„To nie jest kwestia światopoglądu, tylko obowiązku państwa, który wynika zarówno z Konwencji Europejskiej o Prawach Człowieka, jak i prawa Unii” – mówi w rozmowie z OKO.press rzecznik praw obywatelskich prof. Marcin Wiącek.
Czy wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej będzie krokiem w kierunku równości małżeńskiej? Stanowisko prezydenta i części koalicjantów zamykają dziś drogę do ustawowych zmian, na które od lat czekają pary jednopłciowe. A te chciałyby zapewnić swoim rodzinom bezpieczeństwo i godne funkcjonowanie.
Rząd Donalda Tuska przejmował władzę pod hasłem obrony praworządności, instytucji unijnych i prawa międzynarodowego. Jeśli nie wdroży wyroku TSUE, powtórzy logikę rządów PiS, które uznawały sądy wyłącznie wtedy, gdy były politycznie wygodne.
„Wyrok TSUE potwierdził, że przepisy Unii Europejskiej dotyczące zakazu dyskryminacji przewidują, że Polska powinna przestrzegać praw osób korzystających ze swobodnego przemieszczania się” – mówi prof. Marcin Wiącek, Rzecznik Praw Obywatelskich.
Formalnie realizacja orzeczenia Trybunału jest kwestią administracyjną. Politycznie jednak stawką pozostaje coś znacznie większego: praworządność oraz miejsce Polski w Unii Europejskiej, opartej na wspólnych wartościach, takich jak poszanowanie podstawowych praw każdego człowieka i każdej rodziny.
I właśnie także o praworządności rozmawiamy z RPO. Pytamy go o poczucie, czy wymiarze sprawiedliwości panuje chaos. Bo wielu obywateli nie ma dziś pewności, czy wyrok w ich sprawie będzie niepodważalny.
Natalia Sawka, OKO.press: W listopadzie zapadł wyrok TSUE w sprawie małżeństw jednopłciowych zawartych za granicą. Trybunał stwierdził, że Polska powinna dokonywać transkrypcji takich aktów. Czy czuje Pan rozczarowanie, że pary jednopłciowe nadal nie mogą zalegalizować swojego związku w Polsce?
Prof. Marcin Wiącek, Rzecznik Praw Obywatelskich: Mamy dziś do czynienia ze stanem naruszenia zobowiązań międzynarodowych Polski. Wiemy o tym od 2023 roku, kiedy Europejski Trybunał Praw Człowieka wydał wyrok w sprawie Przybyszewska przeciwko Polsce. ETPCz uznał wtedy, że brak możliwości rejestracji związków jednopłciowych narusza Konwencję o ochronie praw człowieka. Wyrok TSUE potwierdził, że przepisy Unii Europejskiej dotyczące zakazu dyskryminacji przewidują, że Polska powinna przestrzegać praw osób korzystających ze swobodnego przemieszczania się.
Mam nadzieję, że będzie to kolejny impuls do uchwalenia ustawy, która umożliwi prawne uznanie związków jednopłciowych.
To nie jest kwestia światopoglądu, tylko obowiązku państwa, który wynika zarówno z Konwencji Europejskiej, jak i prawa Unii.
Co do tempa prac, to oczywiście wiem, że to temat budzący duże emocje. Potrzebny jest kompromis polityczny, a w takiej debacie RPO nie bierze udziału. Moją rolą jest podkreślać, że państwo musi stworzyć projekt ustawy oparty na spójnych założeniach i wykonujący wyroki ETPCz.
Związki jednopłciowe muszą zostać zinstytucjonalizowane i wyposażone w konkretne uprawnienia, takie jak alimenty, ubezpieczenia społeczne, pomoc społeczną czy prawa dziedziczenia. Trybunał wprost wskazał, jakie to powinny być rozwiązania. Jako członek Rady Europy i Unii Europejskiej Polska ma obowiązek je wdrożyć. Wyrok TSUE nie jest żadnym zaskoczeniem.
