0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Krystian Maj/KPRMKrystian Maj/KPRM

W nocy z piątku na sobotę (z 27 na 28 marca 2020) Sejm - głosami PiS i PO - przyjął rządowy pakiet przepisów nazywany przez polityków PiS „tarczą antykryzysową”. Dziś w nocy poprawki do tarczy przegłosował Senat. Rządowa pomoc ma uchronić przedsiębiorstwa przed bankructwem, a pracowników najemnych przed zwolnieniami.

"Ta propozycja ma charakter czysto propagandowy. Jeśli przeanalizujemy szczegóły, widać, że wsparcie jest pozorne i zupełnie nieprzystające do potrzeb" - mówiła OKO.press Anna Karszewska, menedżerka i prezeska Kongresu Kobiet.

Ze wsparciem dla pracowników jest nawet gorzej - w praktyce rządowy pakiet wręcz pogarsza ich sytuację. Tarcza "uelastycznia" kodeks pracy, daje sygnał do znaczących obniżek wynagrodzeń, nie oferuje żadnego wsparcia bezrobotnym.

"Próba ochrony miejsc pracy odbywa się kosztem pracowników, ich zarobków" - mówiła OKO.press Katarzyna Rakowska, działaczka Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza.

"Wsparcie zapowiadane przez rząd PiS dla polskiej gospodarki jest niskie w porównaniu z tym, co proponują inne kraje w podobnej sytuacji do naszej" - mówią OKO.press Damian Iwanowski i Jan J. Zygmuntowski* z think-tanku ekonomicznego Instrat.

Jak rząd mógłby sfinansować znacząco większy pakiet antykryzysowy? Po prostu zadłużając się. "Mamy przestrzeń, żeby to robić" - przekonują ekonomiści.

Adam Leszczyński, OKO.press: Twierdzicie, że macie receptę na kryzys. Jaką?

Damian Iwanowski, Jan J. Zygmuntowski: Wszystkie rządy eksperymentują, zmieniają pomysły z tygodnia na tydzień. Na pewno udało nam się wyciągnąć dużo lekcji z kryzysu 2008 roku. Wiemy, jak może się zachować gospodarka w trakcie recesji. Jak pisaliśmy w naszym ostatnim raporcie, teraz jest dużo trudniej - mamy szok podażowy, zerwane łańcuchy dostaw, niektóre branże zostały właściwie zamknięte. To jest nowość. Ale mamy już wypracowany zestaw standardowych interwencji kryzysowych.

Wiemy, że musimy dokonać luzowania ilościowego - zwiększyć podaż pieniądza w gospodarce. Wiemy, że musimy zatroszczyć się o duży pakiet fiskalny, który zabezpieczy dochody najbardziej narażonych grup. Wiemy, że musimy zatroszczyć się o system ochrony zdrowia.

Ile pieniędzy na to trzeba wydać w Polsce i skąd je wziąć?

To zależy od tego, jak długo ograniczenia gospodarcze będą działać, a takich odpowiedzi szukalibyśmy raczej u epidemiologów.

Wydarzenia na Zachodzie pokazują, jak bardzo liczby przeznaczane na wsparcie rosną z czasem i w miarę rozwoju epidemii - mieliśmy już 3 posiedzenia FED poza zwykłym kalendarzem i na każdym ogłaszano większe wsparcie dla gospodarki.

Wsparcie zapowiadane przez rząd PiS dla polskiej gospodarki jest niskie w porównaniu z tym, co proponują inne kraje w podobnej sytuacji do naszej.

Jak to finansować w przypadku Polski? Długiem. To jest prosta odpowiedź.

Rząd zwleka z ogłoszeniem tego, jak sądzę, m.in. ze względu na fetyszyzację zrównoważonego budżetu, o którym mówił od dawna. Ciężko jest z tej narracji wyjść bez politycznych strat…

Zawsze można powiedzieć: „mamy wyjątkową sytuację”. Akurat naprawdę mamy.

Myślę, że są teraz skupieni na epidemii, a nie na budowaniu nowej narracji. Przeszkadza nam jeszcze neoliberalna tradycja myślenia o ekonomii w Polsce: że dług jest zły. Tymczasem widzimy, że w USA i w Europie Zachodniej dług nie okazał się zły…

Może jednak nie jesteśmy USA? I jak się zadłużymy, będziemy mieli inflację, puste półki, ucieczkę kapitału…

NBP już zapowiedział skupowanie obligacji skarbowych na rynku wtórnym, czyli w praktyce finansowanie deficytu z druku pieniądza. Takie działanie pokazuje otwartość na finansowanie z długu.

Mamy przestrzeń, żeby to robić. Do limitów konstytucyjnych mamy jeszcze ponad 250 mld złotych, do tego finanse publiczne są w doskonałym stanie – 70 proc. obligacji mają krajowe podmioty, a koszty obsługi i deficyt niskie.

