Mamy poważne podstawy, by obawiać się zewnętrznej ingerencji w nadchodzące wybory parlamentarne w Polsce. Zwłaszcza ze strony Rosji. Niestety, państwo polskie nie ma systemu, który chroniłby przed takimi operacjami. Jesteśmy dziś łatwym celem.
Obowiązujący system wyborczy, niejasności prawne dotyczące finansowania kampanii, sytuacja zewnętrzna, niski poziom zaufania instytucjonalnego i silna polaryzacja społeczna. Te czynniki będą sprzyjać każdemu, kto zdecyduje się ingerować w proces wyborczy w Polsce.
Nie trzeba chyba dodawać, że najbardziej zainteresowana tego rodzaju działaniami może być Rosja. Polskie instytucje i służby powinny już dziś mieć gotowy system reagowania na możliwe incydenty dezinformacyjne, hakerskie i cyberataki. Na tyle szczelny, by chociaż na dostatecznym poziomie chronić proces wyborczy przed zewnętrznymi operacjami. Niestety, nie widać, by taki system powstawał.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Od wielu miesięcy polskie think tanki (między innymi Fundacja Batorego i Instytut Spraw Publicznych) organizują debaty, na których eksperci analizują zagrożenia i wyzwania dla niezależności i równości wyborów w Polsce. Kilkanaście organizacji pozarządowych podpisało się pod listem adresowanym do Dyrektora Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE.
Apelują w nim o wysłanie do Polski jesienią 2023 roku Pełnowymiarowej Misji Obserwacji Wyborów, która szczegółowo monitorowałaby wybory parlamentarne. Wskazują w nim na zagrożenia wewnętrzne, które mogą zakłócać przebieg zarówno kampanii, jak i samego głosowania.
Są to:
„Zbliżające się wybory parlamentarne w Polsce zapowiadają się jako dramatyczne doświadczenie polityczne. Rywalizujący ze sobą kandydaci już teraz dążą do polaryzacji opinii publicznej, a opisane powyżej problemy to tylko niektóre z tych, które wymagają ścisłego monitorowania przez profesjonalnych i bezstronnych obserwatorów. Finansowanie wydatków wyborczych przez państwo i podmioty kontrolowane przez państwo oraz wykorzystywanie zasobów państwowych do wspierania partii rządzącej to dwa kolejne obszary budzące niepokój” – podkreślały w liście NGO'sy.
Na tym jednak, długa lista ryzyk, związanych z wyborami, wcale się nie kończy. Trzeba do niej dopisać wysokie prawdopodobieństwo ingerencji zewnętrznej ze strony Rosji. A wszystkie wymieniane przez NGO'sy słabości sprawiają, że ingerencja ta może być prostsza do zrealizowania niż w innym państwie demokratycznym.
Nie od dziś wiadomo, że Rosja niejawnie włącza się w wybory w tych państwach, które są z jej punktu widzenia istotne politycznie. Tak było choćby z wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku, czy wyborami prezydenckimi we Francji rok później. Rosja prawdopodobnie ingerowała także w kampanię w sprawie brexitu w Wielkiej Brytanii oraz w referendum w Hiszpanii, w sprawie niepodległości Katalonii.
W Polsce ujawniane są kolejne poszlaki, które wskazują, iż w aferę podsłuchową z 2014 roku (która przyczyniła się do upadku rządu PO/PSL) były zaangażowane rosyjskie służby. Coraz liczniejsze informacje wskazują także na możliwe wspieranie przez Kreml niektórych środowisk politycznych, przede wszystkim związanych ze skrajną prawicą i prawicą.
Dziś zagrożenie ingerencją zewnętrzną w wybory w Polsce jest jeszcze wyższe niż w latach 2014-2016.
Przede wszystkim trwa wojna w Ukrainie, wywołana przez Rosję. Nasz kraj jest jednym z najbliższych sprzymierzeńców Ukrainy w Europie. Pomagamy Ukraińcom zarówno pod względem socjalnym (przyjęliśmy ponad milion uchodźców), jak i militarnym. Przekazujemy broń, szkolimy żołnierzy, przez nasz kraj transportowane jest uzbrojenie pochodzące z innych państw.
Nie przez przypadek od początku wojny Polska jest stale atakowana w rosyjskiej wojnie informacyjnej. Fałszywe dokumenty, zmanipulowane informacje; nagłaśnianie przez rosyjskie media wszystkich, nawet jednostkowych zdarzeń antyukraińskich; rozsiewanie nieprawdziwych narracji, których celem jest skłócenie Polski z Ukrainą (na poziomie państwowym) oraz Polaków z Ukraińcami (na poziomie społecznym).
To są codzienne działania rosyjskich propagandzistów, które mają uderzyć w nasze państwo.
Wydaje się więc bardzo prawdopodobne, że w tej sytuacji Rosja będzie mocno zainteresowana tym, by osłabić w Polsce nieprzyjazne jej środowiska polityczne. A jednocześnie wzmocnić te, na które ma wpływ, albo takie, które dają szansę na destabilizację państwa.
Choć nasuwa się pytanie, przeciw komu Rosja miałaby działać, nie wydaje się, by odpowiedź na nie była dziś najistotniejsza. Ale zatrzymajmy się przy nim na chwilę. Możliwych scenariuszy jest kilka. Oceniając każdy, warto wyjść poza czysto wewnętrzny ogląd polskiej polityki i spojrzeć na sytuację oczami rosyjskich decydentów.
Kremlowi najbardziej przeszkadzają dziś dwie największe polskie partie: PiS i PO. PiS – ponieważ to jego rząd jednoznacznie opowiedział się po stronie Ukrainy. Choć na jaw wychodzi coraz więcej tropów wskazujących na możliwe wpływy Rosji w niektórych kręgach Zjednoczonej Prawicy, nie oznacza to, że PiS nie będzie dziś przez Rosję atakowany.
Kreml zawsze ocenia sytuację z perspektywy swoich bieżących interesów – a teraz najważniejsze jest dla niego osłabienie Ukrainy i jej sprzymierzeńców.
Z tego samego powodu Moskwie przeszkadza Platforma Obywatelska. Poglądy na politykę międzynarodową jej lidera Donalda Tuska, są w Rosji doskonale znane z czasów, gdy przewodniczył on Radzie Europejskiej. Tusk jednoznacznie wspiera Ukrainę, a stosunek do wojny rosyjsko-ukraińskiej Platformy Obywatelskiej jest w zasadzie taki sam, jak PiS-u (poza wątkami pobocznymi, na przykład oceną Niemiec).
Dla Kremla silne zwycięstwo PiS-u lub Platformy w wyborach parlamentarnych jest więc równie złe. Z rosyjskiej perspektywy lepsze byłoby wejście do Sejmu wielu partii, aby powstał rząd słabej koalicji. Wówczas Kreml mógłby – już po sformowaniu rządu – próbować wpływać na mniejsze ugrupowania.
Jeszcze lepsza opcja dla Rosji to wprowadzenie do parlamentu jak największej liczby posłów i senatorów z ruchów radykalnych i antysystemowych, o antyukraińskich poglądach. Dziś działają oni głównie w ramach skrajnie prawicowej Konfederacji, nie wiadomo jednak, czy taki układ utrzyma się także przy tworzeniu list wyborczych. Niezależnie od tego, jakie komitety powstaną, można przypuszczać, że kandydaci o poglądach antyukraińskich będą mogli liczyć na wsparcie Kremla. Przy czym niekoniecznie będą tego wsparcia świadomi. Rosja ma bardzo rozwinięta internetową machinę dezinformacji i często wykorzystuje ją bez wiedzy zainteresowanych.
Właśnie dlatego
najistotniejszą kwestią nie jest dziś pytanie, na rzecz kogo Rosja miałaby działać, lecz w jaki sposób może to robić i jak się przed tym ochronić.