I jeśli mogę dodać jedną rzecz: orzeczenie TSUE z 25 listopada dotyczyło transkrypcji aktu małżeństwa, ale jest też bardzo istotny problem dotyczący transkrypcji zagranicznych aktów urodzenia dzieci par jednopłciowych. To kwestia, której również nie da się dłużej odkładać.
Jakie są konsekwencje tego, że polskie urzędy nie transkrybują tych aktów urodzenia?
Jeżeli akt urodzenia został sporządzony w państwie UE, które dopuszcza posiadanie dzieci przez pary jednopłciowe, to odmowa jego transkrypcji w Polsce prowadzi w praktyce do dyskryminacji dziecka. Brak transkrypcji może oznaczać, że dziecko będące polskim obywatelem ma problem z uzyskaniem dowodu osobistego czy paszportu, czyli dokumentów niezbędnych do korzystania z praw podstawowych. W biurze RPO prowadzono kilka takich spraw. Na tle jednej z nich doszło do wydania, trzy lata temu, postanowienia TSUE.
Zgodnie z tym postanowieniem nie trzeba co prawda dokonywać transkrypcji, ale dziecko nie może być dyskryminowane z powodu orientacji seksualnej czy sytuacji prawnej swoich rodziców. To powinno być oczywiste.
Sprawa transkrypcji aktów urodzenia pokazuje, jak dotkliwe mogą być skutki dziury w prawie czy opóźnień w jego implementacji. To prowadzi do innego obszaru, w którym również czekamy na systemowe rozwiązania. Mam na myśli ustawę o asystencji osobistej. Brak regulacji pozbawia wsparcia osoby z niepełnosprawnościami w życiu codziennym (dziś najczęściej usługę taką świadczą członkowie rodziny, którzy muszą przez to rezygnować z własnych planów życiowych i zawodowych).
Jeśli chodzi o osoby z niepełnosprawnościami, które czekają na ustawę o asystencji osobistej, to w pełni wspieram te oczekiwania. Jako biuro rzecznika od lat uczestniczymy w tych pracach. Prezydent Andrzej Duda powołał swego czasu zespół, który przygotowywał projekt ustawy, a moja pełnomocniczka brała aktywny udział w tych pracach. Projekt powstał, choć budził pewne wątpliwości, tak samo jak obecne propozycje rządowe.
Ta ustawa jest absolutnie konieczna. Ale problem sięga głębiej. Potrzebujemy zmiany całej filozofii traktowania osób z niepełnosprawnościami przez państwo.
Przez lata koncentrowano się głównie na przyznawaniu świadczeń i uznawano, że to wystarczy. Tymczasem chodzi o coś innego: o wspieranie osób z niepełnosprawnościami w podejmowaniu decyzji i w możliwie samodzielnym życiu. Właśnie temu służy asystencja osobista.
Największym problemem są finanse. Od początku widzimy, że kryteria dostępu do asystencji są konstruowane tak, by zmieścić ustawę w ramach budżetu. A ja jako rzecznik mogę jasno powiedzieć, że tak być nie powinno.
To, że państwo powinno reagować na realne potrzeby ludzi i tworzyć warunki, które pozwolą im normalnie funkcjonować, widać wyraźnie także w sytuacjach, gdy różne interesy społeczne się ze sobą zderzają. Przy ul. Wiejskiej jest przychodnia Abotak, która od miesięcy jest atakowana przez ruchy pro-choice, przy czym cierpią także mieszkańcy. Jak państwo powinno reagować w sytuacji, kiedy z jednej strony Ratusz mówi o poszanowaniu prawa do zgromadzeń, a z drugiej naruszane jest prawo do spokoju i bezpieczeństwa?
Nie mam wiedzy na temat tej konkretnej kliniki ani tego, co tam się dokładnie dzieje. Trzeba jednak pamiętać, że kwestia aborcji budzi skrajne emocje po obu stronach sporu. Te emocje często wyrażają się w różnych formach, zwłaszcza podczas zgromadzeń publicznych.