Tymczasem 212 mld, o których mówił premier Morawiecki przed przyjęciem tzw. "tarczy antykryzysowej", to kwota, która zawiera bardzo różne instrumenty. Jakaś jedna trzecia to luzowanie ilościowe NBP. Jedna trzecia to przesunięcia lub odroczenia podatków. Tylko jedna trzecia to bezpośrednie wsparcie pracowników i wsparcie socjalne. Przy czym pieniądze mają pochodzić w części z wydrenowania np. Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, który w ogóle został powołany w innym celu.

Mamy limit na to, żeby zadłużyć się na ponad 10 proc. PKB, zanim osiągniemy limit konstytucyjny (limit to 60 proc. PKB, dziś mamy dług na poziomie 44,5 proc.). Ten limit konstytucyjny, dodajmy, też jest arbitralny - został wytyczony bez żadnych badań, po prostu jako kopiuj-wklej zapisów z traktatu w Maastricht, który był stworzony w zupełnie innej rzeczywistości gospodarczej.

Czy jeśli NBP będzie finansował dług drukując pieniądze, czy nie spowoduje to inflacji?

Mamy dwa scenariusze. Albo oszczędzamy na walce z kryzysem, albo wdrażamy szeroki pakiet wsparcia finansowany długiem. W pierwszym mamy gwarantowany bardzo głęboki kryzys, a kapitał i tak może od nas uciec, bo kryzys pogorszy naszą atrakcyjność jako np. rynku inwestycyjnego.

Jeśli drukujemy pieniądze, przynajmniej mamy możliwość zmniejszenia katastrofy gospodarczej. Paradoksalnie w tym drugim wariancie możemy być jako kraj w lepszej sytuacji - bardziej atrakcyjni dla inwestorów. Zaś ewentualny spadek ratingu z powodu wzrostu poziomu zadłużenia będzie niższy niż w przypadku załamania gospodarki. Recesja będzie krótsza. Obywatele będą mniej cierpieć.

Mówicie tyle: "ryzyko ucieczki kapitału mamy zawsze, a korzyści tylko w jednym wariancie - kiedy się zadłużamy?"

Musimy o tym myśleć jako o pewnym „arbitrażu długowym”. Jest szansa, że nie wydarzy się nic, jeśli zadłużymy się u własnego społeczeństwa, jak od lat robią to Japończycy i Amerykanie. Jeśli się nie zadłużymy, koszty uderzą w najsłabsze grupy, ludzi na śmieciówkach, jednoosobowe działalności gospodarcze, mikro i małe przedsiębiorstwa.

Załóżmy, że macie rację. Zadłużamy się na 250 mld zł. Co z tymi pieniędzmi trzeba zrobić?

Kwestia pracownicza jest najważniejsza.

Dlaczego?

Bo większość obywateli Polski to pracownicy lub pracownice. Utrzymywanie sytuacji, w której firmy redukują zatrudnienie sprawia, że popyt konsumpcyjny załamuje się kompletnie. Firmy wpadają w spiralę - redukują zatrudnienie, ale i tak nie są w stanie wyjść na swoje, ponieważ mają mniej zamówień, więc redukują je dalej…

Musimy zadbać o to, żeby pracownicy mieli ciągłość dochodu. Im więcej ludzi straci pracę, lub istotnie spadną ich zarobki, tym więcej firm z coraz to nowych sektorów gospodarki będzie miało problem.

Do tego stałe zobowiązania, jak np. spłata kredytów hipotecznych, mogą wpędzić ludzi w wieloletnie długi.

Przeczytaj także:

Jak to zrobić? Dawać im pieniądze?

Dawać firmom pieniądze tylko pod warunkiem jednoznacznego powiązania z utrzymaniem zatrudnienia. Nie powinno być przyzwolenia na znaczące redukcje pensji - jak jest w ustawie rządowej - tylko nacisk na ochronę zatrudnienia i pensje na niezmienionym poziomie, nawet 70–80 proc., jak w niektórych krajach Zachodu, takich jak Dania czy Hiszpania. U nas jest 40 proc i to co najwyżej średniego wynagrodzenia.

Zawsze można nie wydać tych wszystkich pieniędzy, jeśli epidemia będzie trwała krócej. Jeśli dłużej - np. anulować czy umorzyć składki na ZUS czy PIT.

Nie należy ich tylko odkładać w czasie. Za pół roku czy za rok będzie szczepionka - ale obudzimy się w marcu 2021 roku z przedsiębiorstwami gigantycznie zadłużonymi. Zadłużone państwo ma dużo więcej możliwości spłaty od prywatnych firm: może go np. rozkładać na długi okres. Prywatny dług, jeśli pozwolimy mu narosnąć, będzie ciągnął ku ziemi gospodarkę przez lata.

Co z ludźmi na śmieciówkach?

