To nie jest utopia. Uniwersytet może się wyplątać z neoliberalnej logiki, jeśli zrozumie, że uczelnia-korporacja jest światu coraz mniej potrzebna, a studenci potrzebują, by uczyć ich inaczej
W ostatnim czasie było bardzo głośno o polskiej nauce, ale niestety nie ze względu na nagrody Nobla, ale na afery i rezygnację ministra nauki i szkolnictwa wyższego Dariusza Wieczorka. Istnieje ryzyko, że te afery odciągną opinię publiczną od prawdziwych problemów. A najważniejszym problemem polskiej nauki nie był minister Wieczorek, tylko systemowe niedofinansowanie i traktowanie przez rządzących jako piątego koła u wozu.
Sytuacja uczelni przypomina powtarzającą się tragedię w trzech aktach. W pierwszym naukowcy muszą wywołać ferment, pokazując, że brakuje pieniędzy. W drugim akcie minister nauki idzie do szefostwa walczyć o pieniądze. W trzecim akcie minister finansów mówi, że są ważniejsze wydatki. Zaklęty krąg może być chwilowy przerwany, kiedy na scenę wkroczy Donald Tusk, co miało miejsce 26 listopada, kiedy premier zapowiedział dodatkowe 1,5 mld zł w obligacjach dla uczelni. To jednak tylko niewielki, 4-procentowy wzrost budżetu na naukę (cały budżet wynosił 34 mld).
Problemu wieloletniego niedofinansowania nie rozwiążą zmiany na stanowisku ministra nauki, ponieważ decyzje dotyczące finansów są podejmowane nad ich głowami.
Przed decyzją Tuska budżet na naukę na 2025 rok wynosił 1,07% PKB, najmniej w XXI wieku. Po dosypaniu pieniędzy będzie to niecałe 1,12% PKB, co nie będzie już najniższym wynikiem, a jednym z najniższych. Od lat przeznaczamy na naukę zdecydowanie mniej niż najlepiej rozwinięte kraje na świecie. Brak finansowania doprowadza do wielu problemów. Po pierwsze brakuje środków na badania. Po drugie, niskie wynagrodzenia nie zachęcają do bycia naukowcem (30% podwyżki w 2024 to była inflacyjna rekompensata). Nie można również zapomnieć o ciężkiej sytuacji pracowniczek administracyjnych na uczelni, jak i o doktorantkach i pracownikach instytutów PAN, którzy zarabiają minimalną krajową albo i mniej.
W skrócie – jest źle. Uczelnie od lat są w trybie permanentnych oszczędności i walki o każdy grosz. Niedostateczne finansowanie jest problemem poruszanym od wielu lat, ale w ostatnim czasie bardziej zwraca się uwagę na brak finansowania badań: głodzenie NCN (Narodowego Centrum Nauki), z którego są finansowanie najważniejsze badania. Akcje jak „NCN to tlen” mają pokazać, że badania naukowe są racją polskiego stanu. Naukowczynie argumentują, że bez pieniędzy na badania najlepsi naukowcy wyjadą, a Polska pozostanie na obrzeżach światowej nauki.
Te dyskusje pokazują, że naukowcy, walcząc o pieniądze, coraz częściej podkreślają tylko jedną z ról uniwersytetu.
To skupienie się na badaniach jest zaskakujące, jeżeli popatrzymy na ogromną rolę edukacji. Polskie uczelnie kształcą ponad milion studentów każdego roku (1,2 mln w 2023, a wskaźnik osób z dyplomem uczelni w wieku 25-34 lat jest na poziomie 46,3%. Większość z 70 tys. naukowców i naukowczyń to pracownicy naukowo-dydaktyczni zatrudnieni na uczelniach publicznych).
Ta społeczna rola uniwersytetu jest mało zauważalna przez opinię publiczną, rządzących, a także samych studentów. Co najbardziej niepokojące, sami naukowcy i naukowczynie o niej nie mówią, skupiając się na badaniach.
Otwórzmy wspólnie puszkę Pandory i sprawdźmy, dlaczego tak się dzieje.
Najpierw kilka słów na temat niespełnionej wizji uniwersytetu jako dobra wspólnego. Twórcą ideału, do którego wzdychają naukowcy, był Wilhelm von Humboldt, XIX wieczny reformator pruskiego systemu edukacji, stąd „uniwersytet Humboldtowski”. Była to wizja uniwersytetu jako świątyni nauki i wiedzy, wspólnoty uczących (nauczyciele) i uczących się (studenci). W tym modelu nauka była połączona z dydaktyką, ponieważ naukowcy dzielili się swoimi badania ze studentami i razem rozwijali się poprzez dyskusje.
