0:000:00

0:00

Kwestia inflacji pierwszy raz od dwóch dekad stała się najgorętszym tematem w publicystyce gospodarczej. Skąd się wzięła i co możemy z nią zrobić? Stoi za nią nieodpowiedzialna polityka gospodarcza, pandemia czy głębsze problemy strukturalne? Żartobliwie można odpowiedzieć: tak

Najpierw wyjaśnijmy: kiedy ekonomiści mówią o inflacji, zazwyczaj mają na myśli CPI, czyli indeks cen dóbr konsumpcyjnych (od angielskiego Consumer Price Index). Ten indeks wyznacza się na podstawie tak zwanego koszyka dóbr konsumpcyjnych dla przeciętnego gospodarstwa domowego. Wyobraźmy sobie typową rodzinę Kowalskich, ze średnim dochodem, majątkiem, liczbą dzieci itp. Gdyby ta rodzina robiła zakupy dokładnie raz do roku, 31 grudnia, kupując jednorazowo wszystko, od zapasu żywności, benzyny i leków na dwanaście miesięcy, do letnich wakacji, indeks CPI powiedziałby nam, o ile procent te zakupy podrożały przez ostatni rok.

Temat inflacji wrócił ostatnio na czołówki gazet, bo w ostatnich miesiącach wzrost cen wyraźnie przekroczył tak zwany cel inflacyjny (NBP dąży do tego, by w średnim okresie coroczna inflacja wynosiła 2.5 proc.) i w ostatnich tygodniach dobił do poziomu 9 proc. Jak wytłumaczyć powrót inflacji po blisko dwóch dekadach stabilnych cen? I jakie pole działania mają Rada Polityki Pieniężnej i polski rząd?

W tym tekście chcę omówić trzy zjawiska, które często wskazuje się na jej przyczynę:

  • nieostrożną politykę monetarną;
  • nadwyrężone globalne łańcuchy dostaw;
  • oraz wzrost cen energii.

Wyjaśnię też, dlaczego obwinianie aktywnej polityki fiskalnej jest mylące, i dlaczego polskie problemy są w gruncie rzeczy objawem problemów o wymiarze globalnym, tyle że wyostrzonymi przez nieudolną politykę gospodarczą Polski ostatnich dwóch dekad.

Przeczytaj także:

Dług i inflacja, dwa bratanki?

Zacznijmy od tego, skąd inflacja się nie wzięła. W publicystyce modne jest przedstawiać dług publiczny i inflację jako dwa nierozerwalnie związane ze sobą byty, które zawsze pojawiają się razem, niczym Kajko i Kokosz z komiksów Janusza Christy. Wedle tego stereotypowego ujęcia, jeśli rząd się zadłuża, oznacza to „drukowanie pieniądza”, ergo inflację. To nieporozumienie, które trudno mi wyjaśnić inaczej, niż przez brak rzetelnej edukacji gospodarczej w Polsce.

Dług publiczny oznacza ekspansję monetarną (to fachowe określenie na „drukowanie pieniądza”) tylko wtedy, kiedy bank centralny bezpośrednio wykupuje rządowe obligacje, dosłownie wtedy tworząc „z powietrza” fundusze na koncie rządu.

Taką politykę nazywa się monetaryzacją długu publicznego i nie jest zjawiskiem bez precedensu, na przykład w ten sposób finanse próbowała ratować Republika Weimarska, a niedawno Wenezuela, co w obu wypadkach skończyło się hiperinflacją. Problem w tym, że w krajach rozwiniętych, w szczególności w Unii Europejskiej, monetaryzacja długu jest nielegalna. W praktyce cały dług publiczny trafia na tak zwany rynek pierwotny, z którego wyklucza się banki centralne – jeśli rząd chce emitować obligacje, musi znaleźć niezależnych od siebie, chętnych klientów, na przykład prywatne banki i fundusze inwestycyjne. Widać to było na przykładzie kryzysu w Grecji w ubiegłej dekadzie, która straciła zaufanie prywatnych rynków finansowych, a przez to i możliwość finansowania budżetu.