Prześledzenie mechanizmów rozpowszechniania dezinformacji pozwala już teraz wykryć systemowe dziury w procesie wyborczym w Polsce. Powinny one zostać czym prędzej załatane, abyśmy byli zdolni jako państwo chronić swoją wyborczą integralność. Niestety, dziury te obecnie raczej się powiększają, a o systemowym łataniu nikt z władz nie myśli.
Zagrożenie ingerencją Rosji w wybory w Polsce w 2023 r. jest bardzo duże, a polskie władze są nieprzygotowane by mu się przeciwstawić
Stworzony zgodnie z międzynarodowymi zasadami weryfikacji faktów.
Przyjrzyjmy się znanym, publicznym przykładom rozchodzenia się fałszywych, zmanipulowanych lub wykradzionych informacji w Polsce i Europie. Wciąż trwa afera mailowa. Maile, wykradzione głównie byłemu szefowi Kancelarii Premiera Michałowi Dworczykowi, ale też szefowi Orlenu Danielowi Obajtkowi, codziennie publikowane są w internecie.
Z jednej strony Polacy już do nich przywykli i dziś nie wzbudzają one silnych emocji. Z drugiej jednak – wciąż nie wiemy, co znajduje się w wykradzionych materiałach. Przypomnijmy: hakerzy dostali się do kont około trzystu polskich polityków i samorządowców, z różnych ugrupowań. Dowody wskazują, że materiałami tymi dysponują (być może między innymi) służby rosyjskie i białoruskie.
Trzeba uznać za prawdopodobne, iż pozyskały one korespondencję na tyle kontrowersyjną, że wykorzystana w okresie przedwyborczym będzie miała wpływ na nastroje Polaków.
Oczywiście stanie się tak tylko wtedy, gdy korespondencja rozejdzie się szeroko w sieci, a potem trafi do tradycyjnych mediów. Ale o to nietrudno, bo pomogą w tym wspomniane wcześniej dziury oraz wymieniane w pierwszych zdaniach tego artykułu czynniki, charakteryzujące dziś nasze społeczeństwo.
Całkiem niedawno, bo w sierpniu 2022, mieliśmy możliwość zaobserwowania, jak szybko rozchodzą się w sieci skandalizujące informacje dotyczące popularnych polityków. Chodzi o nagrania z prywatnego spotkania towarzyskiego, w którym wzięła udział Sanna Marin, premierka Finlandii. Choć w nagraniach nie było nic naprawdę kontrowersyjnego, pokazywały głównie dobrze bawiących się ludzi (w tym szefową fińskiego rządu), wzbudziły ogromne emocje.
Sprawdziłam, jak film rozchodził się w sieci. Pierwotnie został opublikowany przez niewielkie, anonimowe konto na Instagramie, na co dzień dostępne tylko dla znajomych. Stamtąd zostało bardzo szybko rozpowszechnione w sieci. W ciągu kilku godzin trafiło na różne platformy społecznościowe, gdzie wzbudziło duże zainteresowanie. Choć był to późny wieczór, jeszcze tego samego dnia o wideo napisał jeden z fińskich portali informacyjnych. Newsa podało także polskie anglojęzyczne konto Visegrad24. Jest popularne i czytane przez dziennikarzy, dla wielu światowych mediów stało się więc źródłem kontrowersyjnego filmu.
Już następnego dnia o imprezie towarzyskiej z udziałem Sanny Marin poinformowały media dosłownie na wszystkich kontynentach. Pojawiły się plotki, że na spotkaniu brano narkotyki. Temat podchwycili politycy partii opozycyjnych wobec fińskiego rządu. Sanna Marin musiała zmierzyć się z realnym kryzysem gabinetowym.
Zauważmy: nagranie trafiło do dużych, tradycyjnych mediów w ciągu zaledwie kilkunastu godzin od jego pierwszej publikacji. Zahamowanie procesu rozprowadzania go w sieci było niemożliwe, zaś skutki polityczne nagrania były autentyczne i znaczące. Ostatecznie Sanna Marin zachowała swoje stanowisko, ale mówimy tu o stabilnej politycznie Finlandii oraz o neutralnym okresie – nie był to czas kampanii politycznej.