Co mogę powiedzieć? Rolą państwa jest dopilnowanie, aby manifestacje odbywały się w sposób, który nie zakłóca porządku publicznego. To jest obowiązek służb porządkowych. Natomiast jeśli chodzi o szczegóły tej sprawy, to nie mam wystarczającej wiedzy, żeby się do nich odnosić, gdyż nie było w tym zakresie skarg do RPO.
Wielu Polaków ma dziś poczucie totalnego chaosu w wymiarze sprawiedliwości. Jak Pana zdaniem przeciętny obywatel ma rozumieć to, kto jest sędzią, a kto neosędzią i czy może ufać państwu, że wyrok w jego sprawie będzie ważny?
Widząc skargi od obywateli, dostrzegamy wyraźnie, że ludzie są zaniepokojeni i nie mają pewności co do skutków prawnych orzeczeń zapadających w ich sprawach. Jednocześnie wiele osób prosi nas o składanie skarg nadzwyczajnych do Sądu Najwyższego, bo dla wielu to ostatnia deska ratunku i często jedyna szansa na podważenie orzeczenia, które jest oczywiście niezgodne z prawem, niesprawiedliwe albo rażąco wadliwe.
Ta sytuacja ma swoje źródło w nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa z grudnia 2017 roku i została pogłębiona tzw. ustawą kagańcową z 2019 roku. W efekcie mamy dziś do czynienia z poważnym chaosem w obszarze władzy sądowniczej, który wymaga ustawowej naprawy. Jedynym realnym sposobem na odbudowanie zaufania obywateli do sądownictwa jest właśnie uchwalenie odpowiedniej ustawy.
Taką ustawę przygotował minister sprawiedliwości Waldemar Żurek, przedstawił ją na początku października 2025 roku. Panu się ten projekt nie podoba?
Uważam, że są pewne pryncypia ustrojowe wynikające z podziału władz i niezależności sądów, których trzeba się trzymać nawet wtedy, gdy próbujemy przezwyciężyć tak poważny kryzys, jaki mamy obecnie.
Jednym z tych pryncypiów jest to, że Sejm, czyli politycy, nie powinni pozbawiać sędziów urzędu.
To fundamentalna zasada państwa demokratycznego. Tak zdecydowali także twórcy Konstytucji, wprost w artykule 180 ust. 2. Wynika z niego, że złożenie sędziego z urzędu może nastąpić jedynie na mocy orzeczenia sądu.
Działając nawet w dobrej wierze, nie powinniśmy od tej zasady odchodzić, bo każde odstępstwo może kiedyś zostać wykorzystane w innych celach. Dostosowanie władzy sądowniczej w Polsce do standardów europejskich jest możliwe do osiągnięcia łagodniejszą metodą.
Owszem taka metoda będzie bardziej rozłożona w czasie, ale właśnie dlatego powinniśmy zacząć od niej, zamiast tworzyć precedens, który za pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat może zostać użyty przeciwko wartościom demokratycznym.
Profesor Ewa Łętowska z kolei uważa, że sędziowie powołani po 2017 roku nie mają statusu sędziów w rozumieniu polskiej Konstytucji. Nie zgadza się z Pana stanowiskiem, mówiąc, że jest zbyt „kategoryczne”.
Ja tego założenia nie podzielam. Moim zdaniem nie przedstawiono wystarczających argumentów prawnych, które mogłyby to potwierdzić. Poza tym inaczej odczytuję przesłanie opinii Komisji Weneckiej. Uważam, że wynika z niej jasno to, że parlament i politycy nie mogą decydować o złożeniu sędziego z urzędu. Powinni natomiast stworzyć ramy prawne potrzebne do wykonania wyroków TSUE i ETPCz oraz uporządkować sytuację w sądownictwie poprzez zweryfikowanie statusu sędziów. Jednak cały ten proces powinien odbywać się pod kontrolą organów władzy sądowniczej.