Na pierwszy rzut oka sprawę komplikuje tak zwane Luzowanie Ilościowe (QE od angielskiego quantitative easing): prowadzona przez wiele banków centralnych polityka skupu papierów dłużnych z rynku wtórnego, czyli nie bezpośrednio od rządów, ale „z drugiej ręki”, od instytucji prywatnych. QE rzeczywiście jest formą ekspansji monetarnej, bo banki centralne tworzą na jej pokrycie pieniądze „z powietrza”. Także skala tej polityka robi wrażenie, na przykład amerykański FED trzyma obecnie na swoich kontach warte około 8.25 biliona (!) dolarów aktywa, podobnie europejski pakiet fiskalny będzie częściowo finansowany tym narzędziem. Niemniej jednak należy podkreślić trzy istotne fakty, które komplikują obraz rzeczy:

  • Banki centralne wykupują nie tylko dług publiczny, ale i prywatny, w proporcji z grubsza pół na pół.
  • QE stało się popularne w odpowiedzi na kryzys finansowy z 2008 roku, wywołany przez prywatny, a nie publiczny dług, na przykład w pierwszej transzy swojego QE z listopada 2008 roku Amerykanie wykupywali syntetyki powiązane z prywatnym rynkiem hipotek subprime, chcąc w ten sposób uniknąć efektu domina w całym sektorze finansowym.
  • Banki centralne prowadzą drapieżną politykę QE od dobrej dekady, przyśpieszając ją na początku ubiegłego roku, a jednak wyraźna inflacja pojawiła się dopiero teraz.

Podsumowując, obwinianie długu publicznego inflację jest o tyle nieuczciwe, że aktualna ekspansja monetarna powiązana jest także z długiem prywatnym, w dodatku nie jest jasne, dlaczego inflację miałaby wywołać dopiero teraz, a nie na przykład rok temu. W istocie środowisko ekonomistów już od pierwszych transz amerykańskiego QE zastanawia się, „gdzie podziała się inflacja”, i nie zdążyło jeszcze wypracować w tej sprawie konsensusu.

Nie jest nawet jasne, czy te „dodrukowane pieniądze” w ogóle opuściły rynki finansowe i trafiły do gospodarki realnej. Żeby to zrozumieć, spójrzmy na relację między kapitalizacją amerykańskich giełd a PKB USA: w 2007 roku (w szczycie cen akcji na światowych giełdach przed recesją z 2008 roku) wynosiła 137.6 proc., aby spaść do 92.7 proc. w 2009 roku i znowu wzrosnąć do 153.2 proc. w 2017 roku. FED niestety nie opublikował jeszcze późniejszych danych, ale w powszechnej opinii ekspertów ten wskaźnik plasuje się obecnie gdzieś na poziomie 200 proc. Oznacza to, że inflację cen konsumenckich poprzedziła olbrzymia inflacja aktywów finansowych, ale nie jest jasne, w jakim stopniu te dwie inflacje są ze sobą powiązane.

Tona gruszek z Argentyny

Jeżeli nie jest jasne, czy za inflacją stoi ekspansja monetarna, to czy możemy znaleźć bardziej oczywistych winnych? Tak! Wystarczy przyjrzeć się komponentom inflacji, aby wskazać jej dwie jasne przyczyny: łańcuchy dostaw i ceny energii.

Żeby zrozumieć ten problem, musimy uświadomić sobie, że większa część konsumowanych przez nas dóbr, od owoców i warzyw, przez ubrania, po samochody i komputery, przechodzi przez skomplikowany cykl produkcji, a globalizacja porozrzucała kolejne etapy tego procesu po całym świecie. Na przykład kilka miesięcy temu brytyjski Twitter obiegło zdjęcie argentyńskich gruszek, które zapakowano w plastikowy kubek w Tajlandii, co oznacza, że te nieszczęsne gruszki okrążyły prawie cały świat, zanim trafiły do angielskich sklepów.

