Wynik polskiego pilotażu programu skróconego czasu pracy niestety nie pokaże nam, jak to wpłynie na całą polską gospodarkę. Ekonomista Nikodem Szewczyk pisze o historii ograniczania czasu pracy na świecie.
Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej ogłosiło pilotaż skróconego czasu pracy. Podążając śladem m.in. rządów Hiszpanii, Islandii czy Portugalii, resort proponuje, aby w 2026 roku w 90 wybranych firmach, przy wsparciu finansowym państwa, skrócić czas pracy najpierw o 10, a następnie o 20 procent, bez obniżki wynagrodzeń. Minister Agnieszka Dziemianowicz-Bąk promowała tę ideę w TVN24. Mówiła, że „młodzi ludzie wkraczający na rynek pracy chcą mieć więcej czasu dla rodziny i na własne pasje. Chcą pracować, ale nie żyć po to, by pracować, tylko pracować, by żyć pełnią życia”.
Projekt ministerstwa przedstawiany jest jako ambitna próba wprowadzenia naukowego podejścia do oceny polityk publicznych. Niestety jego konstrukcja nie spełnia podstawowych wymogów rzetelnej ewaluacji.
Pilotaż nie zakłada istnienia grupy kontrolnej, a uczestniczące w nim przedsiębiorstwa nie są reprezentatywne dla całej gospodarki. Co więcej, dotacje na utrzymanie wynagrodzeń na niezmienionym poziomie uniemożliwiają ocenę faktycznych skutków rynkowych takiej reformy.
Propozycja ma więc raczej charakter polityczny. Ministerstwo najwyraźniej traktuje eksperyment jako element kampanii na rzecz krótszego tygodnia pracy. W tym kontekście łatwiej zrozumieć jego konstrukcję: w pilotażu wezmą udział firmy, które same się zgłosiły, czyli najlepiej przystosowane do skrócenia czasu pracy, co właściwie gwarantuje pozytywne wyniki.
Podobny problem towarzyszył praktycznie wszystkim pilotażom przeprowadzonym dotychczas na świecie. W przypadku Islandii, w trakcie podobnych prób w latach 2015-2019 udział wzięli głównie pracownicy sektora publicznego, co oznacza ograniczoną reprezentatywność dla całego rynku pracy.
Nie byłoby w tym nic niewłaściwego, gdyby nie to, że energię i środki można by przeznaczyć na działania bardziej przyziemne, a zarazem pilne:
Eksperyment ministerstwa będzie kosztować 50 mln zł. A to nie wszystkie koszty: dochodzą pośrednie wydatki związane z zaangażowaniem urzędników w jego przygotowanie i obsługę. Gdyby te środki przeznaczyć na dodatkowe dofinansowanie Państwowej Inspekcji Pracy, jej budżet mógłby wzrosnąć o blisko 10 proc. To właśnie skuteczne egzekwowanie już obowiązujących przepisów mogłoby dziś realnie poprawić warunki pracy — znacznie bardziej niż medialne, politycznie nośne eksperymenty.
W tym kontekście niejasne pozostaje również, co ministerstwo rozumie pod pojęciem „krótszego tygodnia pracy”. Czy chodzi o ustawowe skrócenie normy do 32 godzin, czy raczej o stopniową reformę zależną od branży i produktywności? W każdym wariancie jedna instytucja nie byłaby w stanie przeforsować takiej zmiany samodzielnie. Wymagałoby to szerokiego porozumienia społecznego i politycznego, o które w obecnych realiach trudno.
Dlatego działania resortu warto oddzielić od szerszej dyskusji o sensowności ustawowego skracania czasu pracy. Eksperyment stał się dobrym pretekstem do publicznej dyskusji o czasie pracy. Ale nie odpowie na pytanie, co stałoby się, gdyby w Polsce wprowadzić czterodniowy tydzień pracy.
Problem w tym, że żaden eksperyment nie da jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
Trudno wyobrazić sobie eksperyment, który w mikroskali uchwyciłby skutki zmian zachodzących w całej gospodarce.