W wizji Humboldta naukowcy byli wolni. Ich badania nie musiały być aplikowane i państwo miało się nie mieszać w ich pracę.
Uniwersytet miał budować wspólnotę pomiędzy naukowcami a studentami.
Celem dydaktyki nie było przygotowywanie do pracy, ale formowanie krytycznych obywateli, którzy mieli stanowić elity społeczne.
Dla wielu naukowców taki uniwersytet jest ideałem. I tylko ideałem, ponieważ taki system w pełni nie został nigdy wprowadzony. Ale jako wizja uniwersytet Humboldta przetrwał, co można usłyszeć podczas początku roku akademickiego, gdy rektorki i dziekani w kolorowych szatach mówią o umiłowaniu nauki dla samej nauki i kształcenia światłych obywateli i obywatelek.
Przejdźmy teraz do drugiego modelu, uczelni-korporacji. W przeciwieństwie do uniwersytetu Humboldta nie jest to ideał, a rzeczywistość. Uniwersytet-korporacja jest skutkiem dwóch głównych procesów, które miały miejsce po II wojnie światowej (w Polsce po 1989). Po pierwsze nastąpiło umasowienie uczelni i wielokrotny wzrost studiujących. Drugi proces związany jest z dominacją myślenia neoliberalnego, w którym wszystkie działania są oceniane przez pryzmat efektywności ekonomicznej.
Oczywiście celem uczelni publicznych nie jest generowanie zysku finansowego, ale w logice neoliberalnej ten zysk przybiera formę korzyści, które są mierzalne według różnego rodzaju wskaźników, które uczelnia i naukowcy muszą wykazać, udowadniając, że efektywnie wydają pieniądze. W logice neoliberalnej mamy dwa dominujące aspekty uczelni-korporacji. Pierwszym jest nauka. Jak w korporacji naukowiec jest pracownikiem rozliczanym za swoje działania, a wyznacznikiem są publikacje naukowe. Drugim obszarem jest dydaktyka.
W perspektywie uczelni-korporacji studenci to konsumenci, a naukowcy są sprzedawcami wiedzy, która ma zwiększać szanse na rynku pracy.
W uczelni-korporacji naukowcy są rozliczani za publikowane artykuły i książki. Żeby ocenić jakość publikacji naukowych, tworzy się listy, w których różne wydawnictwa i czasopisma naukowe mają przypisane punkty. Naukowcy są rozliczani z trzech najlepiej punktowanych publikacji z czterech lat. Uczelnie wymagają od swoich pracowniczek jak największej ilości punktów, bo od tego zależy, ile pieniędzy dostaną od ministerstwa. Prowadzi to do presji na pracowników. Brak wyrobienia odpowiedniej ilości punktów może oznaczać przerzucenie na stanowiska dydaktyczne (więcej godzin za te same pieniądze), czy w skrajnych przypadkach zwolnienie.
Z kolei studenci w uczelni-korporacji są postrzegani jako konsumenci, którzy oczekują określonego produktu: praktycznej wiedzy i dyplomu, które mają przełożyć się na lepszą pracę i pieniądze. Uczelnia, jak i wiedza są traktowane instrumentalnie. Mają przynieść studentom konkretne korzyści. Na to podejście ma wpływ umasowienie studiów. Większość studentów musi zapewnić sobie byt, czym nie musiała się martwić elita przed stu laty.
Ale ten instrumentalny stosunek do uczelni ma głębsze podłoże i wynika z tego, że nasze postawy są kształtowane w ramach neoliberalnej logiki. Od lat 60. XX wieku zaczęło się upowszechniać myślenie o edukacji w kategoriach inwestycji. Studiuje się nie dla samej wiedzy, ale aby osiągnąć z niej korzyści. W tej perspektywie opłaca się iść na studia, bo statystycznie oznacza to lepsze zarobki .
Uczelnia-korporacja jak każda firma na rynku musi dostosować się do oczekiwań konsumentów.
Z czasem uczelnie coraz rzadziej mówią o wartości edukacji samej w sobie, a częściej podkreślają, że dzięki studiom są większe możliwości na rynku pracy. Czy zawsze udaje im się dowieźć te obietnice, to kwestia dyskusyjna. Nie zmienia to jednak faktu, że uczelnia-korporacja musi dostosować się do preferencji studentów (konsumentów), inaczej jej atrakcyjność spadnie.
