Administracja Trumpa utyskuje na wyśrubowane europejskie regulacje dotyczące żywności. Republikańscy politycy twierdzą, że powstały tylko po to, by zablokować import amerykańskiego mięsa do Europy. Jak jest w istocie?
Zacznijmy od faktów. Europejskie przepisy sanitarne dotyczące hodowli zwierząt przeznaczonych na ubój nie zezwalają na stosowanie hormonów wzrostu ani podawanie antybiotyków w celu zwiększenia masy mięśniowej.
Amerykańskie przepisy są dużo bardziej liberalne. Hodowcy mogą stosować niektóre hormony wzrostu. Ich stosowanie pozwala na szybszy wzrost zwierząt, ich większą masę mięśniową i zwiększa zyski hodowców.
Jak twierdzą Amerykanie, sprawia to też, że mięso z amerykańskich krów jest delikatniejsze. Europejskie steki uważają za zbyt twarde.
Amerykańscy politycy twierdzą też, że restrykcyjne europejskie przepisy sanitarne powstały, by uniemożliwić import mięsa ze Stanów.
W przypadku stosowania antybiotyków na szeroką skalę, na przykład w hodowli zwierząt, jest ryzyko (graniczące z pewnością), że pojawią się szczepy bakterii odporne na ten antybiotyk. Antybiotykooporność nie jest abstrakcyjnym problemem. Może niebawem stać się najczęstszą przyczyną zgonów, ostrzega od lat WHO.
Jeśli chodzi o zakaz stosowania antybiotyków w celu zwiększenia masy mięśniowej zwierząt, USA wyprzedziły Europę. Jest w Stanach zakazane od 2017 roku. W Unii takie przepisy wprowadzono pięć lat później (w 2022 roku), rok później (w 2023 roku) wprowadzono zakaz importu mięsa ze zwierząt hodowanych na antybiotykach.
W europejskim zakazie importu wołowiny pochodzącej od krów na hormonach i antybiotykach jest też inny powód niż troska o zdrowie konsumentów. Rynkowa konkurencja ma sens, o ile podmioty konkurują na równych prawach.
Zakaz stosowania antybiotyków w hodowli zwierząt rzeźnych wprowadzono, trzeba przyznać, dość późno, gdy kwestia antybiotykooporności stała się już poważnym problemem.
Kwestię hormonów uregulowano znacznie wcześniej. Zapewne dlatego, że ich wpływ na przyrost masy mięśniowej zwierząt jest jednak silniejszy niż antybiotyków, więc dają większą przewagę producentom, które je stosują.
Amerykańscy (czy kanadyjscy) producenci wołowiny mają przewagę, która wynika z faktu, że dzięki hormonom wzrostu ich zwierzęta dostają mniej paszy, a dają więcej mięsa.
Brytyjskie krowy ważą przeciętnie 325-340 kilogramów, irlandzkie 350 kg, francuskie 370 kg, zaś amerykańskie dochodzą do 400 kg (podaje brytyjskie stowarzyszenie Agriculture and Horticulture Development Board).
Unia Europejska wprowadziła zakaz stosowania hormonów wzrostu w hodowli w 1981 roku. Zakaz importu mięsa ze zwierząt hodowanych na hormonach siedem lat później, w 1988 roku. Przez osiem lat nie przeszkadzało to eksporterom zza Atlantyku, którzy stracili dostęp do europejskiego rynku – bo USA i Kanada nigdy stosowania hormonów nie zakazały.
W USA zakazane jest podawanie hormonów jedynie kurczakom, ale już amerykańskie krowy, świnie i indyki dostają w paszy raktopaminę. To związek chemiczny, który zwiększa masę mięśniową zwierząt (przy okazji zmniejsza też zapotrzebowanie na paszę).
Jego stosowanie jest zakazane w 160 krajach, w tym Unii Europejskiej, Chinach i Rosji. Jest dozwolone natomiast w wielu innych krajach – poza Kanadą i USA – także na przykład w Meksyku, Japonii czy Nowej Zelandii.
W 1996 roku Stany Zjednoczone i Kanada, które europejski zakaz importu wołowiny dotknął najbardziej, zakwestionowały zakaz na forum Światowej Organizacji Handlu (WTO) i nałożyły sankcje handlowe na produkty pochodzące z UE. Dotknęły europejskich producentów mięsa wołowego i wieprzowego, serów, czekolady, soków i dżemów. Ten pat trwał przez dekadę.
W maju 2009 roku Komisja Europejska wynegocjowała z amerykańską administracją stopniowe łagodzenie amerykańskich sankcji nałożonych na produkty europejskie w zamian za stopniowy wzrost ilości wołowiny, którą można sprowadzić do Europy. Mogło być to jednak tylko mięso wolne od ingerencji hormonalnej.
Porozumienie to miało gwarantować znaczący udział USA w liczącym 45 tys. ton rocznie kontyngencie na import wołowiny (bez hormonów) spoza UE. Stany Zjednoczone uchyliły też cła na europejskie produkty.
Ten kontyngent (zgodnie z zasadami WTO) był otwarty i dla dostawców spoza USA. Producenci wołowiny z Australii, Urugwaju i Argentyny oferowali bardziej konkurencyjne ceny, a udział USA w unijnym kontyngencie z roku na rok się zmniejszał. W grudniu 2016 roku Stany Zjednoczone zagroziły w retorsji przywróceniem ceł na sprowadzane z Unii Europejskiej towary.
W 2019 roku osiągnięto porozumienie. Zgodnie z nim 35 tys. ton kontyngentu docelowo przypadło amerykańskim producentom (w pierwszym roku była to połowa, limit zwiększano stopniowo). Pozostałe 10 tys. ton kontyngentu – innym eksporterom. To porozumienie zaakceptowały inne kraje, które wykorzystywały kontyngent: Australia, Argentyna i Urugwaj.
(Podaję za AgroPolska, które z kolei cytuje PAP)
Cały czas mówimy o imporcie wołowiny produkowanej z krów, które nie mogą dostawać hormonów ani antybiotyków w paszy. Dla Unii bezpieczeństwo żywności to priorytet i nie zamierza pozwolić na import mięsa z hormonami czy antybiotykami.
Amerykanie uważają, że Europa robi im na złość. „Nienawidzą naszej wołowiny, bo jest cudowna. A ich jest kiepska" – mówił Howard Lutnick, sekretarz handlu USA w telewizyjnym wywiadzie (podaję za „Business Insider”). Trump wiele razy dawał do zrozumienia, że europejskie przepisy sanitarne i podatkowe uważa za wymierzone specjalnie w import z USA.
Wołowina nie jest jedyna na liście administracji Trumpa. Chciałaby od Europy, jak przypomina „New York Times”, również zwiększenia importu amerykańskiego gazu i ropy, pojazdów ciężarowych oraz złagodzenia regulacji dotyczących cyfrowych gigantów. Unia wykonuje pewne ruchy, które mogą doprowadzić do większego importu paliw czy soi. Jednak nie zamierza ugiąć się w kwestii mięsa.
„Standardy Unii Europejskiej, zwłaszcza w odniesieniu do żywności, zdrowia i bezpieczeństwa, są święte – nie są przedmiotem negocjacji i nigdy nie będą” – powiedział rzecznik Komisji Europejskiej Olof Gill. „To czerwona linia”. (Wykluczył przy okazji ustępstwa w kwestii cyfrowych gigantów).
Trzeba przyznać, że amerykańscy naukowcy uważają, że ryzyko związane ze stosowaniem hormonów w hodowli zwierząt rzeźnych jest dla ludzi minimalne. Na co przedstawiają wyniki badań i liczby. Przekonać tym mogą tylko Amerykanów.
W Europie już w 1981 roku przyjęto, że bezpieczna dawka „promotorów wzrostu” (czyli hormonów) w mięsie wynosi zero. Dawny europejski Komitet Naukowy (Scientific Committee on Veterinary Measures relating to Public Health, SCVPH) po rozważeniu wyników badań naukowych stwierdził w 1999 roku, że nie ma bezpiecznej dziennej dawki tych związków dla ludzi.
Podobne stanowisko zajmował także później trzykrotnie, przypomina Komisja Europejska. Podtrzymał je także powołany w 2003 roku Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (European Food Safety Authority, EFSA), który przejął kompetencje wcześniejszych komitetów naukowych do spraw żywności.