W projekcie ustawy faktycznie przewidziano środek odwoławczy do Sądu Najwyższego, ale ma on charakter czysto pozorny. Zgodnie z projektem skorzystanie z tego środka nie daje sędziemu realnej możliwości zakwestionowania działania ustawy wobec niego. Może on jedynie służyć korekcie ewentualnych pomyłek w przyporządkowaniu sędziów, których nominacja jest wadliwa.
Ten środek nie daje więc sędziemu realnej szansy, by się obronić i pokazać, że jego konkurs, mimo udziału wadliwej KRS, odbył się bez politycznych nacisków, a jego kompetencje oceniono uczciwie i obiektywnie. Dlatego uważam, że projekt ustawy idzie zbyt daleko.
Mówi Pan o łagodniejszej metodzie i o tym, że proces ustawodawczy powinien ją umożliwić. Tylko jak to ma zadziałać, skoro koalicję tworzą trzy różne ugrupowania, a prezydent reprezentuje inny obóz?
To nie jest pytanie do Rzecznika Praw Obywatelskich. Ja nie mam mandatu, żeby komentować uwarunkowania polityczne. Mogę jedynie mówić o tym, jak to powinno wyglądać z punktu widzenia standardów prawnych.
To co realnie można zrobić, żeby przywrócić stabilność w sądownictwie?
Szczególnie wartościowa jest propozycja Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. To rozwiązanie jest możliwe do przeprowadzenia, dopuszczalne i jednocześnie wyważone.
W dużym skrócie: chodzi o stworzenie Krajowej Rady Sądownictwa, która nie będzie budziła takich zastrzeżeń jak obecna. To absolutny krok numer jeden. Dopiero taka konstytucyjnie poprawna KRS mogłaby dokonać przeglądu nominacji od 2018 roku i wskazać osoby, które powinny zostać pozbawione statusu sędziego lub przeniesione na niższe stanowiska.
Weryfikacja mogłaby się odbyć w oparciu o kryteria określone w ustawie, przede wszystkim, czy na daną nominację był wpływ polityczny. Sędzia z taką opinią powinien mieć też prawo odwołania się do sądu, który mógłby taką decyzję zweryfikować. Jeśli sąd by podtrzymał ustalenia, to taka osoba straciłaby urząd sędziego albo wracała na poprzednio zajmowane stanowisko.
To rozwiązanie pozwoliłoby z jednej strony rzetelnie zweryfikować status tych sędziów, a z drugiej nie naruszałoby zasady podziału władz i niezależności sądów.
A zatem politycy powinni stworzyć ramy prawne, ale ostateczna decyzja powinna należeć do władzy sądowniczej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wadą tej metody jest czas i twórcy tej propozycji też to przyznają. Niemniej, przywrócenie praworządności w zgodzie z jej własnymi zasadami bywa długotrwałe. I to jest koszt, który w tym wypadku warto ponieść, aby nie tworzyć niebezpiecznego precedensu na przyszłość.
Jeśli rozmawiamy o praworządności i o tym, jak państwo radzi sobie z kryzysem w wymiarze sprawiedliwości, to chciałabym zapytać o ostatnie wypowiedzi Roberta Bąkiewicza o „wyrywaniu chwastów” czy „rzucaniu napalmu”. Tego typu metafory nie są tylko retoryczną przesadą. One realnie mogą normalizować przemoc. Czy granice tego, co uchodzi za dozwolone w przestrzeni publicznej, zostały zatarte?
Chciałbym przede wszystkim podkreślić, że retoryka, którą można określić jako mowę nienawiści, nie ma barw politycznych. W Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich monitorujemy takie sprawy, ale mówię o tym jako o zjawisku ogólnym, z którym państwo ma obowiązek skutecznie walczyć.
Niestety doszliśmy do momentu, w którym wystarczy choćby przeczytać coś w mediach społecznościowych czy posłuchać publicznych wypowiedzi niektórych osób, żeby zobaczyć, do czego to prowadzi. A często są to wypowiedzi, które dehumanizują całe grupy ludzi, w związku z czym obniża się wrażliwość społeczna, a my oswajani jesteśmy z przemocą.