W czasach przed pandemią, takie rozproszenie łańcuchów dostaw było jak najbardziej ekonomiczne: relatywnie tani transport morski pozwalał producentom wykorzystać różnice pomiędzy krajami w płacach i cenach materiałów, a zarazem umożliwiła krajom specjalizować się w wybranym typie produkcji.

W ostatnich miesiącach doprowadziło to do zawirowań z dostawami mikroprocesorów, co świetnie opisał Jakub Chabik w wywiadzie udzielonym Grzegorzowi Sroczyńskiemu. Dostaliśmy w ten sposób globalną sieć łańcuchów dostaw, która działała z precyzją i efektywnością szwajcarskiego zegarka – i okazała się niezwykle wrażliwa na zaburzenia, jakie przyniósł ze sobą covid.

W reakcji na pandemię, kolejny rządy wprowadzały ograniczenia sanitarne, których skutkiem ubocznym było zamrożenie światowej gospodarki. Nawet bez tych ograniczeń, strach klientów i pracowników pustoszył takie działy gospodarki jak transport i turystyka. To oczywiście uderzyło w światową logistykę, z ważnym wyjątkiem produktów medycznych (na przykład maseczek), gdzie popyt znacznie przewyższył podaż. Na progu 2021 roku, światowa gospodarka odbiła jednak od dna, kolejne kraje notowały szybki wzrost i malejące bezrobocie, na przykład w USA oficjalna stopa bezrobocia spadła z 14.7 proc. do 6.3 proc.

Problem w tym, że osłabione przez pandemię łańcuchy dostaw nie potrafiły nadążyć za tym gwałtownym ożywieniem, nawet jeśli miałoby to oznaczać powrót popytu na transport tylko do poziomu sprzed pandemii.

Jak Czytelnicy pewnie się domyślają, zaburzenia w logistyce zaowocowały brakami materiałów oraz zwyżkami ich cen, co solidnie uderzyło w sektor produkcyjny. Pierwszy raz dyskusje o inflacji pojawiły się wraz z publikacją danych z kwietnia bieżącego roku, kiedy amerykańska inflacja wyniosła 4.2 proc. Problem w tym, że media przegapiły fakt, że ten wskaźnik oddaje tylko ceny dóbr konsumpcyjnych. W tym samym kwietniu indeks cen producenckich (konstruowany, analogicznie do CPI, dla „przeciętnej” firmy z sektora realnego) skoczył do 17.5 proc.! Podobnie w Europie najbardziej zdrożały dobra, które albo importujemy, albo składamy z dużej liczby importowanych materiałów.

Innymi słowy, praprzyczyną obecnej inflacji była nie polityka monetarna, ale zaburzenia po stronie podaży w gospodarce.

Cena paktu z Saudem

Obok zaburzeń w łańcuchach dostaw, jesień przyniosła gigantyczne podwyżki cen surowców energetycznych. Ten temat zabiera nas z rozważań czysto gospodarczych na wody geopolityki, bo ropa, gaz i węgiel to produkty strategiczne, o których podaży decyduje wąskie grono polityków, np. w wypadku cen ropy przywódcy kartelu OPEC+.

Dwie najpopularniejsze miary ceny ropy naftowej to tak zwane West Texas Intermediate (wskaźnik dla Ameryki Północnej) oraz Brent (dla Europy). Na obu rynkach, baryłka ropy przez drugą połowę 2020 roku kosztowała nieco ponad 40 dolarów, ale jej cena przyśpieszyła w listopadzie tamtego roku, i do października 2021 wzrosła dwukrotnie (!), obecnie zatrzymując się na poziomie około 70 dolarów.

