W 2021 rok PiS wchodzi z olbrzymim problemem na głowie. Po jesiennej fali epidemii padają kolejne firmy. Rząd wiosną odtrąbił sukces, a dziś nie radzi sobie z pomocą coraz bardziej wściekłym przedsiębiorcom. 2020 to rok tworzenia prawa zgodnie z zasadą "jakoś to będzie"
Jest wtorek 20 października 2020. Tego dnia dowiadujemy się o 9 291 nowych zakażeniach wirusem SARS-COV-2. Trend jest wyraźnie wznoszący. Sejm ma się zająć ustawami covidowymi, które mają usprawnić walkę z epidemią, m.in. wprowadzając kary za nienoszenie maseczek.
Dochodzi jednak do nagłej zmiany planu.
Cezary Tomczyk z Koalicji Obywatelskiej zgłasza wniosek o odroczenie obrad. W praktyce Sejmu zarządzanego przez marszałków PiS głosowania wniosków o przerwę lub przesunięcie obrad były czystą formalnością. Nieoczekiwanie jednak Sejm wniosek Tomczyka przyjmuje.
„Za” głosowało 218 posłów (KO, Lewica, PSL-Kukiz’15, Konfederacja), przeciwko było 207. Aż 35 osób nie uczestniczyło w głosowaniu, w znacznej większości z PiS.
Posiedzenie przez nieuwagę PiS zostaje odroczone do następnego dnia. Opozycja chce raz mieć czas na dokładne przyjrzenie się przepisom. Dotychczas praca nad przepisami antykryzysowymi przebiegała zbyt szybko, posłowie siedzieli po nocach, dostawali kolejne poprawki tuż przed głosowaniem. Tym razem chcieli się przygotować.
Jednak PiS wpada we wściekłość i uderza w najwyższe tony.
„Mamy rekord kolejny zachorowań, mamy ważną ustawę, która ma służyć poprawie sytuacji i wzmocnić działania służby zdrowia. (…) Klub Platformy Obywatelskiej [klub KO] postanowił zatrzymać te obrady. (…) To oznacza, że obstrukcja sejmowa opozycji totalnej znów odniosła sukces, możemy to Polakom powiedzieć, że ustawa będzie opóźniona o ten dzień czy dni” – mówił o tym, co się stało w Sejmie marszałek Ryszard Terlecki.
Głos zabrała też posłanka Joanna Lichocka: „PO odniosła sukces w szkodzeniu Polakom. Składają wnioski formalne o przerwę – zwyczajowa obstrukcja. Tym razem wniosek przeszedł. Opóźnili pracę nad ustawą o przeciwdziałaniu Covid, m.in. na temat obowiązkowego noszenia maseczek. Totalna obstrukcja kosztem zdrowia Polaków”.
Zaledwie tydzień później, 26 października do Sejmu wpływa projekt „ustawy o zmianie ustawy o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych”. Za tą długą nazwą kryje się kolejna tarcza antykryzysowa. Następnego dnia ustawa trafia do komisji. I tam utyka na ponad trzy tygodnie. Znów obstrukcja opozycji? Co tym razem o opóźnieniu – nie o jeden dzień, a o tygodnie – mieli do powiedzenia politycy PiS? Nic. Bo tym razem to oni byli za odroczeniem prac.
22 października upolityczniony Trybunał Konstytucyjny praktycznie zakazał aborcji w Polsce. Wywołało to kryzys polityczny, a PiS miało problem, żeby znaleźć w Sejmie większość dla ustawy, którą uważało za kompromisową. W tej sytuacji planowane na początek listopada posiedzenie Sejmu zostało przesunięte o dwa tygodnie. I nagle okazało się, że z ustawą, która walczy z kryzysem pandemicznym można poczekać. Nie dzień, dwa, czy tydzień. Od wpłynięcia ustawy do Sejmu do jej podpisania minęło siedem tygodni.
Z kolei wspomniana na początku ustawa covidowa, chociaż każdy dzień zwłoki miał kosztować życie Polaków, została uchwalona dopiero 28 października. Prezydent podpisał ją 3 listopada, a opublikowana w Dzienniku Ustaw została... pod koniec listopada. PiS z publikacją zwlekał, bo PiS "przez pomyłkę" przegłosowało poprawkę dającą 100 proc. podwyżki medykom. A PiS tych podwyżek dać nie chciał, powołując się na finanse państwa.
Rządowe podejście do prawa, pomocy przedsiębiorcom i walki z pandemią to jedno wielkie pasmo ułańskiej fantazji, politycznej kalkulacji i hipokryzji. Mamy tu wszystkie grzechy polskiej polityki rozumianej nie jako partyjne przepychanki, ale jako sztuki zarządzania państwem: arogancję wobec obywateli, niezdecydowanie, brak strategii, podejście w rodzaju „jakoś to będzie”.
Wróćmy teraz do początku.
Kryzysem zarządza się za pomocą konferencji prasowych. A przynajmniej tak miał w tym roku w zwyczaju polski rząd.
13 marca na konferencji prasowej Mateusz Morawiecki i ówczesny minister zdrowia Łukasz Szumowski ogłosili pierwsze obostrzenia pandemiczne. Następnego dnia o północy tymczasowo zawieszono pracę sklepów w galeriach handlowych, ograniczono funkcjonowanie restauracji, barów i kawiarni, a także placówek kulturalnych. Z dnia na dzień przedsiębiorcy zaczęli mieć problemy z prowadzeniem działalności, ich pracownicy często nie mieli co robić. Wówczas była to nowa sytuacja i chociaż od kilku tygodni w napięciu czekaliśmy na początek epidemii w Polsce, to wszystkie rządy w Europie działały, jakby były zaskoczone. Po wprowadzeniu ograniczeń, rząd siadł do tworzenia przepisów antykryzysowych. Było jasne, że dłuższy czas posiedzimy w zamknięciu, a recesja jest nieunikniona.
18 marca – pięć dni później – premier Morawiecki na konferencji prasowej zaprezentował założenia pierwszego pakietu ustaw antykryzysowych. Padły ogólniki i zapowiedź kilku instrumentów pomocowych dla pracowników: 2 tys. zł dla samozatrudnionych, 40 proc. pokrycia pensji dla pracowników, 5 tys. zł pożyczki dla małych firm.
A poza tym krótki komunikat: „Prace nad projektem będą kontynuowane na spotkaniu roboczym członków rządu w formie wideokonferencji”.
Nie dowiedzieliśmy się za to – na „konferencji” nie można było zadawać pytań - w jakim trybie rząd będzie nad pomysłami pracował. Czy będzie to ustawa czy rozporządzenie, a jeżeli ustawy – ile potrwają prace legislacyjne? W jaki sposób będzie zbierał się Sejm w czasie zagrożenia epidemicznego? Na jak długi okres zakładana jest pomoc?
24 marca ogłoszono zakaz poruszania się w celach innych niż praca, wolontariat w walce z epidemią i „niezbędne sprawy życia codziennego”. Przy sporej jeszcze wówczas dyscyplinie społecznej znacznie ograniczyło to wyjścia np. po kawę czy jedzenie na wynos, sklepy w galeriach handlowych były zamknięte. Czekano na pomoc.
Ustawy antykryzysowe, nazwane przez PiS "Tarczą Antykryzysową" trafiły do Sejmu dopiero w nocy z 26 na 27 marca 2020. Najwyraźniej nie były wystarczająco dobre, bo do specustawy natychmiast napisano 68 stron autopoprawek. Ustawy pakietu antykryzysowego były przegłosowywane w trybie zdalnym, a posłowie przeprowadzali głosowania testowe na godzinę przed rozpoczęciem obrad. Głosowano całą noc, a posłowie opozycji w mediach społecznościowych co chwila opisywali problemy techniczne.
Trwała właśnie polityczna awantura o wybory prezydenckie, dlatego PiS do przepisów antykryzysowych dopisał na szybko zmiany w kodeksie wyborczym. Tak, by wybrać prezydenta jak najszybciej. PiS chciał pomóc przedsiębiorcom, ale równie ważne było utrzymanie najważniejszego urzędu w państwie. Pod koniec marca PiS było zdania, że najlepszym pomysłem będą wybory korespondencyjne. Partia Kaczyńskiego cynicznie pomieszała wybory i pomoc dla pracowników - umieściła wszystko w jednych przepisach. Głosowano wszystko na raz do szóstej rano. PO uznała, że musi zagłosować za całością, a więc także za zmianami w kodeksie wyborczym, aby nie odsuwać w czasie pomocy dla przedsiębiorców. Z punktu widzenia politycznej walki – majstersztyk. Ale z odpowiedzialnością miało to mniej więcej tyle wspólnego, co lipcowe słowa premiera Morawieckiego, że wirus jest w odwrocie.
W nocy z 30 na 31 marca Senat obradował do rana i wprowadził do ustawy sporo poprawek, ale na próżno. PiS w kluczowych momentach tego roku często (i obłudnie) apelował do opozycji, że epidemia i kryzys to nie czas na kłótnie, ale na współpracę. Jednak w momencie, gdy opozycja w Senacie starała się merytorycznie coś dołożyć od siebie, Sejm jeszcze następnego dnia odrzucał wszystko w jednym głosowaniu. Ten schemat powtarzał się przy kolejnych głosowaniach nowych przepisów antykryzysowych. Wówczas przepadły np. zwolnienie z obowiązku opłaty składek ZUS również dla małych i średnich firm czy świadczenie postojowe do wysokości 75 proc. średniej krajowej.
Pomoc z tarcz rzeczywiście pomogła uratować część miejsc pracy. Były jednak grupy pracowników, które również ucierpiały, ale nie miały na co liczyć. Jeśli np. firma zwolniła pracownika przed 31 marca (prawie trzy tygodnie po pierwszych obostrzeniach) to żadna pomoc mu nie przysługiwała.
Niecały tydzień później sejmowy walec otrzymał do przemielenia kolejną ustawę, uzupełniającą błędy poprzedniej. Posłowie dostali 250 stron ustawy na trochę ponad godzinę przed posiedzeniem Sejmu. Przyjęto ją w czwartek 9 kwietnia o godz. 01:05.
Jedną z podstawowych zasad tworzenia dobrego prawa są też konsultacje społeczne z zainteresowanymi. W tym przypadku najbardziej zainteresowani byli pracownicy i pracodawcy.
W kwietniu wiceprzewodniczący OPZZ Piotr Ostrowski mówił nam: „W żadnym wypadku nie można tego nazwać konsultacjami. Projekt ustawy otrzymaliśmy do zaopiniowania pod koniec kwietnia. Na przedstawienie opinii do obszernego dokumentu mieliśmy… 1 dzień. Dodatkowo, w ramach Prezydium Rady Dialogu Społecznego odbyliśmy także godzinną wideokonferencję z minister rozwoju, w trakcie której przewodniczący OPZZ przedstawił swoje uwagi. Nie dostaliśmy żadnej informacji zwrotnej ze strony rządu.
Przez cały maj, aż do przyjęcia przez Radę Ministrów projektu ustawy, nikt się z nami nie kontaktował, niczego nie konsultował, o nic nie pytał. Stwierdzenie Jadwigi Emilewicz, jakoby »projekt wypracowano w dialogu z przedstawicielami pracowników« jest nieprawdziwe”.
Mniej więcej w tym samym czasie narodził się nazewniczy koszmarek w postaci „Tarczy 2.0, Tarczy 3.0” itd. Rząd używał tej formy regularnie, chociaż to nazwa nieoficjalna, niezapisana w ustawie czy istotnych dokumentach. Po co to zero? Pomysł bierze się z informatycznego języka, gdzie nowej wersji starego programu nadaje się nowy numer. Miejsce po kropce zarezerwowane jest dla kolejnych poprawek do tej wersji. Ale w tym przypadku nikt żadnych poprawek nie planował nazywać „Tarczą 2.1.4”.
W 2004 roku spopularyzowany został termin „Web 2.0”, który opisywał zmieniającą się funkcję Internetu wśród użytkowników. Popularne stało się nazywanie nowych odsłon najróżniejszych projektów numerem, kropką i zerem. Dawało to sznyt nowoczesności i poczucie, że autorzy są na czasie. Ale te czasy minęły lata temu. Dziś brzmi i wygląda to obciachowo. Na tle innych problemów z rządową walką z kryzysem to drobiazg. Ale sam rząd się w tym nazewnictwie gubi. 23 grudnia premier Morawiecki nazwał „Tarczę Branżową” – zestaw rozwiązań pomocowych dla wybranych branż – „Tarczą 2.0”. Żeby było zabawniej "Tarcza Branżowa" to jednocześnie Tarcza 6.0. Wpis z tą pomyłką od 23 grudnia wisi sobie, nie niepokojony, na oficjalnym Twitterze kancelarii premiera. Gdyby była to gra planszowa, premier powinien karnie wrócić do punktu startu, a przynajmniej do miejsca, gdzie pojawiła się oryginalna „Tarcza 2.0”. My natomiast jedziemy dalej.
Jakby obok tego wszystkiego działał Polski Fundusz Rozwoju i jego Tarcza Finansowa. To stąd popłynęło wiosną 100 miliardów złotych do polskich firm:
Małym i średnim firmom PFR pomagał uzyskać finansowanie z banków, dużym służył własnymi środkami. Pomoc PFR to przede wszystkim pożyczki, ale przy spełnieniu kilku warunków można je umorzyć nawet do 75 proc. wartości. Pomoc ze strony PFR chwalili specjaliści, których o sprzyjanie rządowi nie można posądzać, jak dr Wojciech Paczos:
To było zrobione porządnie i dobrze przeprowadzone – to się bardzo, bardzo dobrze udało. Myśmy jako ekonomiści od połowy marca mówili, że to powinno iść w tym kierunku, że będzie drogie ale to inwestycja, którą warto zainwestować, żeby przedsiębiorstwa nie musiały zwalniać ludzi, ogłaszać upadłości, żeby mogły jak najszybciej po ustaniu epidemii wrócić na dawne tory i podjąć produkcję i świadczenie usług na nowo. Myśmy to nazwali pierwszym etapem czteroetapowego planu – ten etap nazywał się »hibernacja«. Tę hibernację przeprowadzono porządnie" - mówił ekonomista w październiku w TOK FM.
Ale zaraz dodawał:
"Problem w tym, że o ile my zaproponowaliśmy program czteroetapowy, w którym drugim etapem było rozmrażanie, które miało się wiązać z odpowiednim programem testowania, trzecim etapem było nadrabianie strat, a czwartym etapem była nowa normalność, to już tych kolejnych etapów rząd nie realizuje. Tzn. Już koniec, epidemia się skończyła, udało się zahibernować gospodarkę i żadnych wniosków już za bardzo nie wyciągamy i to jest problem".
Jak było z epidemią, pamiętamy. Dzięki silnemu ograniczeniu kontaktów wiosną, udało się ją utrzymać na niskim poziomie i tak weszliśmy w wakacje, kiedy transmisja naturalnie jest wolniejsza. Dzięki temu rząd ogłosił, że wygrał walkę z epidemią, prezydent Duda wygrał reelekcję i politycy pojechali na wakacje z przekonaniem, że problem z głowy.
Buńczuczną pewność siebie rządzących najlepiej ilustruje wspominana już wypowiedź premiera Morawieckiego o zwalczeniu wirusa i powtarzane w kółko słowa o uratowanych dwóch, trzech, pięciu czy nawet sześciu milionach miejsc pracy.
To pieśń jeszcze z wiosny, którą politycy PiS powtarzali też jesienią, gdy wirus zaatakował nas ze zdwojoną siłą. Tymczasem podstaw do takich twierdzeń nie ma. To liczba czysto hipotetyczna – nie wiemy, ile miejsc pracy zniknęłoby, gdyby nie było żadnej pomocy. Ale to też sytuacja trudna do wyobrażenia. Gdyby nie było żadnej pomocy, nie byłoby z pewnością już też rządu PiS, bo społeczne niezadowolenie wystrzeliłoby go w kosmos. A nasze pytania o źródło tych szacunków i dokładniejsze wyliczenia były ignorowane.
W tym świetnym humorze rządzącym udało się przeżyć wrzesień i tak weszliśmy w październik, kiedy to wszystkie wskaźniki epidemiczne wystrzeliły. Liczba nowych dziennych zakażeń zaczęła zwalniać dopiero po 7 listopada, gdy przekroczyła 27 tys. Któż by się spodziewał takiego rozwoju wypadków po lekceważeniu zagrożenia całe lato, po lekceważeniu wprowadzanych przez siebie obostrzeń? Trzeba było zareagować. Rząd kolejne nowe obostrzenia wprowadzał w czwartek-piątek, a wchodziły w życie w sobotę.
Wszystko wyglądało, jakby obowiązywał schemat, który z grubsza można opisać tak:
Trudno uwierzyć, żeby tak wyglądała praca rządu w największym kryzysie zdrowotnym III RP i największej recesji po początku lat 90. Ale w czasie kilku jesiennych tygodni decyzje rządu do tego schematu pasowały.
Zapowiedzi z konferencji prasowej nie zawsze zgadzały się z tym, co znalazło się w rozporządzeniu. A to publikowane było na kilka godzin przed wejściem w życie.
8 października rząd ogłosił, że cała Polska staje się strefą żółtą. W żółtej strefie mogły działać siłownie i inne miejsca, które łącznie można nazwać branżą fitness. Tydzień później, bez ostrzeżenia branży, rząd zakazał jej działalności. Społeczne zaufanie do rządu i obostrzeń jesienią było w strzępach, a właściciele klubów fitness wobec braku jasnego komunikatu, jak rząd im pomoże, zaczęli kombinować, np. organizować spotkania religijne. Te nie były zakazane.
To dobry przykład, gdy cała sytuacja na każdym kroku została źle rozegrana. Nie skonsultowano decyzji z zainteresowanymi; nie poinformowano ich wcześniej; nie znamy powodów, dla których ta branża została zamknięta, a inne nie; decyzję ogłoszono zbyt późno. Modelowa sytuacja, na której można się czegoś nauczyć i następnym razem rozegrać to lepiej? Nic z tego.