Jeśli nie ma zdecydowanej reakcji państwa na słowa, które poniżają ludzi, odbierają im godność albo zachęcają do przemocy wobec osób o innym pochodzeniu, narodowości, orientacji seksualnej czy tożsamości płciowej, albo wobec osób z niepełnosprawnościami, to znaczy, że państwo nie wypełnia swojego podstawowego obowiązku ochrony godności człowieka.
To co państwo może robić?
Obowiązkiem państwa jest reakcja, która musi obejmować zarówno działania prewencyjne, jak i represyjne. Prewencja to przede wszystkim edukacja i kampanie informacyjne, które pokazują, jakie skutki ma mowa nienawiści i w jaki sposób godzi ona w godność człowieka. Wiele razy apelowałem do kolejnych ministrów edukacji, by takie treści znalazły się w programach szkolnych.
Należy młodym ludziom – ale nie tylko młodym – tłumaczyć, jak wielką krzywdę można wyrządzić drugiemu człowiekowi słowem czy komentarzem.
Drugim elementem są działania represyjne. Państwo musi jednoznacznie potępiać zachowania motywowane nienawiścią i traktować je w sposób szczególny. Przypomnę tu ważny wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w sprawie Bednarek przeciwko Polsce.
To był wyrok, w którym ETPCz uznał, że polskie prawo karne nie zapewnia realnej ochrony osobom dotkniętym dyskryminacją ze względu na orientację seksualną.
Tak, chodziło o pobicie motywowane homofobią. Postępowanie karne zostało wszczęte, ale homofobiczny motyw nie został w wystarczającym stopniu podkreślony przez prokuraturę i sąd. A to właśnie kluczowy element.
ETPC stwierdził naruszenie art. 3 Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności, który dotyczy zakazu nieludzkiego i poniżającego traktowania. Trybunał uznał także, że zabrakło skutecznego śledztwa, które właściwie by zbadało wątek homofobicznej motywacji. To bardzo poważne uchybienie.
Dlatego w obszarze działań represyjnych państwo powinno jednoznacznie potępiać zachowania, które naruszają godność drugiej osoby lub całej grupy ludzi z powodu ich cech osobistych. I tu widać pewne pozytywne kroki, na przykład wytyczne byłego prokuratora generalnego Adama Bodnara z marca tego roku, które dotyczą ścigania przestępstw motywowanych uprzedzeniami.
To są wytyczne, które spotkały się z niemałą krytyką ze strony prawicy, bo według nich to koniec wolności słowa.
Ale sama ich idea idzie w dobrym kierunku. Liczę, że będą przestrzegane, choć uważam, że ich podstawa prawna powinna być mocniejsza. To wciąż tylko wytyczne, a takie rozwiązania powinny być zapisane w przepisach powszechnie obowiązujących. Wtedy też byłaby również szansa na ich przedyskutowanie w parlamencie, z udziałem wszystkich stronnictw politycznych, i wypracowanie kompromisowych rozwiązań.
Z drugiej strony w wielu sprawach widzimy, że prokuratura nadal nie działa tak, jak powinna. Postępowania nie są wszczynane albo są szybko umarzane.
Na przykład?
W ubiegłym roku złożyłem zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa po sytuacji, do której doszło podczas jednej z tak zwanych gal freak fightowych. W nagraniu towarzyszącym wydarzeniu jeden z uczestników nazwał drugiego „J... Żydem”. Zgłosiłem to jako możliwe przestępstwo z artykułu 257 Kodeksu Karnego, czyli znieważenie grupy ludzi ze względu na pochodzenie etniczne.
Prokuratura odmówiła wszczęcia dochodzenia, argumentując, że takie określenie nie stanowi zniewagi wobec grupy etnicznej, a jedynie ma podkreślać stereotypowo przypisywane cechy jak chciwość czy skąpstwo. Oczywiście złożyliśmy zażalenie na tę decyzję, korzystając z narzędzi, które daje ustawa.