Odpowiedzią na wady obecnej uczelni-korporacji nie jest jednak powrót do uczelni Humboldtowskiej. Po pierwsze, naukowcy nie mogą żyć w wieży z kości słoniowej i nie być oceniani za swoją pracę. Dostają pieniądze od społeczeństwa i muszą być wobec niego odpowiedzialni. Po drugie, nie ma powrotu do systemu uczelni elitarnych ze względu na zmiany społeczne i masowość studiów. Uczelnia musi wyposażać studentów w umiejętności potrzebne na rynku pracy.
Skupmy się na problemach związanych z uczelnią-korporacją w kontekście dydaktyki. Problem ten został nazwany makdonaldyzacją nauczania i polega na tym, że jak w sieci McDonald, student otrzymuje wystandaryzowaną edukację. Oznacza to, że uczelnie chcą „przerobić” jak największą ilość studentów w sposób efektywny. Dlatego zamiast dialogu pomiędzy nauczycielami akademickimi a studentami mamy testy, dzięki którym proces oceniania jest szybszy. Jak w McDonaldzie, nauczyciel ma mało czasu na studenta (konsumenta). Sam program nauczania jest wystandaryzowany, a edukacja polega na uczeniu się na pamięć materiału, który prowadzący powtarzają od lat.
Oczywiście są nauczyciele akademicy, którzy prowadzą bardziej angażujące zajęcia. Ale to zasługa jednostek, a nie systemu, który dąży do ograniczenia czasu przeznaczonego na studenta-klienta.
Z perspektywy uczelni nie opłaca się zbytnio przejmować poziomem edukacji.
Jak każda efektywna korporacja, uniwersytet maksymalizuje zysk poprzez zwiększenie przychodów albo zmniejszenie kosztów. W tej perspektywie każdy student to zysk, ponieważ uczelnia dostaje za niego pieniądze od państwa.
Z powodu bardzo dużego popytu na studiowanie uczelnie w XXI wieku „przerabiają” ogromną ilość studentów. Żeby zaspokoić popyt, powiększyły ilość grup i obciążenie dydaktyczne pracowników. Z powodu ustawowych ograniczeń ilości studentów na studiach dziennych wiele uczelni publicznych przerzuciło się na kształcenie studentów niestacjonarnych, którzy muszą płacić.
W tej sytuacji przygotowywanie jakościowych i angażujących zajęć się nie opłaca i lepiej powtarzać te same zajęcia od lat. Co prawda, dzisiaj studenci mogą oceniać prowadzących, ale wyniki ankiet z reguły nie są ważne dla kariery i zarobków naukowców. Naukowcy są rozliczani z publikacji. Oznacza to, że spędzenie czasu na przygotowanie jakościowych i ciekawych zajęć jest dla nich kosztem. Bardziej opłaca się pisać artykuł lub książkę. Poza tym nie ma znaczenia, czy robisz dobre zajęcia; w środowisku akademickim liczy się tylko, co opublikowałeś.
W rezultacie wiele zajęć jest słabo przygotowanych: nie ma interakcji ze studentami, nauczyciele prezentują od lat ten sam materiał i uczą definicji z podręcznika. Ale nie jest to wina jednostek, a systemu.
Makdonaldyzacja nauczania jest również wynikiem instrumentalnego traktowania uczelni przez samych studentów. Studenci chcą być wyposażeni w wiedzę, która da im lepszą pracę. Często jednak nie wierzą w to, że uczelnia może im to zapewnić. Dlatego wielu studentów oczekuje od niej tylko dyplomu na nie wymagających zajęć czy egzaminów.
W tej perspektywie spędzanie długich godzin na nauce jest stratą czasu.
Uczelnia-korporacja do tych wymagań konsumentów (studentów) się dostosowuje. Zmniejsza się ilość godzin przeznaczanych na przedmioty i dni zajęciowych w tygodniu. Odchodzi się od wymagających form zaliczenia na rzecz testów.
To znowu wina systemu, w którym młodzi ludzie funkcjonują od dzieciństwa. Jesteśmy „uczeni”, że wszystkie aktywności muszą prowadzić do korzyści, głównie finansowych. Teoretyczne przedmioty, z których wiedza nie może być „zmonetyzowana”, są traktowane jako strata czasu. Uczniowie są też „uczeni”, by traktować wiedzę instrumentalnie. Od pierwszych klas w szkole dostają informację, że nie liczy się, co masz w głowie, ale jaką ocenę dostaniesz. Dzięki ocenom można dostać się do lepszego liceum, a potem uczelni. Dlatego nie jest zaskakujące, że wielu studentów nie ma problemów z makdonaldyzacją nauczania, testami, nauką na pamięć, brakiem dyskusji i krytycznego myślenia. Ten cheeseburger był im serwowany od wczesnych lat, więc nie znają innego smaku i nie wiedzą, że edukacja może wyglądać inaczej.