Kolejny tydzień później, w piątek 23 października, właściciele restauracji, kawiarni i barów z dnia na dzień dowiedzieli się, że od jutra muszą swoje lokale zamknąć. Szymon Stefaniak, restaurator z Częstochowy mówił nam o tej sytuacji tak: „Ogłasza się coś z dnia na dzień. I to jest drugi raz – wiosną też trzeba było jedzenie wyrzucać. Miałem kupioną sałatę za 500 złotych. Wszystko do kosza. Łącznie, lekko licząc, do kosza wyrzuciłem jakieś 2 tys. złotych. Gdyby powiedziano nam tydzień wcześniej, to można by mówić o jakimś rozsądku ze strony rządu. A tak?”.
Kolejna okazja do wyjścia z tej spirali nieprofesjonalizmu nadarzyła się przed 1 listopada. Rząd z niej nie skorzystał. Dzień przed świętem zmarłych, w piątek 30 października ogłosił, że cmentarze zamyka, chociaż wcześniej zapewniał, że tego nie zrobi. Handlarze kwiatami i zniczami zostali z towarem.
„Byłem zdruzgotany. Komunikat dostaliśmy tak późno, że nie dało się w żaden inny sposób zareagować, niczego zaplanować” – mówił nam wówczas Mariusz Kacprzak, producent kwiatów – „Zwykle, co roku cała sprzedaż tego, co produkujemy całe pół roku, odbywa się w ciągu dwóch, trzech dni. Wtedy całą rodziną pracujemy na okrągło, bo to jest rodzinny interes. Wczoraj ręce nam opadły”.
Dla osób, którym walka z pandemią uniemożliwiła normalne zarabianie, rząd szykował ustawę, która na trzy tygodnie utknęła w Sejmie. W tym czasie PiS miało na głowie gaszenie pożaru, które roznieciło wyrokiem TK na temat aborcji.
W najnowszej tarczy o tym, czy pomoc przysługuje, decyduje kod PKD. To Polska Klasyfikacja Działalności, system wprowadzony w 2007 roku, aby dla celów statystycznych i księgowych posortować polskie działalności gospodarcze. Aby otrzymać pomoc, trzeba mieć na dzień 30 września 2020 roku jako kod dominujący wpisany jeden z kodów, które zapisano w „Tarczy 6.0, którą dla ułatwienia komunikacji rząd nazywa również tarczą branżową. Do zwolnienia z ZUS i postojowego uprawniają 43 kody, do dopłat do wynagrodzeń - 40 kodów oraz do mikropożyczki - 41 kodów. W całej klasyfikacji takich kodów jest 654.
W piśmie do premiera Morawieckiego Rzecznik Małych i Średnich Przedsiębiorstw Adam Abramowicz wylicza branże, które nie zostały objęte ustawą, a przez kryzys i obostrzenia mają spore kłopoty. To m.in. taksówki, hotele czy agenci turystyczni. Szczególnie brak większości instrumentów pomocowych dla hoteli jest szokujący. Od 7 listopada hotele mogą gościć tylko osoby w podróżach służbowych. Wiele z nich stoi pustych i nie pracuje. W Tarczy numer sześć dla tej branży mamy jedynie świadczenie postojowe dla pracowników, jeśli obroty spadły o 75 proc. lub więcej. Składki ZUS trzeba zapłacić, chociaż w większości przypadków dochodów brak. Według Izby Gospodarczej Hotelarstwa Polskiego w branży pracę straciło w tym roku 70 tys. osób.
Ustawę – szóstą tarczę – prezydent podpisał ostatecznie 14 grudnia. 11 grudnia lokalne media poinformowały, że samobójstwo popełnił wrzesiński restaurator Jarosław Gasik. W sierpniu otworzył swój drugi lokal. Współpracownicy i rodzina mówili poznańskiej „Gazecie Wyborczej”, że załamał się z powodu kolejnego przymusowego zamknięcia.
I tutaj stajemy przed ogromnym problemem - w końcu w walce z epidemią potrzebne jest ostre ograniczenie kontaktów, jednym z jego elementów jest zamknięcie restauracji, knajp, barów. Ale grzechem rządu nie jest samo zamknięcie. Większym problemem jest komunikacyjny chaos, zmienianie decyzji w ostatniej chwili, zapowiadanie jednego, a robienie drugiego. Grzechem jest zamykanie działalności, a potem pisanie ustawy z pomocą dla firm zamkniętych przez półtora miesiąca. Gdyby nie ten chaos, z pewnością można byłoby uniknąć wielu tragedii i bankructw.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Komentarze