I to pokazuje rozdźwięk: z jednej strony są wytyczne prokuratora generalnego, które idą w dobrym kierunku, a z drugiej praktyka, która wciąż pozostawia wiele do życzenia.
Mowa nienawiści staje się na tyle groźna, że nie ogranicza się już tylko do internetu. Ukraińska dziennikarka Zoriana Varenia, ale także inne osoby ukraińskiego pochodzenia spotykają się z nieprzyjemnymi komentarzami na ich temat praktycznie codziennie. Ataki słowne dotykają ich w kontaktach bezpośrednich. Co z tym zrobić?
Ostatnio zapoznałem się ze statystykami policji, które pokazują, że w ciągu ostatnich dwóch lat liczba przestępstw wobec obywateli Ukrainy wzrosła o 66 proc. Od stycznia do lipca tego roku odnotowano ponad 540 takich przypadków, które były motywowane wyłącznie narodowością pokrzywdzonych osób. Najczęściej były to groźby karalne, niszczenie mienia, ataki fizyczne, w tym pobicia, oraz znęcanie się. Problem niestety już dawno wyszedł poza sferę werbalnych ataków.
To, co widzimy w mediach społecznościowych czy podczas wydarzeń publicznych, wzmacnia poczucie bezkarności sprawców, obniża wrażliwość społeczną, a pokrzywdzonych często zniechęca do zgłaszania takich zdarzeń. Proszę zobaczyć, nawet zawiadomienie składane przez Rzecznika Praw Obywatelskich potrafi zakończyć się odmową wszczęcia postępowania. Jak ma się czuć w tej sytuacji zwykła osoba, która doświadcza nienawiści albo jej świadkiem?
Dla osób, które przybyły do naszego kraju, przeszkodą jest także bariera językowa, lęk przed służbami, że nie zostaną zrozumiane, a także brak wsparcia prawnego.
Dlatego wielu migrantów w Polsce w ogóle nie zgłasza podobnych spraw na policję. A czasem dochodzi do wydarzeń naprawdę bulwersujących jak choćby sytuacja sprzed kilku miesięcy w ośrodku dla uchodźców w Czerwonym Borze. W mediach wciąż widzimy kolejne przykłady agresji wobec migrantów czy nawet wobec obywateli Polski, którzy zostali zaatakowani tylko dlatego, że inaczej wyglądali albo mieli inne pochodzenie etniczne.
A pan jako rzecznik praw obywatelskich może coś z tym zrobić?
Jako rzecznik i jako prawnik mogę apelować do władz, by przemyślały swoją politykę walki z mową nienawiści. Tu potrzeba skoordynowanych działań policji, prokuratury, ale też potrzebna jest większa wrażliwość sędziów. W postępowaniach karnych zawsze bada się zamiar sprawcy, bo to jest konieczne do ustalenia winy. Natomiast zbyt rzadko analizuje się jego motywację, a w sprawach o podłożu dyskryminacyjnym jest to kluczowe.
Dlaczego?
Jeśli ktoś jest podejrzany o znieważenie, pobicie czy inne przestępstwo motywowane uprzedzeniami, to trzeba zbadać nie tylko sam czyn, ale też pobudki sprawcy i kontekst zdarzenia. Na przykład sprawdzić, czy dana osoba nie należy do radykalnej grupy, albo jakie treści publikuje w mediach społecznościowych. Takie analizy prowadzi się zbyt rzadko.
A przecież w takich sprawach sąd powinien ocenić nie tylko to, co się wydarzyło, ale także, dlaczego do tego doszło. Czy motywem było to, że pokrzywdzony jest uchodźcą, osobą LGBT+, obywatelem Ukrainy, czy osobą o innym pochodzeniu etnicznym. Bo takie sytuacje naprawdę się zdarzają.
Sejm przyjął ustawę wdrażającą w Polsce akt o usługach cyfrowych (Digital Service Act), która ma wzmocnić ochronę użytkowników w sieci. Będą blokowane treści zwłaszcza dotyczące gróźb karalnych czy nawoływanie do nienawiści. Pan jednak miał do niej zastrzeżenia.