Dajmy im dochód podstawowy. Minimalna wersja, naszym zdaniem, to 80 proc. pensji minimalnej. To jednak nie może być jednorazowe świadczenie. Być może takie finansowanie jest potrzebne przez 3, 4 czy 5 miesięcy, bo tyle może potrwać, zanim zlecenia wrócą na rynek. To grupa ok. 1,5 mln osób zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych i w ramach jednoosobowych działalności.

Ci ludzie już dziś są w sytuacji kryzysowej. Dlatego uzyskanie pomocy nie może wymagać jakiś skomplikowanych formularzy, rozbudowanych procedur udowadniania spadku przychodów.

Wyobraźcie sobie, że dyskutujecie z kimś, kto wam powie: „wy tym ludziom na działalności będziecie dawać pieniądze z długu, a ja pracuję na etacie w urzędzie i muszę ciężko pracować na niewiele więcej. To jest niesprawiedliwe”.

Trzeba ludziom tłumaczyć, że nie ma branż odpornych na kryzys, nawet jeśli niektóre, np. e-handel, radzą sobie na razie nieco lepiej.

Jeżeli dyskutowałbym z przedsiębiorcą, powiedziałbym, że kiedy inni nie będą mieli dochodu, to on też nie będzie miał zleceń.

Poza tym te osoby kiedyś będą musiały wrócić na rynek pracy i wtedy poniosą duży koszt, np. przekwalifikowania się.

Prawda jednak, że dochód podstawowy budzi skrajne emocje. Mimo to w praktyce PiS zapowiedział go już - na razie tylko przez dwa miesiące, ale propozycja wypłaty 2000 zł brutto przez dwa miesiące już leży na stole.

Czyli wasza propozycja różni się od rządowej: większą skalą wsparcia oraz troską o pracownika? Uważacie, że utrzymanie popytu w gospodarcze jest kluczowe?

Nie można jednocześnie skutecznie przeciwdziałać kryzysowi i trzymać się budżetu bez deficytu. Im dłużej taki cel będzie przyświecał rządowi, tym większe będą późniejsze straty gospodarcze. To także kwestia skali ludzkich dramatów, którym mamy obowiązek zapobiec.

Kryzys to także szansa. Mamy już spadek zapotrzebowania na energię elektryczną przekraczający 7 proc. Pakiet inwestycji publicznych mógłby być zielony - tak zrobiła Korea Południowa po 2008 roku. Oni wydali go na zielone miejsca pracy i zieloną energię. Możemy zrobić to samo.

Trzeba też wesprzeć system ochrony zdrowia. Nie może być finansowana na poziomie 5 proc. PKB jak przewidywał tegoroczny budżet. To mniej niż wydają inne kraje naszego regionu. Trzeba zapewnić placówkom publicznym i pracownikom tzw. "służby zdrowia" radykalnie większe finansowanie. Tarcza rządu PiS przewiduje prywatyzację szpitali, co wygląda raczej jak żerowanie na tej sytuacji, by wyprzedać resztki publicznego systemu, który dziś osłania nas od tragedii.

Kryzys sprzyja zmianom. Mieliśmy od paru lat dyskutowaną kwestię pracowników na śmieciówkach. Teraz trzeba działać natychmiast. Dyskutowaliśmy o ochronie zdrowia. Dziś znów trzeba działać natychmiast.

Nie spodziewacie się raczej uśmieciowienia, ograniczenia praw pracowniczych? Pod hasłem wspierania biznesu?

Na pewno widać, że ujawnia się „doktryna szoku”, jak nazwała ją Naomi Klein - skorzystajmy z szokowej sytuacji, żeby zaostrzyć warunki sprawowania władzy.

Przyjęta Tarcza jest ewidentnie napisana pod naciskiem lobby największego biznesu, bo zmierza do cofnięcia warunków pracy niemal do XIX wieku, a osobom bezrobotnym czy małym firmom oferuje de facto bankructwo i śmierć głodową. Jesteśmy w puncie przełomu.

W 2008 roku nie udało się zorganizować odpowiedzi pracowników i progresywnych ekonomistów na kryzys. Myślę, że tym razem jesteśmy lepiej przygotowani.

rozmawiał Adam Leszczyński

Damian Iwanowski - ekspert ds. polityki gospodarczej think-tanku Instrat. Konsultant organizacji międzynarodowych i analityk do spraw polityki innowacyjnej, polityki konkurencji, regulacji gospodarczych, oraz ewaluacji reform gospodarczych. Absolwent warszawskiej SGH oraz National University of Singapore

Jan Zygmuntowski - prezes zarządu think-tanku Instrat i wykładowca Akademii im. L. Koźmińskiego. Naukowo zainteresowany problematyką rozwojową, systemami gospodarczymi, ekonomią innowacji oraz polityką publiczną. Absolwent Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.

;

Udostępnij:

Adam Leszczyński

Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.

Komentarze