W tym handlowym sporze o mięso Europa może wyciągnąć jeszcze jeden argument. Europejczycy cenią sobie unijne regulacje zapewniające bezpieczeństwo żywności na wspólnym rynku.
Według sondażu opinii publicznej, przeprowadzonego w 2020 roku, prawie 90 procent badanych w krajach Unii zgodziło się ze stwierdzeniem, że import żywności do UE powinien być możliwy, o ile importowana żywność spełni wymagania dotyczące ochrony środowiska i dobrostanu zwierząt. Zaś 62 procent stwierdziło, że jednym z celów polityki unijnej powinno być zapewnianie bezpiecznej i zdrowej żywności.
Całkiem możliwe, że Europejczycy i tak nie chcieliby amerykańskiej wołowiny z hormonami na stołach. Ani chlorowanych kurczaków.
Mniej restrykcyjne niż w Europie są także amerykańskie przepisy dotyczące produkcji drobiu.
W krajach Unii Europejskiej od 1997 roku nie można płukać ubitego drobiu roztworami zawierającymi chlor. Robiono to wcześniej, bowiem drób jest najmniej trwałym rodzajem mięsa i psuje się najszybciej. Związki chloru działają bakteriobójczo, a mniejsza liczba bakterii przedłuża trwałość drobiu w transporcie oraz na sklepowych półkach.
Unia zakazała takiej dezynfekcji. W Stanach jest nadal dozwolona. Stąd dość rozpowszechnione europejskie przekonanie o „chlorowanych kurczakach”.
Ściśle rzecz biorąc, „chlorowane” jest już określeniem nieaktualnym. Jak twierdzi wypowiadająca się dla NPR ekspertka od mikrobiologii drobiu, roztwory chloru do dezynfekcji tusz drobiowych stosuje mniej niż 5 procent amerykańskich producentów drobiu. Przeważająca większość stosuje w tym celu kwas nadoctowy (który ulega rozkładowi na tlen i kwas octowy).
Nie zmienia to faktu, że w Unii nie wolno stosować żadnych chemicznych związków do dezynfekcji drobiu.
W Europie nie wolno stosować roztworów do dezynfekcji, bowiem europejskie przepisy wychodzą z założenia, że poziom higieny w rzeźniach powinien być wystarczający, by zapewnić mikrobiologiczną ochronę przed chorobotwórczymi bakteriami. Stawia też na monitorowanie potencjalnych zagrożeń jeszcze na etapie hodowli.
Takie podejście pozwoliło zmniejszyć liczbę zakażeń Salmonellą o połowę w ciągu ostatniego ćwierćwiecza (chwali się Europejski Urząd do spraw Bezpieczeństwa Żywności, czyli EFSA).
Trzeba tu przyznać, że dezynfekcja drobiowych tusz ma pewien sens w Stanach, gdzie producentów drobiu jest mniej niż w Europie, a odległości znacznie większe, co przekłada się na czas, jaki mięso spędza w transporcie.
Natomiast samo płukanie drobiu nie jest szkodliwe. Nie ma dowodów na to, by dezynfekcja drobiu przez płukanie bakteriobójczymi roztworami pozostawiała szkodliwe związki chemiczne. Nie wpływa też na rozwój antybiotykoopornych szczepów bakterii, twierdzi EFSA.
Amerykańskie przepisy, które pozwalają na dezynfekcję drobiu w ubojni, są w Europie postrzegane jako sposób na przykrycie niewystarczającej higieny podczas uboju. Czy jest w tym coś na rzeczy?
Jak pisał jeszcze w 2014 roku amerykański „Consumer Reports”, na 97 procent sprzedawanych w Stanach piersiach z kurczaka znajdowały się chorobotwórcze bakterie.
Najczęściej znajdowano enterokoki (obecne w 79,8 proc. próbek), bakterie E. coli (65,2 proc.), campylobacter (43 proc.), Klebsiella pneumoniae (13,6 proc.), Salmonellę (10,8 proc.) oraz gronkowce złociste (obecne w 9,2 proc. badanych próbek).
W niemal połowie badanych porcji mięsa znajdowano bakterie oporne na antybiotyki, w co dziesiątej – na wiele antybiotyków.