Jednak nawet gdyby rząd zaprojektował pilotaż czterodniowego tygodnia pracy w sposób wzorowy, z grupą kontrolną, losowaniem firm i bez dopłat, wciąż nie dowiedzielibyśmy się z niego, co stałoby się, gdyby cała Polska zaczęła pracować krócej. Gospodarka to system naczyń połączonych: zmiana czasu pracy w jednym miejscu wpływa na ceny, płace, popyt i decyzje firm, a tych powiązań nie da się odtworzyć w małej próbie. Nawet idealny eksperyment powiedziałby nam sporo o uczestniczących firmach, lecz niewiele o tym, jak zareagowałaby cała gospodarka.
Ekonomiści mówią w takich sytuacjach o różnicy między równowagą częściową a równowagą ogólną. W pierwszym przypadku analizujemy tylko fragment gospodarki, zakładając, że reszta się nie zmienia. W drugim patrzymy, jak wszystkie elementy reagują na siebie: krótszy tydzień pracy wpływa na płace, te na koszty i ceny, a w efekcie na zatrudnienie, inwestycje i konsumpcję. Takie procesy rozlewają się po całej gospodarce i zmieniają samą logikę rynku pracy.
Dlatego nawet idealnie zaprojektowany eksperyment pokaże jedynie efekty lokalne, na przykład to, jak zmienia się satysfakcja pracowników, produktywność czy rotacja kadr, ale nie uchwyci skutków ogólnych. W skali kraju zmieniłyby się nie tylko zachowania ludzi, lecz także warunki, w których podejmują decyzje: poziom płac, koszty zatrudnienia, reakcje klientów i konkurencji. To trochę tak, jakby próbować ocenić skutki ogólnokrajowej podwyżki płacy minimalnej, wprowadzając ją tylko w kilku firmach. Wyniki powiedzą coś o tych konkretnych miejscach, ale niewiele o tym, jak zareagowałby cały rynek.
Jeśli więc nie da się przeprowadzić eksperymentu, który pokaże skutki ogólnokrajowej zmiany, pozostaje pytanie: jak w ogóle zachodzą takie procesy? To, co obserwowaliśmy w wielu krajach na przestrzeni dekad, to powolna ewolucja napędzana zmianami instytucjonalnymi – reformami prawa pracy, wzrostem formalnego zatrudnienia i rozwojem państwa opiekuńczego. Państwo nie działało tu w izolacji, lecz w ramach długotrwałego procesu współpracy między pracownikami, pracodawcami i związkami zawodowymi.
Spór wywołany przez ministerstwo przebiega według dobrze znanego schematu.
Obu stronom brakuje jednak realizmu. Historia pokazuje, że skracanie tygodnia pracy nigdzie nie odbywało się z dnia na dzień. Istniało wiele modeli tej zmiany – od porozumień branżowych po ustawowe reformy. Wszystkie miały wspólny rys: rozciągnięty w czasie, stopniowy charakter. W krajach demokratycznych proces ten często trwał dekady. Zaczynał się od pojedynczych sektorów, które wprowadzały „półwolne soboty” lub wolne co drugie weekendy, zanim pięciodniowy tydzień pracy stał się normą w całej gospodarce.
W Stanach Zjednoczonych pionierem był Henry Ford, który w 1926 roku w swoich fabrykach wprowadził pięciodniowy tydzień pracy przy zachowaniu płac. Decyzja miała wymiar rewolucyjny – Ford argumentował, że wypoczęty pracownik stanie się również konsumentem weekendu, a więc siłą napędową gospodarki. Mimo tego upowszechnienie jego pomysłu zajęło dekady: jeszcze pod koniec lat 20. tylko nieliczne przedsiębiorstwa stosowały taki system, a dopiero w latach 40. pięciodniowy tydzień pracy stał się w USA standardem, utrwalonym przez ustawę o czasie pracy (Fair Labor Standards Act).