Powtórzenie tego mechanizmu rozprowadzania kontrowersyjnej informacji jest proste. Nie wymaga dużych nakładów ani specjalnego wysiłku – za to umożliwia szerokie dotarcie z informacją (prawdziwą lub fałszywą, na tym etapie to bez znaczenia) do odbiorców.
Tego typu sytuacje miały zresztą miejsce także w Polsce. Wystarczy przypomnieć słynne zdjęcie dymu widocznego nad budynkiem Ambasady Rosyjskiej w Warszawie. Zrobiła je kilka tygodni po wybuchu wojny z Ukrainą osoba, która w danej chwili znajdowała się przed budynkiem ambasady. Opublikowała zdjęcie na zamkniętej grupie na platformie Telegram, w żaden sposób go nie interpretując.
A jednak w ciągu kilku godzin fotografia trafiła na inne platformy. Furorę zrobiła na Twitterze, gdzie była powszechnie interpretowana w następujący sposób: „W Ambasadzie Rosji palą dokumenty. Czyli szykują się do opuszczenia budynku. A to znaczy, że Rosja za chwilę zaatakuje Polskę.” Choć nie było żadnych podstaw do takich wniosków, silne emocje sprawiły, że fotografia była przekazywana coraz dalej. Przez długie godziny nie odniósł się do niej nikt z przedstawicieli polskich służb czy instytucji, nikt tej informacji nie zdementował.
Ta instytucjonalna cisza pokazuje jedną z kluczowych słabości polskiego państwa wobec tego rodzaju zagrożeń. Chodzi o opóźnioną reakcję oraz stwarzanie luki informacyjnej (zamiast szybkiego przekazywania faktów). Otóż polskie władze w kryzysowej sytuacji, która się pojawia nagle, najczęściej milczą. Albo wręcz wprowadzają blokadę informacyjną. Tak było zarówno podczas niedawnego incydentu w Przewodowie, jak i przez wiele miesięcy podczas kryzysu na granicy polsko-białoruskiej.
To fatalne rozwiązanie, nie tylko dla mediów (choć tak się zapewne włodarzom wydaje), ale także dla samych władz. Tam, gdzie pojawia się luka informacyjna, czyli brak jest wiarygodnych informacji w sytuacji kryzysowej, natychmiast pojawiają się informacje zmanipulowane i fałszywe. Wręcz rozkwitają teorie spiskowe.
Ludzka potrzeba poznania odpowiedzi na pytanie "co się stało?", jest silniejsza niż konieczność oczekiwania na oficjalne dane. Wiedzą o tym doskonale propagandziści i dezinformatorzy, dlatego wykorzystują takie sytuacje. Powinny o tym wiedzieć także osoby odpowiadające za utrzymywanie kontaktu między władzą a obywatelami.
Właśnie dlatego, gdy doszło do incydentu w Przewodowie, Departament Obrony Stanów Zjednoczonych szybko zorganizował konferencję prasową. Rzecznik prasowy odpowiadał na wszystkie pytania dziennikarzy, choć najczęściej mógł powiedzieć jedynie: „Nie mogę tego potwierdzić”. Ale jednocześnie przekazywał, że sprawa jest wyjaśniana, liderzy państw NATO mają ze sobą kontakt, a eksperci pracują. Czyli uspokajał i dawał poczucie, że władza panuje nad sytuacją. To ważny przekaz w kryzysowym momencie.
Polskie władze wolą jednak milczenie. A to sprawia, że dają ogromną przestrzeń do działania dezinformatorom.
Wykorzystanie luki informacyjnej do rozprowadzenia fałszywych danych w newralgicznym, przedwyborczym momencie, może przynieść nieodwracalne skutki.
To niejedyny problem. Niski poziom zaufania społecznego oraz silna polaryzacja polityczna sprawiają, że nawet gdyby władze przekazały swój komunikat, za prawdziwy uznałaby go tylko pewna grupa odbiorców. Inni czekaliby na potwierdzenie danych przed media niezależne od władz – co w przypadku blokady informacyjnej jest wyjątkowo trudne.