Takie ceny uderzają w firmy logistyczne i dostawcze, dlatego przeciętny Kowalski zapłaci więcej najpierw na stacji benzynowej, a potem w sklepie spożywczym.

Na niedomiar złego, bardzo podobnie zachowywała się cena tony węgla, wzrastając dwukrotnie między styczniem a październikiem, akurat w sam raz na początek sezonu grzewczego. Jak Czytelnicy domyślają się, oznacza to, że najbardziej na inflacji ucierpiały te kraje, których sektor energetyczny w większym stopniu korzysta z paliw kopalnianych, a mniej z OZE i energii jądrowej. Widać to na przykład porównując dwie najważniejsze gospodarki UE: inflacja w „atomowej” Francji wyniosła w listopadzie 3.4 proc., w „czarnych” Niemczech – 6 proc. Na tym tle nie zaskakuje fakt, że Polska wygląda znacznie gorzej od unijnej średniej.

Odpowiedź polityki gospodarczej

Jak w odpowiedzi na obecną inflację powinien zachować się rząd i NBP? Zacznijmy od polityki monetarnej. Tak jak pisałem wcześniej, źródłem obecnej inflacji są olbrzymie szoki po stronie podaży, czyli zawirowania łańcuchów dostaw i wzrosty cen energii. To oczywiste, że NBP nie ma narzędzi, aby walczyć z takimi globalnymi zjawiskami, ale nie wynika z tego, że wskazana byłaby pasywna polityka monetarna. Przeciwnie, NBP (podobnie zresztą jak inne „małe” kraje) zdążył już znacząco podnieść stopy procentowe, prowadząc znacznie bardziej jastrzębią politykę niż europejski ECB czy amerykański FED – i to była dobra decyzja.

Badania empiryczne pokazują, że w normalnych czasach inflacja jest zmienną „pro-cykliczną” – rośnie w czasach rozkwitu gospodarczego i spada w trakcie recesji. Jak to rozumieć? W dłuższym okresie wzrost gospodarczy bierze się głównie z postępu technologicznego, od innowacyjnych produktów, przez lepsze (bardziej oszczędne) metody produkcji, po lepszą organizację logistyki, produkcji i pracy.

Gospodarka w każdym momencie ma pewną naturalną granicę wzrostu, i kiedy do niej dochodzi, zaczyna się przegrzewać – inflacja jest jednym z możliwych objawów tego przegrzania. Obecny problem łańcuchów dostaw i wzrostu den producenta jest w istocie ekstremalnym przykładem takiego przegrzania.

Kolejny mechanizm, który należy tu podkreślić, to fakt, że wartość inflacji zależy nie tylko od gołych „technologicznych” realiów gospodarki, ale też od oczekiwań ludzi. Na przykład, jeśli konsumenci oczekują szybkiego wzrostu cen, wolą wydać pieniądze dzisiaj, niż czekać, aż oszczędności zje inflacja. To oczywiście powoduje, że jeśli podaż nie jest w stanie nadążyć za tym popytem (jak dzieje się obecnie), ceny muszą wzrosnąć – w ten sposób oczekiwania stają się samospełniającą się przepowiednią. Ten mechanizm może też realizować się z drugiej strony gospodarki. Kiedy konsumenci boja się inflacji, firmy mogą podnosić ceny swoich produktów bez prawdziwej „technologicznej” przyczyny, udając, że winna jest inflacja – i znowu oczekiwania okazują się samospełniającą się przepowiednią.

Oznacza to, że jeśli inflację wywołują naturalne napięcia w gospodarce, jak na przykład nadwyrężone łańcuchy dostaw, inflacja może szybko zamienić się w nieustannie rosnącą, „psychologiczną” kulę śniegu, której wartość przestaje zależeć od realnych zależności w gospodarce.

Właśnie dlatego konsensus pośród ekonomistów jest taki, że w warunkach szybkiego wzrostu inflacji, bank centralny powinien zareagować schładzaniem oczekiwań, a przez to i całej gospodarki. I aktualne podwyżki stóp procentowych NBP to właśnie podręcznikowy przykład takiej polityki.