Nie jest jednak tak, że europejski drób jest sterylny. Jak opisywał w ubiegłym roku „Food Safety”, chorobotwórcze bakterie znaleziono na większości próbek mięsa drobiowego zakupionego w różnych krajach Europy w popularnej sieci supermarketów. Bakterie znaleziono na 98,6 proc. z nich, czyli odsetku porównywalnym z próbkami badanymi w Stanach Zjednoczonych.
W Europie najczęściej obecne były pałeczki E. coli (47,9 proc. próbek), enterokoki (47,9 proc.), Listeria monocytogenes (33,1 proc.), Campylobacter (28,2 proc.), najrzadsza była Salmonella (znaleziona w 9,2 proc. badanych próbek). I także w europejskim drobiu połowa próbek zawierała bakterie antybiotykooporne.
Amerykański i europejski drób wypadają zaskakująco podobnie. To zastanawiające, bo przecież amerykańscy producenci drobiu stosują bakteriobójcze roztwory. Bakterii na ich mięsie powinno być mniej (lub nie być wcale).
Obecność chorobotwórczych bakterii na drobiowym mięsie nie powinna dziwić. Co do zasady ubojnie to brudne miejsca.
Na podłogach znajdują się odchody zwierząt, a ściany pokrywa ich krew, bakterie z zewnątrz mogą zostać wniesione na butach, odzieży i dłoniach pracowników. Przepisy sanitarne nakazują regularne sprzątanie i dezynfekcję powierzchni, zmianę obuwia i odzieży po wejściu do rzeźni oraz mycie i dezynfekcję rąk.
Z tym bywa różnie. Wiemy o tym z opowieści pracowników rzeźni i weterynarzy. „Wyborcza” półtora roku temu opublikowała wywiad z lekarzem weterynarii nadzorującym ubojnie. Mówił w nim między innymi:
„Posprzątać trzy razy na ubojni podczas uboju – to przecież kosztuje. Lepiej posprzątać raz na dwa dni, a zepsuty towar też się klientowi wepchnie, bo sklepowi zależy, aby było tanio. (...) Czasem jedynym sposobem, aby zmusić właściciela do poprawy jakości funkcjonowania zakładu, była zapowiedź kontroli”.
Sądząc po wynikach badań próbek drobiu, nie jest to jedynie polski problem.
Oba cytowane wyżej amerykańskie i europejskie badania wskazują jedynie na obecność bakterii. Nie podają natomiast ilości wykrytych komórek danego szczepu bakterii. A to istotny parametr mikrobiologiczny.
Jeśli mikrobów jest sto, nasz układ odpornościowy da sobie z nimi radę. Jeśli jest sto tysięcy, mogą przeważyć liczebnie i dojdzie do zakażenia.
(Nasze dłonie nie stają się pod wpływem mydła i wody całkiem sterylne. Po prostu liczba obecnych na nich mikroorganizmów spada o kilka rzędów wielkości i staje się tak niewielka, że nieszkodliwa).
Normy dotyczące dopuszczalnej ilości mikrobów w żywności są dość skomplikowane, bo zależą od szczepu bakterii, rodzaju produktu i etapu, na którym żywność jest testowana. (Znalazłem je w dostępnej w internecie prezentacji Państwowego Instytutu Weterynaryjnego w Puławach).
Producenci, którzy stosują zasady HACCP (to skrót od „Hazard Analysis and Critical Control Points”, czyli Analiza Ryzyka i Krytycznych Punktów Kontroli) muszą spełnić wiele warunków zwiększających bezpieczeństwo żywności, w tym prowadzić regularnie badania mikrobiologiczne. Do raportów podają średnią dzienną.
W Europie zasady te muszą stosować wszyscy producenci żywności. W USA tylko producenci jaj i mięsa. Jeśli chodzi o mięso, powinien więc być remis – zasady HACCP obowiązują producentów mięsa po obu stronach Atlantyku.
Remisu jednak nie ma. Amerykanie zapadają na zatrucia pokarmowe znacznie częściej niż Europejczycy. Co roku choruje na nie jeden na sześciu mieszkańców USA, w Wielkiej Brytanii jest to jeden na 28 mieszkańców. Amerykanie cierpią z powodu bakteryjnych zatruć żywnością 4-5 razy częściej.
Dane cytuję za pracą opublikowaną w BMJ Open Gastroenterology w 2023 roku, która takie różnice jednak kwestionuje. Autorzy podnoszą, że jest wiele możliwych przyczyn aż tak dużej rozbieżności. Może wynikać ze sposobu zbierania danych (na przykład w Europie liczy się hospitalizowanych, w USA zgłaszających na izby przyjęć). Może wynikać z kwestii kulturowych (Europejczycy częściej leczą zatrucia pokarmowe w domu, Amerykanie pędzą do lekarza).
Trudno nawet porównywać dane pomiędzy poszczególnymi, sąsiadującymi stanami USA. Z anegdotycznych źródeł wiadomo, że liczba zatruć pokarmowych w Karolinie Północnej jest 3-4 razy większa niż w Karolinie Południowej, co wynika raczej z odmiennych sposobów zbierania danych niż czegokolwiek innego.
Autorzy pracy twierdzą, że ze względu na sposoby zbierania danych trudno porównywać dane dotyczące zatruć pokarmowych z różnych krajów.
Jednocześnie ten sam naukowy periodyk opublikował polemikę. Jej autorzy twierdzą z kolei, że jest odwrotnie – owszem, można porównywać takie dane i nawet należy.
W przypadku zatruć pokarmowych salmonellą różnice w liczbach są drastyczne. W 2022 roku w całej Europie odnotowano 65 967 przypadków salmonellozy (dane European Centre for Disease Prevention and Control), około 155 na milion mieszkańców. Amerykańskie szacunki (dane Food Safety and Inspection Service) mówią o 1,35 mln zakażeń salmonellą rocznie, co oznacza 3970 przypadków na milion.
To ponad 25 razy więcej niż w Europie. Można mieć wątpliwości, czy w USA notuje się więcej zatruć pokarmowych. W przypadku salmonellozy jest to jednak zbyt ewidentne.
Owszem, w USA jest cieplej niż w Europie, co wpływa na namnażanie się bakterii pokarmowych. Większe są też odległości, co zwiększa ilość czasu, jaki żywność spędza w transporcie. Jednak te czynniki nie powinny mieć znaczenia, jeśli żywność produkowana jest higienicznych warunkach oraz przechowywana w warunkach chłodniczych.
Nie mnóżmy hipotez bez potrzeby i zastosujmy brzytwę Ockhama. Najbardziej prawdopodobne jest, że w Unii Europejskiej jest mniej zatruć pokarmowych, z pewnością zaś wyraźnie mniej zatruć salmonellą. I nie jest to przypadek.
W latach 2015-2018 w USA doszło do kilkudziesięciu przypadków zakażeń groźnym, opornym na wiele antybiotyków szczepem Salmonella infantis.
Można oczekiwać, że po wykryciu kilkudziesięciu przypadków groźnych zakażeń pokarmowych w kraju odpowiednie służby ustalają, jakie jest źródło zakażenia i je eliminują. Nic takiego jednak się w USA nie stało. Dochodzenie zostało umorzone, a przypadki zakażenia tym groźnym szczepem nadal się pojawiały.
Z 2021 roku portal „ProPublica” przeprowadził dziennikarskie śledztwo. Wyłonił się z niego przygnębiający obraz. Hodowla drobiu w USA nie ma nic wspólnego z ochroną konsumentów. Amerykański Departament Rolnictwa jest bezzębny i ustępliwy wobec przemysłu drobiarskiego.
Zęby amerykańskiej inspekcji wybił przegrany proces, w którym jeden z teksańskich producentów drobiu podnosił, że salmonella „występuje w drobiu naturalnie”, a Kongres nie nadał Departamentowi Rolnictwa uprawnień do tego, by na podstawie obecności salmonelli w mięsie mógł wnosić o tym, że warunki produkcji drobiu są niehigieniczne.
To argument opierający się na odrzuceniu podstawowych zasad higieny (salmonella żyje w jelitach i kale) oraz luce w przepisach. I to okazało się skuteczne. Producent drobiu wygrał, USDA straciła broń w walce z salmonellą. Odpowiednich przepisów, które broń by jej oddały, nigdy nie uchwalono (za co można dziękować zapewne lobby drobiarskiemu).