W Europie krótszy tydzień pracy również wprowadzano na różne sposoby, zawsze jednak stopniowo. Niemcy Zachodnie dokonywały tego sektor po sektorze – z kluczową rolą związków zawodowych, które w połowie lat 50. rozpoczęły kampanię z hasłem przewodnim „W soboty tata należy do mnie”. W Wielkiej Brytanii przez długie lata funkcjonowały tzw. „półwolne soboty”, a pełny pięciodniowy tydzień pracy utrwalił się dopiero w latach 70. i 80. W krajach bloku wschodniego zmiana przyszła jeszcze później – w PRL pierwsze wolne soboty wprowadzono próbnie w 1973 roku, a całkowite przejście na pięciodniowy tydzień trwało aż piętnaście lat. W Czechosłowacji sześciodniowy tydzień zniesiono dopiero w 1989 roku. Niezależnie od modelu, w każdym przypadku droga do krótszego tygodnia pracy była procesem złożonych z małych zmian, które w długim okresie doprowadziły do utrwalenia normy 5 dni pracy.
Największy spadek liczby przepracowanych godzin przypadł na okres od końca XIX do połowy XX wieku, kiedy przeciętny pracownik w krajach uprzemysłowionych spędzał w pracy ponad 3000 godzin rocznie, a dziś – około 1600. Od lat 80. ten trend wyhamował: w krajach rozwiniętych czas pracy waha się między 1400 a 1800 godzin rocznie. Jednak, jak pokazują najnowsze dane francuskich ekonomistów Amory’ego Gethina i Emmanuela Saeza, opublikowane w 2025 roku i obejmujące 97 proc. populacji świata, całkowity czas pracy w przeliczeniu na dorosłego nadal maleje. Dzieje się tak nie dlatego, że zatrudnieni pracują krócej, lecz dlatego, że mniej dorosłych w ogóle pracuje – młodzi dłużej się uczą, starsi wcześniej przechodzą na emeryturę, a rośnie udział pracy w niepełnym wymiarze.
Gethin i Saez pokazują, że tam, gdzie liczba godzin faktycznie maleje, dzieje się to nie wskutek pojedynczych reform, lecz dojrzewania instytucji. W krajach o silnych regulacjach i wysokim udziale formalnego zatrudnienia średni czas pracy jest nawet o połowę krótszy niż w państwach o luźnych normach, takich jak USA czy Meksyk. Choć to korelacje, ich powtarzalność sugeruje, że właśnie rozwój instytucji, a nie sam wzrost dochodów, pozwala społeczeństwom dzielić owoce postępu w sposób, który skraca czas pracy, a nie tylko zwiększa płace.
Być może tu właśnie kryje się lekcja na przyszłość dla Polski. Nie łudźmy się, że na obecnym etapie rozwoju stać nas na wprowadzenie czterodniowego tygodnia pracy od jutra. W Polsce nadal zarabia się jedynie 70 proc. średniej unijnej i jesteśmy w procesie konwergencji do najbogatszych gospodarek świata.
Ale nie rezygnujmy z rozmowy o stopniowej drodze w tym kierunku. Zacząć możemy od egzekwowania obecnego prawa i zmian, które pozwolą ludziom pracować mniej, jeżeli tego chcą, a następnie myśleć o kolejnych krokach.
I przestańmy debatować o tym, co by było, gdyby z dnia na dzień wszyscy zaczęli pracować o jeden dzień mniej. To strata czasu, bo historia pokazuje, że tak gwałtownych zmian nie przeprowadzono dotąd nigdzie.
Skutków reformy nie należy postrzegać jako gwałtownej rewolucji, lecz długotrwałego procesu. Dzisiejsza debata myśli o reformie jak o włączniku światła, 40 godzin albo 32, jakby wystarczyło jedno pociągnięcie legislacyjnej dźwigni. Tymczasem przejście na czterodniowy tydzień pracy, jeżeli się wydarzy, będzie procesem rozłożonym na dekady. Z tego względu skutki w krótkim okresie nie będą ani tak katastrofalne, jak twierdzą krytycy, ani tak cudowne, jak sugerują zwolennicy.
Ekonomista i doktorant w NHH Norwegian School of Economics. Absolwent European University Institute we Florencji. W swoich badaniach koncentruje się na mobilności społecznej, rynku pracy i ekonomii rodziny.
Ekonomista i doktorant w NHH Norwegian School of Economics. Absolwent European University Institute we Florencji. W swoich badaniach koncentruje się na mobilności społecznej, rynku pracy i ekonomii rodziny.
Komentarze