Chciałbym przeciwstawić makdonaldyzacji nauczania humanistyczną edukację, która ma swoje korzenie w wizji uniwersytetu Humboldta. Przeciwnicy makdonaldyzacji mówią o dwóch głównych zadaniach edukacji, które powinna spełniać uczelnia: formowanie studentów i wspieranie demokracji. Uczelnia jest bowiem dobrem wspólnym. Nie tylko pomaga jednostkom w rozwoju, ale sprawia, że całe społeczeństwo lepiej funkcjonuje.
Uczelnie powinny kształcić krytycznie myślące jednostki.
Nacisk powinien być położony na przedmioty takie jak filozofia, socjologia, antropologia czy psychologia. Dzięki humanistycznej wiedzy studenci będą rozumieli najważniejsze społeczne problemy, jak kryzys klimatyczny czy rosnące nierówności w kapitalizmie. Lepiej zrozumieją swoje własne przekonania i będą w stanie zrozumieć, jaki wpływ na ich kształtowanie ma społeczeństwo, czy system gospodarczy, w którym żyją. Uczelnia umożliwia też dyskusję i namysł nad tym, kim studenci chcą być i jakie życie mieć.
Drugim celem uczelni jest wspieranie demokracji.
Dzięki humanistycznemu wykształceniu studenci będą rozumieć, co dzieje się na świecie. Nie chodzi tutaj o to, żeby uczelnia dawała informacje, ale o uczenie ich krytycznej analizy. Problemy dzisiejszych spolaryzowanych społeczeństw nie wynikają z tego, że ludziom brakuje informacji, ale z tego, że nie potrafią interpretować ich zalewu.
Uczelnia może również przygotowywać do życia w demokracji poprzez debaty na tematy polityczne, filozoficzne czy etyczne. Uniwersytet jest idealnym miejsce do zrozumienia, że ludzie mają różne poglądy i przekonania, ponieważ studenci pochodzą z różnych klas społecznych, szkół i miejsc pochodzenia. Dzięki takim dyskusjom będą lepiej przygotowywani do życia w pluralistycznym społeczeństwie.
Oczywiście uczelnie się różnią. Oprócz tych humanistycznych mamy politechniki, uniwersytety medyczne i przyrodnicze. W różnym stopniu, ale na każdej z nich powinien być nacisk na dobre kształcenie humanistyczne, ponieważ formuje to studentów i może sprawić, że demokracja będzie lepiej działała.
To nie jest utopia. Nie proponuję powrotu do elitarnej uczelni Humboldtowskiej, której studenci nie musieli przejmować się zdobyciem pracy. Bardziej chodzi o to, żeby uczelnie kładły większy nacisk na kształcenie humanistyczne i zdolność krytycznego myślenia i dyskusji.
Być może część czytających zarzuci mi, że studenci nie są tym zainteresowani. Sam wcześniej pisałem o tym, że traktują wiedzę instrumentalnie, chcąc dostać dyplom, a nie tracić czas na nieużyteczne ekonomicznie dysputy. Ale jest to wina systemu. Młodzi ludzie nie idą na studia tylko po to, by dostać dyplom i polepszyć swoją pozycję na rynku pracy, ale sami wskazują, że chcą mieć lepszą wiedzę o świecie i problemach społecznych.
To wszystko to nic nowego. Wiele osób krytykuje uczelnię-korporację, lamentując nad upadkiem uniwersytetu. Większość naukowców nie chce takiej uczelni. Przez lata narzekali na makdonaldyzację nauczania i urynkowienie. Większość krytykuje ograniczenie godzin, odejście od zajęć teoretycznych i niższy poziom nauczania.
Skoro więc wiadomo o problemach, to dlaczego uniwersytet coraz bardziej przypomina korporację?
Protesty i krytyka na niewiele się zdały, ponieważ uczelnia gra w systemie neoliberalnym, w którym albo się dostosowujesz, albo giniesz.
To jest clou problemu.