Food Safety and Inspection Service, czyli podległa Departamentowi Rolnictwa służba może kontrolować farmy i ubojnie, ale w przypadku stwierdzenia nieprawidłowości może jedynie wydać opinię, ostrzeżenie dla konsumentów oraz poprosić producentów o wycofanie partii towaru (niezastosowanie się do prośby nie jest obwarowane żadnymi sankcjami).
Departament Rolnictwa nie ma narzędzi prawnych, by wstrzymać produkcję w ubojniach, w których dochodzi do wykrycia zakażeń salmonellą. Nie może zakazać sprzedaży zakażonego drobiu. Ani nakazać wycofania zakażonych partii z rynku.
Po tym śledztwie ProPublica stworzyła rejestr, który pozwala konsumentom stwierdzić, jak często Departament Rolnictwa wykrywał salmonellę na farmie i w ubojni, z której pochodzi dana partia drobiu.
W Europie regulacje dotyczące obecności chorobotwórczych bakterii są bardzo szczegółowe, a odpowiednie służby mają narzędzia, by ich przestrzeganie egzekwować. Owszem, jak powszechnie wiadomo, przepisy bywają omijane, jednak europejscy producenci (w przeciwieństwie do amerykańskich) mogą się obawiać mandatów i zamykania ubojni.
Służby sanitarne krajów Europy są przy tym dość skuteczne w przypadku wykrycia ognisk zakażeń. Amerykańskie – opieszałe. Od początku XXI stulecia w Europie udało się ograniczyć liczbę przypadków salmonellozy o połowę. W USA nie.
Tyle à propos amerykańskiego drobiu.
Europejskie przepisy sanitarne powstały, by utrudnić życie amerykańskim producentom drobiu czy wołowiny
Stworzony zgodnie z międzynarodowymi zasadami weryfikacji faktów.
Europejskie przepisy nie pozwalają na stosowanie hormonów w produkcji wołowiny czy płukania drobiu. Owszem, uniemożliwia to większości amerykańskich producentów eksport ich towarów do Europy.
Nie jest jednak prawdą, że europejskie przepisy sanitarne powstały, by utrudnić życie amerykańskim producentom drobiu czy wołowiny. Powstały, by zapewnić Europejczykom zdrową żywność. Oraz wyeliminować przewagę producentów, którzy stosowali hormony lub antybiotyki, nad tymi, którzy ich nie stosowali, czyli zapewnić równą konkurencję – przede wszystkim na rynku europejskim.
Amerykanie niepotrzebnie biorą europejskie regulacje do siebie, bo dotykają tak samo Kanadę, Meksyk, czy Australię.
Sprzedawane w Europie amerykańskie samochody muszą spełniać europejskie normy emisji spalin. A sprzedawana w Europie żywność musi spełniać europejskie normy sanitarne. Nie ma w tym nic nielogicznego.
W każdym kraju trzeba przestrzegać miejscowego prawa. Czego w tym administracja Trumpa nie rozumie?
Rocznik 1976. Od dziecka przeglądał encyklopedie i słowniki. Ukończył anglistykę, tłumaczył teksty naukowe i medyczne. O nauce pisał m. in. w "Gazecie Wyborczej", Polityce.pl i portalu sztucznainteligencja.org.pl. Lubi wiedzieć, jak jest naprawdę. Uważa, że pisanie o nauce jest rodzajem szczepionki, która chroni nas przed dezinformacją. W OKO.press najczęściej wyjaśnia, czy coś jest prawdą, czy fałszem. Czasem są to powszechne przekonania na jakiś temat, a czasem wypowiedzi polityków.
Rocznik 1976. Od dziecka przeglądał encyklopedie i słowniki. Ukończył anglistykę, tłumaczył teksty naukowe i medyczne. O nauce pisał m. in. w "Gazecie Wyborczej", Polityce.pl i portalu sztucznainteligencja.org.pl. Lubi wiedzieć, jak jest naprawdę. Uważa, że pisanie o nauce jest rodzajem szczepionki, która chroni nas przed dezinformacją. W OKO.press najczęściej wyjaśnia, czy coś jest prawdą, czy fałszem. Czasem są to powszechne przekonania na jakiś temat, a czasem wypowiedzi polityków.
Komentarze