0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Wyborcza.plFot. Tomasz Pietrzyk...

Gdy w 1998 roku CBOS po raz pierwszy zapytał rodziców, czy płacą za dodatkowe zajęcia dla dzieci, 42 proc. z nich przyznało, że tak. Bariera 50 proc. została przebita dopiero w 2015 roku i od tego czasu, nie licząc pandemii, stale rośnie. W roku szkolnym 2022/2023 z pozaszkolnej oferty rynkowej korzystało już rekordowe 72 proc. rodziców.

Średni koszt miesięcznych wydatków na jedno dziecko utrzymał się na poziomie 1000 zł. Najczęściej rodzice wysyłali dzieci i młodzież na naukę języków obcych (dokładnie połowa) i zajęcia sportowe (42 proc.). Z płatnych korepetycji korzystało 29 proc. badanych, niemal co trzecia rodzina, w której są uczniowie w wieku szkolnym.

Badanie CBOS pokazuje trend, który w 2019 roku dokładniej badała Fundacja im. Stefana Batorego. Według deklaracji za korepetycje płaciło wówczas 32 proc. rodziców.

Przeczytaj także:

Szkoła dwóch prędkości

Co do zasady nie byłoby nic złego w sytuacji, w której wraz z bogaceniem się społeczeństwa, wzrasta poziom inwestycji w rozwój dzieci. Tyle że szczegółowe dane układają się w inny obraz. Nie tyle zamożność, ale poziom wykształcenia i miejsce zamieszkania determinują korzystanie z odpłatnych lekcji. Różnice są ogromne.

92 proc. rodziców z wyższym wykształceniem płaci za dodatkowe zajęcia. Wśród osób z wykształceniem podstawowym tylko 43 proc.

W mieście z oferty rynkowej korzysta 82 proc. rodziców, na wsiach, gdzie ich dostępność jest znacznie niższa, 59 proc.

I w ten sposób pogłębiają się istniejące już nierówności.

„W egzaminach ósmoklasisty i na maturze widzimy poważne różnice między szkołami w obrębie województw, szczególnie tymi w dużych miastach i mniejszych gminach” – mówi OKO.press dr Paweł Marczewski, ekspert Fundacji Batorego. Jak przypominał w swoim artykule na Blogu Idei, analitycy Polskiego Instytutu Ekonomicznego policzyli, że w stolicach województw zdawalność matur była średnio o 6 punktów procentowych wyższa. Największe różnice w wynikach na poziomie podstawowym widać było w języku angielskim i matematyce, odpowiednio 8,5 i 8 punktów na korzyść uczniów z największych miast.

Jeszcze większy rozdźwięk widać w egzaminie ósmoklasisty. Tu średnie wyniki uczniów z mniejszych ośrodków były o 12 punktów procentowych niższe w przypadku języka angielskiego, o 11 punktów proc. w przypadku matematyki i o 5,2 punktów proc. w przypadku języka polskiego.

„W naszym badaniu z 2019 roku specjalnie pytaliśmy wprost o korepetycje, żeby uchwycić deficyt publicznego systemu” – dodaje Marczewski. Chodziło o zbadanie, na ile rodzice odwrócili się od szkół, które wpadły w spiralę kłopotów: zaczynając od organizacyjnych związanych z reformą, przez pandemię, na kryzysie kadrowym kończąc. Okazało się wówczas, że osoby o większych zasobach, nie tyle czysto aspiracyjnie, ale z chęci zasypania ułomności publicznej oświaty, sięgają po ofertę rynkową. Badanie pokazało kolejne rysy w poziomie zaufania do szkół, a także ujawniło niesprawiedliwości, które generuje wadliwy system.

„CBOS także pokazuje, że mamy problem. Bo finansowanie przez bardziej wykształconych, świadomych rodziców dodatkowych zajęć z języków obcych dla swoich dzieci, co naturalnie przekłada się potem na ich wyniki podczas egzaminów, to w warunkach istniejących już nierówności, kolejny czynnik je pogłębiający” – mówi ekspert.

Ukryta prywatyzacja

Marczewski nazywa to zjawisko ukrytą prywatyzacją.