Najistotniejsze jednak, że część Polaków uznałaby za prawdziwe informacje znalezione w mediach społecznościowych. To osoby, które już dziś najbardziej wierzą doniesieniom z tak zwanych źródeł alternatywnych.
Jak wynika z badań socjologicznych, zjawisko to dotyczy sympatyków różnych partii, w tym także wyborców PiS. Opisywał to prof. Przemysław Sadura w wywiadzie dla gazeta.pl: „Klasa ludowa nie ma za grosz zaufania do mediów mainstreamowych, na przykład wyborcy PiS uważają, że z głównych mediów nie dowiedzą się, jak jest. (…) Oni tak samo wiedzą, że pisowskie media naciągają rzeczywistość. To jest grupa, która ma najbardziej zdywersyfikowane źródła informacji. Nawet jeśli propaganda TVP im się podoba, to jednocześnie uważają, że informacji trzeba szukać gdzieś indziej. Trzeba na przykład sięgnąć do mediów społecznościowych, bo tam - na Fejsie czy TikToku - ludzie mówią prawdę bez cenzury. I tam właśnie szerzą się opowieści-chwasty”.
Opowieści-chwasty, czyli internetowe plotki, niesprawdzone, nieuwiarygodnione, są nośne, ponieważ wywołują silne emocje, pasujące do poglądu na świat ich odbiorców.
Są niemal znakiem rozpoznawczym alternatywnych kanałów informacji i mediów społecznościowych, zwłaszcza tych, na których treści nie podlegają żadnych kontroli. Właśnie tam najszybciej rozpowszechniane są dezinformacyjne i zmanipulowane treści.
W przypadku pojawienia się kontrowersyjnego materiału politycznego tuż przed wyborami dotarłby on do tysięcy ludzi w ciągu kilku godzin – między innymi dzięki alternatywnym mediom. Nie byłoby żadnego sposobu na zahamowanie tego procesu. Chwilę później, jak w historii Sanny Marin, o materiale zaczęłyby informować media – najpierw cyfrowe, później tradycyjne. Przekaz poszedłby w świat.
Zaś polskie służby, jak wielokrotnie wcześniej, miałyby problem nie tylko z wiarygodnym przekazaniem dementi, ale choćby ze zidentyfikowaniem pierwotnych źródeł dezinformacji. Wszak do dziś służby nie wskazały, kto stoi za aferą mailową. O powiązaniach z Rosją w aferze podsłuchowej informują dziennikarze po własnych żmudnych śledztwach – a nie organy ścigania. Ta dochodzeniowa słabość jest kolejnym elementem w szeregu tych, które robią z Polski łatwy cel do zewnętrznej ingerencji wyborczej.
Media społecznościowe mają ograniczone zasięgi i nie oddziałują na nastroje Polaków tak mocno jak choćby stacje telewizyjne. Ale lekceważenie ich wyborczego znaczenia byłoby ogromnym błędem. Treści z platform społecznościowych błyskawicznie przenikają do informacyjnych portali, blogów, telewizji internetowych. A stamtąd równie szybko trafiają do mediów tradycyjnych, jeśli tylko materiał jest atrakcyjny.
Zaś do tego, by ingerować w wyniki wyborów, często wystarczy zaledwie kilka procent wyborców, którzy pod wpływem jakiegoś doniesienia zmienią zdanie w ostatniej chwili.
Nie mówimy więc o oddziaływaniu na decyzje wyborcze kilkunastu milionów ludzi. Wystarczy kilkaset tysięcy, może milion wahających się i niepewnych.
A tych – znowu – w Polsce jest naprawdę dużo (zazwyczaj kilkanaście procent ankietowanych w każdym sondażu).
Czy Polska jest gotowa na to, by przeciwdziałać ingerencji zewnętrznej w proces wyborczy? Zupełnie nie. Stanowimy dziś bardzo łatwy cel dla tego rodzaju operacji. Powinniśmy bić na alarm, by natychmiast rozpoczęło się łatanie systemowych dziur w tym zakresie. Tylko czy ktoś ten alarm weźmie na poważnie?
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Komentarze