Tak, kilka miesięcy temu zgłosiliśmy do pierwotnej wersji projektu sporo uwag i większość z nich została uwzględniona. To prawo unijne jest bardzo ważne i konieczne do wdrożenia w polskim systemie. Ustawa wprowadza przede wszystkim procedurę szybkiego usuwania z Internetu treści o charakterze przestępczym. Oczywiście pojawia się pytanie, czy odbywa się to w warunkach, które odpowiednio chronią wolność słowa.
Obecna wersja projektu została nam ponownie przedstawiona do zaopiniowania i oceniliśmy ją, ogólnie rzecz biorąc, pozytywnie, z jednym wyjątkiem, który jednak nie dotyczy przedmiotu naszej rozmowy, bo odnosi się do blokowania kont przez platformy cyfrowe.
Zgodnie z projektem treści będzie mógł zgłaszać m.in. policjant, prokurator czy tzw. podmiot sygnalizujący, na przykład organizacja pozarządowa, ale także zwykły użytkownik Internetu. Sprawy ma rozpatrywać przede wszystkim prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej. Decyzje mają być wydawane bardzo szybko, z możliwością odwołania do sądu powszechnego.
Ustawa jest potrzebna, ale skrytykował ją już prezydent Karol Nawrocki, co sugeruje weto. Według Nawrockiego ostateczne słowo należałoby do urzędników mianowanych bezpośrednio przez premiera, a więc decyzje mogłyby być podejmowane według klucza politycznego.
Jestem świadomy, że pojawia się wiele obaw, że nowe prawo mogłoby zostać wykorzystane do ograniczania wolności słowa albo do działań motywowanych politycznie. Oczywiście nigdy tego nie można wykluczyć. Jednak w projekcie znalazł się przepis mówiący, że osoby, które będą decydować o tym, czy dany wpis należy usunąć, muszą być bezstronne. A więc nie mogą ani należeć do partii politycznej, ani manifestować swoich poglądów politycznych czy światopoglądowych w przestrzeni publicznej.
Jest to ważna gwarancja bezstronnego światopoglądowo stosowania prawa, co jest niezwykle istotne w tak delikatnej materii jak wolność słowa. Jeżeli się okaże, że ten wymóg bezstronności zostanie naruszony, czyli decyzję będzie podejmować osoba niespełniająca tych kryteriów, to taką decyzję będzie można zaskarżyć do sądu.
Moim zdaniem ten przepis jest istotną gwarancją niezależności urzędników niższego szczebla, którzy będą przygotowywać te sprawy, a wiadomo, że może ich być naprawdę dużo.
Warto też zauważyć, że ustawa dotyczy treści, a nie sprawców wpisów.
Oczywiście wiemy, że wiele takich wpisów pochodzi z zagranicy. W Internecie często bywa tak, że nie da się ustalić, kto dokładnie stoi za danym wpisem. W wytycznych prokuratora generalnego, o których mówiłem wcześniej, znalazły się jednak pewne wskazówki dotyczące metod identyfikacji takich sprawców.
Skoro rozmawiamy o obowiązkach państwa wynikających z unijnego prawa, to chciałabym zapytać o kryzys humanitarny na granicy polsko-białoruskiej. Organizacje praw człowieka alarmują o pushbackach i nieludzkim traktowaniu osób przybywających do Polski, a premier Donald Tusk niedawno powiedział, że jeśli reformy Europejskiej Konwencji Praw Człowieka się nie powiodą, to „całkiem rozsądne” byłoby jej wypowiedzenie.
Europejska Konwencja Praw Człowieka wyznacza fundamentalne standardy ochrony praw człowieka we współczesnych państwach demokratycznych. Tzw. pushback, czyli zawrócenie człowieka na granicę bez przeprowadzenia procedury, może być dopuszczony tylko w wyjątkowych sytuacjach. Tak wynika choćby z wyroku ETPCz w sprawie „N.D. i N.T. przeciwko Hiszpanii”, gdzie jasno określono przesłanki, które muszą zostać spełnione, by uznać taki środek za legalny.
