podlaskich wioskach ulotki z informacją: „pomaganie jest legalne”.

Naszą obecność zapowiadało szczekanie psów. Tylko zazdrostki w oknach delikatnie się ruszały albo ktoś wychodził i nie wdając się w rozmowę, odsyłał do lokalnych władz. – Proszę pani, ja uchodźcy nie widziałam. Byli u sąsiada, nie u nas. – Pani sołtys unikała kontaktu wzrokowego. Nie potrafiła powiedzieć, u którego sąsiada byli.

Ktoś inny: „Ja nic nie widziałam, ale sąsiadka mówiła, że w lesie za domem słyszała w nocy płacz dziecka. Czy pomogła? Nie wiem”.

Wiedziałam, że w domach, do których pukałyśmy, mogą ukrywać się uchodźcy. Że ludzie pomagają, tylko boją się o tym mówić. Bo nie chcą na siebie zwracać uwagi. Bo jeśli to się wyda, służby wywiozą uchodźców do lasu albo wypchną na białoruską stronę.

Kilka miesięcy później, w końcu ktoś zgodził się mówić. Była noc, czekałam w wyznaczonym miejscu, samochód zabrał mnie do „bezpiecznego domu”. Tam usłyszałam pierwszą historię. Później trafiłam do domu Beatki. Byłam już w strefie, nielegalnie. Beatka opowiedziała, jak podała zupę grupie uchodźców. – Siedzę tu przy oknie i czekam, aż ktoś zapuka – powiedziała i zapukała w szybę.

Dwa dni później zadzwoniła znowu. Była roztrzęsiona. W jej salonie przy kominku zawinięty w koc rozgrzewał się chłopak z Iraku. Temperatura na Podlasiu spadła do -12. Ammar wyszedł z rzeki i czekał na śmierć albo na straż graniczną. Zapukał do drzwi Beatki. Przypadek, cud?

Był w szoku. Mówił z trudem, więc zadzwoniliśmy do tłumaczki, a ona po chwili rozmowy zapytała, czy ta kobieta, do której trafił uchodźca, mieszka sama? Sugerowała, żeby ktoś z nią został dla bezpieczeństwa. Byliśmy zaniepokojeni. Coś wiedziała? A może wszyscy daliśmy się uwieść propagandzie?

Ammar szybko stał się częścią rodziny Beatki. Ogolony, uśmiechnięty spoglądał ze zdjęć, które mi wysyłali. Czekałam na niego w swoim domu, ale kontakt się urwał. Po kilku dniach napisał, że wreszcie jest bezpieczny, w niemieckim ośrodku dla uchodźców.

Jego historia i wszystkie inne, które usłyszałam na Podlasiu, przywróciły mi wiarę w człowieka. W bezinteresowną pomoc. Ale też straciłam zaufanie do służb, przestałam wierzyć w państwo prawa. Poczułam się zagrożona w moim kraju, bo moja rodzina jest kolorowa. Bo moje dziecko wygląda tak, jak jedno z tych, które w Michałowie otoczyli żołnierze. Właśnie dla niego i przez niego pojechałam na Podlasie.

A co u Ammara? Teraz ma w Niemczech małe mieszkanie, pracę, studiuje. I czeka na żonę, która ma do niego dojechać w ramach programu jednoczenia rodzin.

Strzałko: Za krótka lekcja historii

Dlaczego Joanna Strzałko poszła do niemieckiej szkoły na lekcję historii?

Bo nie umiałam sobie odpowiedzieć na kilka pytań.

Czy można o pięciu latach wojny opowiedzieć w kilku zdaniach?

Zamknąć ją w suchych faktach – zaczęła się, skończyła, zginęło tylu i tylu ludzi?

A gdzie łapanki, rozstrzeliwania na ulicy? Gdzie upokorzenia za to, że jest się Polakiem? Gdzie cało jej okrucieństwo, cierpienie?

Podręcznik do historii o II wojnie światowej dla licealistów w Niemczech nie był gruby, sto kilkadziesiąt stron. Polsce poświęcono pół strony.

Nie mogłam tego tak zostawić.

Byłam to winna, chociażby moim dziadkom, którzy w Dachau, Buchenwaldzie, Dorze spędzili pięć lat. A do niewoli trafili jako nastolatkowie.

Byłam to winna mojej mamie, urodzonej w zbombardowanej Kolonii.

Mojemu synowi, który podziwiał bohaterów Powstania Warszawskiego i nie mógł zrozumieć, że w Niemczech jego rówieśnicy nic o nich nie wiedzą.

Mojemu bliskiemu przyjacielowi – Jerzemu Sienkiewiczowi „Rudemu”, który walczył w Warszawie w sierpniu 1944 roku. I stracił zdrowie i przyjaciół.

Byłam to też winna sobie, bo w dzieciństwie ciągle śniła mi się wojna, że muszę uciekać i że tracę dom.

Nie są winni swojej niewiedzy nastolatkowie z liceum z Frankfurtu nad Menem, z którymi rozmawiam w moim reportażu. Ani nauczyciel, który ma problem z mówieniem o wojennych wydarzeniach. Raczej system. Ktoś, kto odpowiada za program szkolny. Czy raczej za milczenie. A ja chciałabym moim tekstem zburzyć ten mur.

;

Udostępnij:

Włodzimierz Nowak

Reporter, kulturoznawca, autor „Obwodu głowy”, „Serca narodu koło przystanku”, „Niemca. Wszystkich ucieczek Zygfryda” oraz dwóch wywiadów książkowych: "Dżej Dżej. Rozmowy z Jackiem Jaśkowiakiem, prezydentem Poznania” (współautor Violetta Szostak) i "Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty" (współautor Violetta Szostak). Przez kilka lat kierował magazynem reporterów „Duży Format”. Autor Studia DF – cyklu rozmów wideo z reporterami. Finalista Nike. Laureat niemieckiej Nagrody Kulturalnej im. George Dehio, Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej 2009 i Nagrody SDP im. Kazimierza Dziewanowskiego (2005) za cykl reportaży z Białorusi. W Teatrze Jaracza w Olsztynie prowadzi studium reportażu.

Komentarze