W moim doświadczeniu takie ujęcie polityki monetarnej publicyści odbierają jako zwycięstwo liberalnej polityki gospodarczej, w dodatku fraza „schładzanie gospodarki” kojarzy się z wypowiedziami Leszka Balcerowicza z późnych lat 90. To nieporozumienie, które wynika z kiepskiej edukacji ekonomicznej w Polsce. Po pierwsze, taka polityka monetarna oznacza aktywną politykę gospodarczą, a nie jej „neoliberalną” abdykację. Lustrzanym odbiciem schładzania jest rozgrzewanie słabej koniunktury gołębią polityką – i banki centralne, w tym NBP, jeszcze do niedawna prowadziły dokładnie taką politykę (w tym poprzez wspomniane wcześniej QE).

W istocie główny nurt ekonomistów uważa, że polityka monetarna powinna aktywnie wygładzać cały cykl koniunkturalny - i dobre, i złe czasy.

Po drugie, wygładzanie cyklu koniunkturalnego nie oznacza abdykacji z aktywnego wspierania długookresowego trendu. Jak pisałem wcześniej, rozwój gospodarczy bierze się z postępu technologicznego, i państwo ma tutaj olbrzymie pole do popisu, od wysokiej jakości edukacji i infrastruktury technicznej i ludzkiej, po wspieranie kluczowych dla gospodarki sektorów. Na przykład w niedawnym programie fiskalnym Unii Europejskiej przeznaczono spore fundusze na zieloną transformację, co oznacza, przynajmniej potencjalnie, solidne finansowanie R&D, oraz uniezależnienie się od paliw kopalnianych. Przypomnijmy: obecna inflacja w dużej mierze wzięła się ze wzrostu cen tych paliw, tak więc, wbrew utartemu schematowi, ten pakiet inwestycyjny mógłby mieć działanie... antyinflacyjne!

Imposybilizm jako strategia partii i narodu

Czy z powyższych rozważań wynika, że należy pozytywnie oceniać politykę NBP i rządu? Niezupełnie.

Przede wszystkim, jeżeli polityka monetarna ma studzić oczekiwania inflacyjne, przywództwo NBP powinno prowadzić jasną, rzeczową i uspokajającą politykę informacyjną, niczym lekarz przed ważną operacją. Prezes Glapiński od połowy roku powinien był pojawiać się w każdym możliwym medium, radiu, telewizji, gazecie, od lewa do prawa, niezależnie od linii politycznej, i spokojnie tłumaczyć Kowalskiemu i Kowalskiej, co właściwie się dzieje i czego należy się spodziewać.

Zamiast tego, Glapiński przez długie miesiące uprawiał nieudolną propagandę sukcesu, budząc się dopiero w ostatnich tygodniach, kiedy inflacja zdążyła dawno już przekroczyć psychologiczny pułap 5 proc. I swoją odpowiedź ograniczył tylko do wybranych mediów prawicowych, gdzie pytania o rzetelność polityki NBP przedstawiał jako osobiste ataki na siebie, które miało spowodować… poparcie NBP dla wojska.

Drogi Czytelniku lub Czytelniczko, wyobraź sobie, że przed operacją wycięcia wyrostka robaczkowego Twój chirurg nagle zaczyna krzyczeć, że słabe opinie na jego temat to spisek wrogów z klubu brydżowego, a wyrostek tak w ogóle nie istnieje. Jak szybko byś uciekał lub uciekała ze szpitala?