Natomiast obecny stan prawa w Polsce nie spełnia tych wymogów.
Mamy przepisy, które nie powinny obowiązywać w kraju należącym do Rady Europy.
De facto wyłączono możliwość ubiegania się o status uchodźcy, poza nielicznymi wyjątkami przewidzianymi w nowelizacji o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium Polski.
Widzieliśmy też w tym roku wyjątkowo jednomyślny sprzeciw organizacji społecznych wobec tego projektu ustawy. Słusznie podkreślano, że poszedł on zdecydowanie za daleko.
Politycy strony rządowej przekonują, że kryzys na granicy to element wojny hybrydowej.
Oczywiście mam pełną świadomość zagrożeń ze strony Rosji i Białorusi. Rozmawiam o tym regularnie z rzecznikami z państw, które również graniczą z tymi krajami. Czekamy teraz na wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Wielka Izba rozpoznaje sprawy przeciwko Polsce, Litwie i Łotwie, a rozprawa odbyła się w lutym. Możemy spodziewać się orzeczenia w najbliższych miesiącach.
Zobaczymy, czy Trybunał podtrzyma dotychczasowe standardy dotyczące pushbacków, czy też stworzy nową interpretację, uwzględniającą obecne zagrożenia płynące z Rosji i Białorusi.
Są sytuacje, w których stosowanie pełnych standardów ochrony jest po prostu niemożliwe, na przykład, gdy grupa osób atakuje przejście graniczne czy funkcjonariuszy Straży Granicznej. Każde państwo ma wówczas prawo chronić swoje granice i korzystać z samoobrony.
Ale w tym wszystkim nie można uciec od jednego faktu. Naprawdę nie każda osoba przekraczająca granicę z Białorusi ma złe intencje. Są tam również ludzie uciekający przed prześladowaniami, poszukujący godnego życia dla siebie i swojej rodziny. A fundamentem Konwencji Genewskiej i europejskiego prawa uchodźczego jest zasada, że taki człowiek ma prawo zostać wysłuchany. Państwo może odmówić osobie przekraczającej granicę nadania statusu uchodźcy, może ją deportować w pewnych sytuacjach, ale nie może jej pozbawiać możliwości złożenia wniosku. To jest absolutne minimum.
LGBT+
Media
Prawa człowieka
Uchodźcy i migranci
Marcin Wiącek
Rzecznik Praw Obywatelskich
Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej
DSA
Granica polsko-białoruska
neo sędziowie
neosędziowie
praworządność
Dziennikarka zespołu politycznego OKO.press. Wcześniej pracowała dla Agence France-Presse (2019-2024), gdzie pisała artykuły z zakresu dezinformacji. Przed dołączeniem do AFP pisała dla „Gazety Wyborczej”. Współpracuje z "Financial Times". Prowadzi warsztaty dla uczniów, studentów, nauczycieli i dziennikarzy z weryfikacji treści. Doświadczenie uzyskała dzięki licznym szkoleniom m.in. Bellingcat. Uczestniczka wizyty studyjnej „Journalistic Challenges and Practices” organizowanej przez Fulbright Poland. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.
Dziennikarka zespołu politycznego OKO.press. Wcześniej pracowała dla Agence France-Presse (2019-2024), gdzie pisała artykuły z zakresu dezinformacji. Przed dołączeniem do AFP pisała dla „Gazety Wyborczej”. Współpracuje z "Financial Times". Prowadzi warsztaty dla uczniów, studentów, nauczycieli i dziennikarzy z weryfikacji treści. Doświadczenie uzyskała dzięki licznym szkoleniom m.in. Bellingcat. Uczestniczka wizyty studyjnej „Journalistic Challenges and Practices” organizowanej przez Fulbright Poland. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.
Komentarze