Po pierwsze naukowczynie i uniwersytet muszą udowodnić rządzącym, że warto im dawać pieniądze, a rozlicza się ich za działalność publikacyjną, a nie jakość uczenia. Dlatego dydaktyka nie jest dla nich priorytetem.
Po drugie, studenci wymagają od uczelni dyplomu, który da lepszą pracę. Uczelnia dostosowuje się do konsumentów i dostarcza produkt (wiedzę), tak jak McDonald dostarcza kanapki.
Po trzecie, utrzymaniu się obrazu uniwersytetu-korporacji sprzyja samo społeczeństwo, którego wartości są kształtowane w systemie neoliberalnym, gdzie liczą się tylko pieniądze.
W tej perspektywie kierunki humanistyczne jak socjologia, antropologia czy filozofia są postrzegane jako bezużyteczne. A społeczeństwo patrzy na uczelnie z perspektywy rankingów, a nie jakości edukacji. W tej narracji polskie szkoły wyższe to dno, ponieważ najlepsze z nich (UJ i UW) są w piątej setce w rankingu szanghajskim.
Uniwersytet jako dobro wspólne, gdzie wiedza ma inherentną wartość, rozwija studentów, musiał przegrać z uniwersytetem-korporacją.
Żeby wyjść z tego zaklętego kręgu, potrzeba dwóch rzeczy. Po pierwsze uczelnia musi zrozumieć, że w długiej perspektywie takie podejście zadziała przeciwko jej interesowi. Po drugie – zaproponować wizję, która wykracza poza myślenie neoliberalne.
Zacznijmy od makdonaldyzacji nauczania, w której celem uczelni jest zapewnienie studentom pracy. Uczelnie techniczne, czy medyczne będą dobrze spełniały ten cel, ale większość uniwersytetów będzie miała problem. Rynek pracy, a co za tym idzie, potrzebne kompetencje, wciąż się zmieniają. Większość uczelni nie będzie w stanie zapewnić praktycznych kompetencji studentom, którzy w ciągu 40 lat zmienią pracę kilkunastokrotnie. Dlatego nie powinny imitować szkół zawodowych.
Mamy też zmiany pokoleniowe. Tytuł magistra jest dzisiaj mniej istotny niż 20 lat temu (choć nie dla wszystkich, patrz casus Collegium Humanum). Wraz ze zmniejszającą się presją społeczną na uzyskanie dyplomu, popyt na uczelnie prawdopodobnie się zmniejszy. Mamy też zmiany technologicznie, które powodują, że coraz łatwiej jest studiować samemu, bez potrzeby uczęszczania na uczelnię.
To wszystko powoduje, że uczelnie, których jedynym celem jest zapewnienie pracy i dyplomu będą mniej atrakcyjne dla studentów.
Dopiero gdy zrozumiemy te problemy, będziemy mogli odejść od uczelni-korporacji i przejść w stronę uczelni jako dobra wspólnego. Celem takiej uczelni nie jest wyłącznie wykształcenie przyszłych pracowników, ale formowanie studentów, którzy lepiej rozumieją siebie i świat, w którym funkcjonują. Dzięki mądrym obywatelom i obywatelkom demokracja i życie w Polsce może być lepsze.
Czy takie podejście jest utopijne? Nie wydaje mi się. Nie wszystko robimy dla pieniędzy. Gdyby tak było, to wszyscy studenci wybieraliby kierunki, po których zarabia się najlepiej. Uniwersytet jako dobro wspólne to nie utopia, ponieważ nie oznacza odejścia od kształtowania kompetencji potrzebnych na rynku pracy. Bardziej chodzi o to, by uniwersytety kładły większy nacisk na szeroką humanistyczną edukację, umiejętność debatowania i krytyczne myślenie.
Nie jest jednak przypadkiem, że w dyskusji na temat większych nakładów na naukę nie usłyszymy argumentu, że uczelnia służy społeczeństwu poprzez edukację i dlatego powinniśmy na nią przeznaczać więcej pieniędzy. Żeby zrozumieć wagę dydaktyki, sami naukowcy muszą najpierw zadać sobie pytanie, po co jest uczelnia i jak ma służyć społeczeństwu. To pytanie powinno być zresztą skierowane do wszystkich, ponieważ uniwersytet jest dobrem wspólnym.
Filozof ekonomii. Zatrudniony na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu. Autor książki "The Eclipse of Value-Free Economics. The concept of multiple self versus homo economicus”.
Filozof ekonomii. Zatrudniony na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu. Autor książki "The Eclipse of Value-Free Economics. The concept of multiple self versus homo economicus”.
Komentarze