„Przy różnych zawirowaniach systemu szkolnego, likwidacji gimnazjów, podwójnych rocznikach, słyszeliśmy, że na pewno odbije się to na liczbie uczniów w szkołach prywatnych. I ta liczba rośnie stale, ale nie lawinowo” – tłumaczy. Faktycznie, w szkołach niepublicznych uczy się dziś 6,8 proc. dzieci i młodzieży w Polsce. Prawie 320 tys. z 4,7 mln wszystkich uczniów i uczennicy to wciąż niewiele. Choć jeszcze dziesięć lat temu odsetek dzieci poza publicznym systemem był niemal dwa razy niższy i wynosił 3,5 proc.

"Koszty i dostępność szkół prywatnych to poważne bariery.

Ale system publiczny złapał zadyszkę, więc niedostatki są łatane systemem korepetycji, zajęć dodatkowych.

To trochę tak jak z niepubliczną opieką zdrowotną. Płacimy za dodatkowe wizyty z własnej kieszeni, bez pełnego pakietu. Wyrywkowo, jednostkowo naprawiamy rzeczywistość"

- mówi Marczewski.

W tych warunkach nadrobienie dystansu, który dzieli dzieci, jest praktycznie niemożliwe.

Kiedyś korepetycje utożsamiano z rywalizacyjnym aspektem edukacji. Ale reforma Anny Zalewskiej, a także pogłębiający się kryzys kadrowy, sprawiły, że w szkole skurczyła się przestrzeń na skuteczne nauczanie. A trudności z opanowaniem materiału, którego jest za dużo, zostały w dużej mierze przerzucone na dom i rodziców. Stąd m.in. plaga zadań domowych, o której dziś żywo dyskutujemy.

Odgórny zakaz prac domowych może nasilić nierówności

Problem w tym, że przy takim poziomie outsourcowania usług edukacyjnych i niskim zaufaniu do oświaty publicznej, odgórny zakaz prac domowych może być przeciwskuteczny. Według projektu rozporządzenia Ministerstwa Edukacji Narodowej od kwietnia 2024 prace domowe znikną z klas I-III, a w klasach IV-VIII będą dobrowolne i nie będą podlegać ocenie.

„Wśród części rodziców może pojawić się przekonanie, że skoro nie ma prac domowych, to szkoła już zupełnie niczego nie wymaga. I trzeba dziecku dołożyć kursów języków, kolejnych zajęć z matematyki. Naprawdę jest takie niebezpieczeństwo. Dużo lepsza byłaby reforma prac domowych, która stawiałaby na pracę w grupach czy angażowanie dzieci w rozwijanie zainteresowań. Problemem nie jest sama praca domowa, co wskazuje wielu ekspertów, ale ich ilość i mechaniczność” – mówi Marczewski.

Dobrowolność zadań domowych może tylko nasilać pogłębianie nierówności. Badania dość jasno pokazują, że ćwiczenia utrwalają wiedzę i wpływają podnoszą poziom kompetencji. Rodzice już zaangażowani w naukę dzieci będą dbać o to, żeby dziecko poświęcało wolny czas na odrabianie zadań i opanowanie materiału, a reszta odpuści, uznając, że to ulga dla rodziny i dziecka. Więcej o zagrożeniach, które niesie za sobą rewolucja w pracach domowych pisał Piotr Pacewicz:

Więcej pieniędzy i autonomii

Według Marczewskiego trzeba zacząć poważnie rozmawiać o niwelowaniu luk edukacyjnych między dużymi miastami, a mniejszymi ośrodkami.

„Super, że nauczyciele będą więcej zarabiać, ale to nie wystarczy. Jakimś rozwiązaniem systemowym byłoby dosypanie pieniędzy do subwencji oświatowej i zwiększenie autonomii samorządów w wydawaniu środków na edukację. Z danych NIK wiemy, że luka pomiędzy potrzebami, a wysokością subwencji jest wyższa w przypadku wsi. Dziś całe pieniądze idą na wynagrodzenia nauczycieli, gminy nie mają jak dołożyć do zajęć dodatkowych. Szkoła wiejska ma własną specyfikę, mniejsze klasy, samorząd z funduszami mógłby to wykorzystać” – tłumaczy ekspert.

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze