PiS utrudnia pracę dziennikarzy na granicy nie dlatego, że obawia się niewygodnych materiałów. Te i tak powstają. Władza ma inny plan. Gra toczy się z jednej strony o podporządkowanie mediów pod hasłem narodowej jedności, z drugiej o to, by je zdyskredytować i uciszyć po "wojnie"
Gdy reżim Aleksandra Łukaszenki po białoruskiej stronie wpuścił dziennikarzy zagranicznych pod samą granicę, wielu polskich komentatorów załamywało ręce i pytało: "Dlaczego polski rząd nie chce zrobić tego samego i pozwala, by w świat za pośrednictwem CNN i BBC szły doniesienia zbieżne z narracją naszych przeciwników?". Wskazywano też, że to osłabia wizerunek Polski na arenie międzynarodowej.
Niby słusznie. Ale spójrzmy na to pod innym kątem.
Mówimy o rządzie, który wyprodukował ustawę o IPN, dając pretekst, by opisywać nasz kraj jako miejsce antysemickiej cenzury badań naukowych. Mówimy o władzy, która średnio co dwa dni obraża naszych sojuszników z Unii Europejskiej i o politykach opisujących prezydenta Stanów Zjednoczonych jako starca w demencji sterowanego przez lewackich radykałów. Mówimy też o obozie, który nic sobie nie robi z tego, że jest w zachodnich mediach opisywany jako groteskowa autokracja łamiąca podstawowe prawa człowieka.
Skonstatowawszy powyższe, zapytajmy: czy aby na pewno to są ludzie, którym zależy na wizerunku i opinii o Polsce na zewnątrz? No właśnie.
Wszystko, co robi PiS w obszarze nadbudowy - opowieści, narracji, haseł, sterowanych przekazów medialnych - jest obliczone na rynek wewnętrzny, osobliwie podlega prostemu testowi: czy zachowanie X przybliża PiS do utrzymania władzy, czy go od tego celu oddala.
Inne konsekwencje to zaledwie odpryski, troski poboczne, to co w języku wojskowym określa się jako collateral damage. I w sensie logiki politycznej to jest strategia spójna. Może być również zabójczo skuteczna.
Tekst publikujemy w naszym cyklu „Widzę to tak” – w jego ramach od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.
Spójrzmy na kryzys na granicy. To "wojna", która na użytek wewnętrzny jest z góry wygrana, głównie ze względu na to, że trudno sobie wyobrazić, jak można byłoby ją przegrać.
W przyszłości nie wydarzy się wszak nic odmiennego od tego, co obserwujemy w ostatnich tygodniach. Łukaszenka przecież nie wyda rozkazu szturmu pancernego na Warszawę - dyktatorzy też bywają racjonalni. A to oznacza, że kryteria zwycięstwa są zupełnie arbitralne: PiS sam je może stworzyć, ogłosić ich spełnienie i odtrąbić triumf w odpowiednim dla siebie momencie.
Będziemy więc przez następne tygodnie świadkami stałego napięcia - mniej więcej takiego jak teraz. Uciekinierzy z krajów Bliskiego Wschodu będą tysiącami przechodzić przez zieloną granicę i w większości tranzytem przez Polskę podróżować do Niemiec - tak jak teraz. Niewykluczone, że regularnie będziemy obserwować również medialne "bitwy" z użyciem kamieni i armatek wodnych - podobne do tej, którą widzieliśmy 16 listopada w Kuźnicy.
Ale w końcu Łukaszenka pod presją międzynarodową nieco się cofnie, napięcie ciut zelżeje, a wtedy rząd PiS zakrzyknie: "Zwyciężyliśmy! Sami, siłą naszego oręża i ducha, daliśmy odpór agresorowi ze wschodu".
Posypią się ordery, chełpliwe przemówienia, kto wie, może nawet zostanie zorganizowana jakaś defilada w Warszawie.
By to osiągnąć władza Prawa i Sprawiedliwości nie potrzebuje dobrego wizerunku i zrozumienia, tylko utrzymania i wzmacniania mitu o "suwerennej obronie granicy". Stąd przede wszystkim tak agresywne reakcje propagandy na dyplomatyczne inicjatywy Niemiec i Francji, stąd akcentowanie z karykaturalnym, retorycznym naddatkiem, że nie potrzebujemy żadnej pomocy ze strony unijnych instytucji. Tę pomoc oczywiście w takiej czy innej formie przyjmujemy i ją wykorzystujemy, chodzi jednak o to, żeby jak najwięcej Polaków wiedziało o tym jak najmniej. Z Łukaszenką PiS musi wygrać sam.
To po pierwsze da mu pretekst, by następnie wskazać wroga wewnętrznego, który w zwycięstwie przeszkadzał. I tę rolę spełnią niezależne media. Po drugie, "suwerenny triumf" nad sojuszem Łukaszenki i Putina da PiS-owi alibi i wiarygodność, żeby już bez przeszkód i zbędnej krępacji układać się z europejskimi sojusznikami Kremla. Któż bowiem zarzuci im konszachty z kimś, z kim właśnie w pojedynkę wygrali wojnę?
Oferta obozu władzy dla polskich mediów jest jasna i klarowna: albo włożycie mundur i podporządkujecie się wojennej logice, albo zrobimy z was zdrajców, zaprzańców, piątą kolumnę Łukaszenki. Co więcej, to szantaż, który ma przynieść profity PiS-owi nie teraz, ale za kilka miesięcy. Po to wprowadzono stanem wyjątkowym twardy zakaz pracy mediów w strefie przygranicznej i dlatego w bardziej miękkiej formie zakaz będzie utrzymany ustawą i rozporządzeniami.