Reakcja po stronie rządu, pisząc dyplomatycznie, była rozczarowująca. Tarcza antyinflacyjna skupiła się na cenach energii i benzyny, co jest oczywiście właściwym kierunkiem. Problem w tym, że eksperci przewidują, że przeciętna rodzina ledwo zauważy realne efekty tarczy, w dodatku wiele jej mechanizmów (jak obniżka stawki VAT na gaz ziemny) zniknie za kilka miesięcy. Tymczasem obecny kryzys pokazuje poważniejszy, strukturalny problem polityki gospodarczej PiS-u: abdykację polityki realnej na rzecz symbolicznej, co o ironio najlepiej nazwał Jarosław Kaczyński (słynny "imposybilizm").

Oprócz nijakiej tarczy antyinflacyjnej rząd boi się odważniejszej walki z epidemią, bo jest zakładnikiem kilku antynaukowych posłów ze skraju parlamentarnej prawicy. Wcześniejsza tarcza antykryzysowa okazała się dziurawa i prowadziła do bezsensownych sytuacji jak zostawienie na lodzie kwiaciarzy przed ubiegłorocznymi Wszystkimi Świętymi. Europejski pakiet fiskalny jest największą od dekad okazją do głębokich reform i inwestycji, ale rząd nie potrafił zbudować wokół niego szerszego konsensusu politycznego. Obecnie nie wiadomo nawet, czy te pieniądze Polsce nie przepadną przez ambicje polityczne ministra sprawiedliwości i uprzedzenia polskich konserwatystów wobec „marksistowskiej” Brukseli.

W międzyczasie kampanię prezydencką spędziliśmy, zastanawiając się nie nad dalszą polityką pandemiczną, ale czym się różni ideologia LGBT od ideologii gender i samego LGBT. Od tego czasu rząd zdążył też w praktyce ostatecznie delegalizować aborcję i wysłać wojsko do walki z uchodźcami (w tym z małymi dziećmi), zamiast zająć się zapchanymi szpitalami i niskim poziomem wyszczepienia. Wreszcie minister edukacji i nauki nie ma czasu na pandemiczny kryzys w polskich szkołach, bo jest zbyt zajęty mierzeniem młodym ludziom testosteronu za pomocą wykroju nogawek.

Obecny kryzys inflacyjny jest egzemplifikacją faktu, że taka odrealniona polityka w dłuższym okresie prowadzi do olbrzymich strukturalnych problemów. Te z początku nie są widoczne, ale wybuchają nam w twarz w momencie większych zewnętrznych szoków i wyzwań.

Obecna inflacja wzięła się z zawirowań w łańcuchach dostaw i wzrostu cen energii. To jasne, że Morawiecki własnoręcznie nie udrożni Kanału Sueskiego i nie wykopie miliona ton węgla, że wobec takich globalnych wyzwań polski rząd ma małe pole natychmiastowej reakcji. Odpowiedzią właściwą (i realnie dostępną dla Polski) byłaby dekarbonizacja polskiej energetyki i współpraca z Brukselą w aktywnej polityce przemysłowej w Unii. Tylko że to prowadzi do dwóch problemów.

Po pierwsze, dla PiS-u oba rozwiązania są psychologicznie niedostępne, jako rzekomo marksistowski ekoterroryzm i lewacka zdrada Polski na rzecz Niemiec. Po drugie, polityków PiS-u można by nawet próbować sprytnie przekonać do takiej polityki, na przykład dekarbonizację reklamując jako uniezależnienie się od rosyjskiego gazu i węgla. Niestety, los Planu Morawieckiego sugeruje, że jakiekolwiek plany nie wyszłyby daleko poza etap eleganckiej prezentacji w Powerpoint, bo rząd zwyczajnie nie jest zainteresowany polityką realną. Na koniec, gwoli sprawiedliwości, należy podkreślić, że o ile wojna z Unią to awantura PiS-u, o tyle na zaniechania w polityce energetycznej — fatalny, oparty na węglu miks energetyczny Polski — dzielnie pracowały także poprzednie rządy. Dlatego za ceny energii musi dziękować nie tylko Kaczyńskiemu, ale i Tuskowi i Millerowi.

Udostępnij:

Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Przeczytaj także:

Komentarze