Bo obecnie PiS-owi jest zasadniczo wszystko jedno, co piszą i pokazują niezależne gazety, portale, telewizje. Obóz władzy nie miał złudzeń, że zakaz zablokuje dziennikarzy, że nie będą się ukazywać krytyczne materiały z granicy. W strefie stanu wyjątkowego pracują bądź pracowali m.in. dziennikarze Onetu, OKO.press i kilku innych mediów. Powstawały i będą powstawać reportaże takie jak Szymona Opryszka, który pokazał desperacką tułaczkę i fatalny los imigrantów tak rozbieżny ze zdemonizowanym obrazem prezentowanym przez rządowe lub prorządowe media.
Na czym więc polega korzyść PiS z wprowadzonego zakazu?
Na pierwszym poziomie to oferta: "rozumiemy, że część z was jest wobec nas krytyczna, ale mamy wojnę, podporządkujcie się więc zakazom, załóżcie na chwilę mundur, brońcie polskiej racji stanu i przedstawiajcie jako fakty niemal wyłącznie to, co mówią wam nasze służby". Niby logiczne, niby kuszące, a ponadto jakże patriotyczne, ale mefistofelesowski element takiego paktu polega na tym, że dziennikarz, który raz włoży mundur, przedkładając lojalność wobec rządu nad lojalność wobec swoich odbiorców, w przyszłości również chętniej będzie przyjmował perspektywę władzy. Dlatego to dobra wiadomość, że większość niezależnych mediów na nie przystała na taką propozycję.
Drugi poziom to groźba i pułapka. Utrudniając mediom pracę przy granicy, władza równocześnie znacząco utrudniła proces weryfikacji informacji tym dziennikarzom, którzy nie zmienili się w tuby podające wojenne komunikaty i dalej wykonują swoją pracę. Bo w obecnej sytuacji kłamać mogą wszyscy:
I nie ma w tym nic nadzwyczajnego, prawie każdy z nas robiłby to samo. Ale dla mediów to kłopot: przez zakaz pracy przy granicy trudniej weryfikować informacje, trudniej wyrobić sobie wiarygodne i pewne źródła oraz kontakty, a przede wszystkim zobaczyć opisywane wydarzenia na własne oczy.
To wszystko tworzy szarą strefę między prawem odbiorców do niezależnej od rządu informacji i obowiązkiem jak najdokładniejszego jej weryfikowania.
I w tę właśnie strefę wjeżdża PiS, propagandowym buldożerem forsując swoją opowieść.
A w niej każdy krytyczny materiał to co najmniej działania "pożytecznych idiotów" Łukaszenki, każda nieścisłość to dowód na zorkiestrowane działania białoruskiej Piątej Kolumny, natomiast każda wpadka to wprost dowód na zdradę opłacaną w rublach transferowych. Razem stanowi to zaś wkładanie kija w szprychy wysiłków polskiego oręża i działanie - świadome lub naiwne - na rzecz wojennej wygranej Łukaszenki z Polską.
Ta oś podziału to artyleryjskie przygotowanie do ataku na media, gdy już PiS proklamuje wielkie zwycięstwo i bezwarunkową kapitulację najeźdźców.
Wtedy usłyszymy, że Kaczyński i spółka wygrali pomimo wysiłków medialnego wroga wewnętrznego, że wszystkie informacje, głównie ma się rozumieć te o aferach PiS, są niewiarygodne i tworzone na zamówienie wrogów Polski, wreszcie być może pojawi się również powrót do postulatu, by rynek medialny na nowo uregulować pod hasłem "elementarnej lojalności wobec państwa polskiego". Żyjemy w końcu w tak niespokojnym, niebezpiecznym świecie, czy na pewno potrzebujemy tak rozbrykanych i nieodpowiedzialnych dziennikarzy, którzy by dopiec władzy wybranej przez lud, nie wahają się działać na granicy zdrady?
Fundament pod takie działania już dziś kładą prezes PiS Jarosław Kaczyński i premier Mateusz Morawiecki, powtarzając, że Stany Zjednoczone przegrały wojny w Wietnamie oraz Iraku właśnie przez dziennikarzy. W domyśle - wielkie mocarstwo może sobie na to pozwolić i przetrwa, dla położonej między Rosją a Niemcami, permanentnie zagrożonej Polski to śmiertelne niebezpieczeństwo.
Warto jednak zauważyć, że mimochodem prezes z premierem przyznali, że niezależne dziennikarstwo w czasie konfliktu to międzynarodowy standard, a ujawnianie niewygodnych dla rządu wydarzeń to nie brak patriotyzmu i agenturalna działalność, tylko oczywisty w świecie dziennikarski obowiązek. Nawet podczas wojny.
Morawiecki z Kaczyńskim mówiąc o Wietnamie i Iraku, mieli zapewne na myśli materiały Seymoura Hersha, który ujawnił masakrę na wietnamskich cywilach w Mỹ Lai, zbrodnię wojenną żołnierzy amerykańskich, oraz tortury na irackich więźniach w Abu Ghurajb. Za opisanie masakry w Wietnamie Hersh otrzymał Nagrodę Pulitzera, jedną z najważniejszych nagród dziennikarskich.
I niech to posłuży za puentę.
Media
Propaganda
Uchodźcy i migranci
Władza
Jarosław Kaczyński
Alaksandr Łukaszenka
Mateusz Morawiecki
Prawo i Sprawiedliwość
Rząd Mateusza Morawieckiego
Białoruś
Granica polsko-białoruska
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze