0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Foto Scott Olson/Getty Images/AFPFoto Scott Olson/Get...

Sławomir Zagórski, OKO.press: Donald Trump rządzi już ponad 100 dni. Przeżyliśmy szok związany z jego pierwszymi posunięciami, ale chyba nie sposób przyzwyczaić się do takiego stylu rządzenia? Jak odbierają to Amerykanie? Jesteś tam na miejscu.

Maria Wern: Właściwie codziennie budzę się ze ściśniętym żołądkiem. Ze strachu, w którą stronę to zmierza. Czuję się tak, jakby ktoś wyszarpywał mi państwo spod nóg.

Przed 20 stycznia 2025 mieszkałam w kraju, w którym sprawy toczyły się przewidywalnie. Nawet kiedy szły w złym kierunku, tak jak podczas wojny w Iraku, to toczyły się według znanych zasad. Kiedy politycy podejmowali skandaliczne decyzje, wiadomo było, wedle jakich procedur postępują. I co obywatele mogą z tym zrobić.

Wyidealizowany obraz Ameryki

Obydwoje mamy szczególny stosunek do tego kraju. Ja spędziłem w nim 5 lat i od pierwszej wizyty byłem nim zafascynowany. Amerykańską nauką, sztuką, życzliwością mieszkańców, nieograniczonymi możliwościami. Dlatego tak bardzo przeżywam to, co dzieje się tam teraz.

Przyjechałam do Stanów z wyidealizowanym wyobrażeniem o tym państwie. Widziałam oczywiście niedostatki: haniebne ubóstwo, brak powszechnej służby zdrowia, niedofinansowaną edukację publiczną, głodne dzieci.

Pamiętam, jak na początku pandemii wszyscy napadli burmistrza Nowego Jorku, Billa de Blasio, że ludzie mrą jak muchy, a ten zwleka z zamknięciem szkół. A on mówił w radiu: „Jak zamknę szkoły, to co te dzieci będą jadły?”. Oboje wiemy, że najbogatszych oddziela od reszty społeczeństwa Rów Mariański. Że klasa polityczna zatraciła wrażliwość społeczną. Społeczeństwo zostało wepchnięte w wojnę kulturową, polaryzuje się.

Długo jednak byłam przekonana, że ustrój demokratyczny i wydolne państwo potrafią takie problemy systematycznie rozwiązywać. W końcu demokracja to nie stan, a proces. Wymaga od obywateli pracy i stałej uwagi. W demokracji nie da się, na przykład, wyplenić korupcji, nie da się tego zrobić w żadnym ustroju. Ale społeczeństwo obywatelskie i demokratyczne państwo mają lepsze narzędzia, żeby ją tropić i karać, a przez to mitygować jej skalę. Są skuteczniejsze niż ten żałosny system, w którym my wyrastaliśmy.

Od ponad trzech miesięcy nowa administracja systematycznie destabilizuje instytucje państwowe, przy pomocy których miała rządzić. Nie reformuje ich, bo nie ma niczego reformatorskiego w tym, że Elon Musk zastrasza setki tysięcy urzędników państwowych, zmusza ich szantażem, żeby odeszli z pracy, pozbywa się pracujących dla rządu naukowców, inżynierów, prawników, ekonomistów.

Jaka reformatorska myśl stała za wyrzuceniem na bruk ludzi odpowiedzialnych za zasoby broni atomowej. I przyjęciem ich na powrót?

Kierowany przez Elona Muska Departament ds. Wydajności Rządu to trawestacja urzędu. Jakby ministerstwo, ale jednak nie, bo te powołuje Kongres. Od decyzji, które podejmują komsomolcy Muska, nie można się odwołać, bo nie ma procedur odwoławczych od decyzji podejmowanych bez procedur. Każdym swoim działaniem ta instytucja osłabia państwo.

Kryzys 2007 roku

Mówisz o naszym wyidealizowanym postrzeganiu Stanów. Ja sobie z tego zdałem sprawę z opóźnieniem.

W 2009 roku w „The Atlantic” przeczytałam artykuł Simona Johnsona (notabene zeszłorocznego noblisty) pt. Cichy przewrót, wyjaśniający przyczyny kryzysu, który zaczął się w 2007 roku i wstrząsnął Ameryką. Klasa średnia straciła wówczas 40 proc. swoich zasobów, 10 mln ludzi straciło domy, giełda skurczyła się o 50 proc. Tyle samo zniknęło z funduszy emerytalnych.

Tych strat klasa średnia nigdy nie odrobiła, do dziś nie wróciła do poziomu zamożności sprzed 2007 roku.

Wielka recesja przestawiła rozwój klasy średniej na inne tory i w konsekwencji zmieniła strukturę społeczeństwa.

Będziesz mi opowiadać o tym, co przeczytałaś 15 lat temu?

Odświeżyłam sobie pamięć przed naszą rozmową, ale zasadniczo rzecz biorąc – tak. Zapamiętałam ten artykuł, bo zjawiska, które opisał jego autor, nie zniknęły z amerykańskiego życia. Dostrzegł on w wysoko rozwiniętej gospodarce amerykańskiej zjawiska społeczno-ekonomiczne, którym przyglądał się, pracując dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego, i które w latach 90. charakteryzowały pogrążone w głębokim kryzysie rynki wschodzące, m.in. Rosję, Argentynę, Ukrainę.

Wspólną cechą tych krajów było to, że ich rządy miały ścisłe powiązania z oligarchami. Imperia oligarchów dostawały subwencje, korzystne kontrakty, upusty podatkowe, preferencyjne pożyczki. Oni sami mieli zawsze wstęp na rządowe salony i nawet nie ma co wspominać o tym, że rządzący prywatnie na tym nie tracili. Potężne, niekontrolowane ani przez państwo, ani przez rynek elity gospodarcze, grały interesem państwa.

To, co dzieje się dziś, wydaje mi się drugą odsłoną tej samej gry. I aż boję się myśleć, czym to się skończy.

Za duże, żeby upaść

Co to ma wspólnego z najsilniejszą gospodarką świata? Państwem z okrzepłymi strukturami demokratycznymi, którego waluta używana jest w rozliczeniach międzynarodowych.

Zdaniem Johnsona takimi oligarchami stali się bankierzy z Wall Street. Od lat 80. państwo amerykańskie systematycznie rezygnowało z regulowania i kontrolowania sektora finansowego. Po kilkunastu latach generował on ponad 40 proc. zysków korporacyjnych, dwa razy więcej niż za czasów Reagana. Wynagrodzenia w tej branży były niemal dwa razy wyższe niż w innych prywatnych sektorach.

Co gorsza, ludzie z Wall Street zaczęli robić kariery polityczne. Kierowali Rezerwą Federalną, ministerstwem skarbu, doradzali prezydentom Bushowi i Obamie. A kiedy już było jasne, że ich banki toną, to właśnie im powierzono ratowanie całej gospodarki.

Wedle najostrożniejszych szacowań na ratowanie prywatnych firm wypłynęło wówczas z budżetu 700 mld dolarów, a 90 proc. z tej sumy trafiło do sektora finansowego. Były takie instytucje finansowe, którym państwo co kilka miesięcy rzucało koło ratunkowe – gwarantowało im pożyczki, wykupywało toksyczne aktywa.

Sprawcy tego kryzysu nie ponieśli żadnej kary, za to kryzys dramatycznie przeobraził rynek finansowy. Pomoc dla banków miała być konieczna, bo – jak twierdzili „ratownicy z Wall Street” – ich upadek miałby dramatyczne skutki dla gospodarki. Były one po prostu „za duże, żeby upaść”. Tymczasem, kiedy wessały setki miliardów z kieszeni podatnika, stały się jeszcze większe.

Dziś mamy cztery mega banki z aktywami przekraczającymi 700 mld dolarów. Największym jest JP Morgan Chase zatrudniający 320 tys. pracowników. Jego aktywa wynoszą 4 biliony dolarów, czyli więcej niż zeszłoroczny polski PKB. Jaki rząd pozwoli takiemu molochowi upaść?

Amerykańska fascynacja pieniędzmi

Rozumiem, że szukasz korzeni dzisiejszych problemów w błędach sprzed blisko 20 lat. Jednak do tej pory Stany zachowywały się w normalny, przewidywalny sposób.

Szukam modelu, który tłumaczyłby dzisiejsze czasy.

Przeczytaj także:

Johnson zwraca uwagę na jeszcze jedno zjawisko, które poważnie przyczyniło się do tamtego kryzysu – wszechobecną w kulturze amerykańskiej fascynację pieniędzmi. Na pewnym poziomie rozumiem stojące za nią rozumowanie: majątek to oznaka sukcesu, sukces w świecie finansów świadczy o walorach umysłowych bogatego, ergo bogaty człowiek to człowiek mądry i trzeba go słuchać.

Nie rozumiem jednak, dlaczego to rozumowanie przejęli rządzący.

Waszyngtońscy politycy mieli wielką władzę, większość to ludzie wykształceni. Nie było powodu, by na widok bogacza uginały się pod nimi kolana.

Dlaczego nie kwestionowali ekonomicznego żargonu, który był zasłoną dymną dla fatalnych decyzji biznesowych? Nie zadawali pytań, nie wprowadzali regulacji?

Niezmienna pozycja najbogatszych

W 2025 roku Wall Street nadal dyktuje warunki?

Dziś miejsce Wall Street zajęła Silicon Valley, ale pozycja najbogatszych jest taka, jaką opisywał Johnson. Biznes internetowy i softwarowy oraz startupy zmieniają nasz sposób życia i jednocześnie w zawrotnym tempie generują bogactwo.

Amerykańscy politycy znów za tym nie nadążają. Od lat nie są w stanie stworzyć prawa, które chroniłoby interes użytkowników nowych technologii. Piątka gigantów (MAMAA – Meta, Apple, Microsoft, Amazon i Alphabet [Google]) bezkarnie gromadzi informacje o tym, gdzie przebywamy, co czytamy, z kim mieszkamy, nawet słucha, co mówimy. Jak mój mąż wygoogluje ceny lotów na Florydę, to mnie Instagram podsyła reklamy hoteli w Miami.

I tak dobrze, jeśli informacje o naszych nawykach i preferencjach są używane po to, żeby nam coś sprzedać. Niestety, są też używane, żeby manipulować naszymi wyborami politycznymi. Pamiętasz skandal z Cambridge Analytica i danymi użytkowników Facebooka?

Można się pogodzić z tym, że nowe prawo rodzi się w bólach, ale nawet po to już istniejące sięga się z oporami. Np. po ustawy antymonopolowe. Za tą inercją kryje się niechęć polityków do zadzierania z możnymi, którzy mogą sfinansować kampanię wyborczą, zainwestować w ich okręgach albo nawet zatrudnić polityka, któremu znudzi się Waszyngton.

Prezydent wie, co robi

Pieniądz – jak mówisz – zawsze miał szczególne znaczenie w Ameryce. Gorzej, że na dobre wtargnął do polityki.

Ta niezdrowa, bo wykrzywiającą ogląd rzeczywistości fascynacja bogactwem oczywiście nie zniknęła. Przede wszystkim sam prezydent jest niezwykle zamożnym człowiekiem.

Dla wyborców Donalda Trumpa jego majątek jest na pewno afrodyzjakiem.

Wywołuje w nich wiarę, że skoro on sam się wzbogacił, na pewno zatroszczy się o „małego człowieka”.

W Polsce to był fenomen Stana Tymińskiego. Wyborcy Trumpa wierzą, że to geniusz biznesu, który w swej mądrości zrobi to, co słuszne i korzystne dla kraju. Ostatnie miesiące – karuzela ceł, zachwianie giełdą, spowolniony wzrost dochodu narodowego – tej wiary nie podkopały. Ludzie cierpliwie czekają na zmianę. Przyznają, że posunięcia prezydenta budzą w nich pewien niepokój, ale mówią: „Poczekam i zobaczę, co z tego będzie”, „Prezydent wie, co robi”, „Przynajmniej coś robi”.

Do tego spektakularne bogactwo Krzemowej Doliny dobrze wpasowuje się w amerykańską mitologię. Mamy tu wszystkie najważniejsze elementy: self-made man, często bez zaplecza finansowego, bez uniwersyteckiego wykształcenia; fortuny wyrastające w zawrotnym tempie z niczego; Dziki Zachód, gdzie wszystko jest możliwe i gdzie wykuwa się nowy świat. Pamiętasz, że Jeff Bezos poleciał w kosmos w kowbojskim kapeluszu?

Technoautorytaryzm

To akurat przeoczyłem, ale powiem szczerze, że zawsze przemawiał do mnie mit „od pucybuta do prezydenta”.

Wszystko, co robią apostołowie postępu, jest nowatorskie, przełomowe, kruszy stary ład i jest niezbędne dla uratowania ludzkości przed najstraszniejszym, co może ją spotkać – spowolnieniem zmian. Wedle starego motta Facebooka: Move fast and break things – postępuj naprzód, niech wali się zastana rzeczywistość, bo ona jest wrogiem postępu. A potem zobaczymy, gdzie spadną kawałki i co z tego powstanie.

Tyle że te kawałki, to ludzkie losy, a burzyciele z Krzemowej Doliny, choć bez wątpienia inteligentni i błyskotliwi, są całkowicie pozbawieni empatii.

Uważają, że to oni stworzyli świat, w którym żyjemy i dlatego oni powinni nim rządzić. Są ponoć do tego najlepiej predysponowani – i intelektualnie, i ze względu na cechy charakteru. Mowa oczywiście o mężczyznach, bo kobieta ma się poświęcić domowi. Jej rola w tym nowym świecie jest raczej stara i tradycyjnie służebna. Jakoś w dziedzinie życia seksualnego i rodzinnego burzyciele nie ryzykują rozbijania i patrzenia, gdzie spadnie.

O tym wszystkim można przeczytać. Marc Andreessen, który zaczynał jako programista, a teraz zarządza swoim dwumiliardowym majątkiem, znalazł czas na napisanie manifestu, w którym tłumaczy, że skoro nowe technologie tak bardzo wpłynęły na poprawę standardu życia ludzkości, to ich twórcy są zwolnieni od obowiązków moralnych. Mają tylko dbać o nieustający postęp i bogacić się.

Z kolei popularny prawicowy ideolog Curtis Yarvin żałuje, że nasza wrażliwość nie pozwala na przerabianie ubogich na biopaliwo. Na szczęście są alternatywne do genocydu metody. Zamiast usuwać ich ze społeczeństwa literalnie, można bezwartościowych ludzi zwirtualizować – odosobnić na zawsze przez zatopienie ich w wyimaginowanym świecie, w którym będą mogli wieść satysfakcjonujący żywot, nie mając żadnego wpływu na rzeczywistość.

Yarvin napisał to w 2009 roku. Od tamtego czasu niebezpiecznie zbliżyliśmy się do jego wizji. Na fragment o zwolnieniu z obowiązków moralnych zwróciła uwagę dziennikarka Adrianne LaFrance, która tę ideologię nazwała technoautorytaryzmem. Inni mówią o technofaszyzmie.

Taki jest stan umysłu ludzi, którzy są wyzuci z empatii, ale mają majątki większe niż PKB niejednego kraju.

Andreessen wyznał w wywiadzie, że od wyborów połowę swojego czasu spędza w Mar-a-Lago, debatując z prezydentem o technice i ekonomii. Yarvin podziwia z wzajemnością wiceprezydenta J.D. Vance’a. A Musk przefasonowuje państwową biurokrację.

Nie chodzi mi o to, żeby snuć tu jakieś dystopijne wizje. W końcu im rak agresywniejszy, tym szybciej zmierza ku własnemu unicestwieniu. Nie wierzę, żeby Andreessenom i Muskom udało się zbudować państwo, o jakim marzą. Obawiam się jednak, że ich wpływy i zasoby wystarczą, by doprowadzić do dekonstrukcji państwa, w którym żyjemy. Obawiam się, że związki oligarchii z rządzącymi, samoosłabianie się państwa i dezorientacja obywateli doprowadzą nas lada moment do sytuacji sprzed wielkiej recesji 2007 roku.

Protest „Ręce precz”

Kogo najbardziej dotknęła opisywana przez ciebie dekonstrukcja?

Większość spraw toczy się jeszcze siłą rozpędu. Od razu te działania uderzyły w mieszkańców tych regionów świata, które otrzymywały amerykańską pomoc humanitarną. Od razu ucierpieli też pracownicy administracji państwowej, których dotknęły zwolnienia. Miesiąc temu mówiło się o 260 tys., w końcu kwietnia CNN doliczył się 121 tys. pracowników.

Ale dokładnie nie wiadomo, bo ludzi wyrzuca się z pracy, potem przywraca, potem wysyła na przymusowe urlopy. Związki zawodowe skarżą te decyzje do sądu, zapadają wyroki, które są potem unieważniane przez wyższe instancje. Potrafisz sobie wyobrazić, w jakim stresie ci ludzie żyją? Przecież muszą płacić czynsz, spłacać pożyczki na studia i kredyty.

Dziwiliśmy się w Polsce, że Amerykanie niespecjalnie przeciwstawiają się posunięciom administracji. Ludzie jednak protestują.

Ostatni wielki protest zorganizowany był pod pustym hasłem „Ręce precz”. Każdy sobie mógł dopowiedzieć, przeciwko czemu protestuje i widziałam też transparenty w obronie państwa.

Ale generalnie zaufanie Amerykanów do rządu jest niskie i – paradoksalnie – podkopywane przez prawicę. Na atakowaniu rządu zbił swój kapitał polityczny Ronald Reagan.

Mawiał, że najbardziej przerażające słowa w języku angielskim to: „Jestem przedstawicielem rządu i jestem tu po to, żeby pomóc”.

Ten bon-mot prawicowe media utrzymują w obiegu od prawie 50 lat. Prezydent Trump w pierwszej kadencji podsycał wiarę w istnienie mitycznego deep state – grupy głęboko zakamuflowanych urzędników państwowych spiskujących przeciw władzy prezydenta.

Adults in the room

Za pierwszej tury Trumpa mówiło się, że te silne instytucje nie pozwolą na niszczenie demokracji, psucie państwa. Tak rzeczywiście było?

To nie te instytucje broniły demokracji podczas pierwszej kadencji. Robili to konkretni ludzie, którzy pracowali w rządzie i Białym Domu.

Publicyści ochrzcili ich kolektywnie adults in the room – bo byli jak dorośli nadzorujący dzieci, żeby się nie zapędziły w zabawie. Na pewno było to zadanie trudne, stresujące i narażające na represje.

Wzór uczciwości gen. Mark Milley, który m.in. nie zgodził się na użycie wojska do tłumienia demonstracji, a po ataku na Kapitol 6 stycznia 2021 przypomniał żołnierzom, że mają być wierni konstytucji, na wszelki wypadek otrzymał od prezydenta Bidena ułaskawienie pokrywające wszystkie jego zawodowe działania. Przyjął je z wdzięcznością. Powiedział, że po 43 latach służenia krajowi, chciałby resztę życia spędzić bez lęku i wydatków na adwokatów. Szczerzę mu tego życzę.

Nie sądzę jednak, by zadziałały mechanizmy ustrojowe. W amerykański ustrój wpisane są silne, systemowe narzędzia umożliwiające autokorektę – trójpodział władzy, równowaga i wzajemna kontrola władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, rządy prawa. Do tego istnieje prężne społeczeństwo obywatelskie i silna czwarta władza.

Te narzędzia od lat korodują. W różnym stopniu i z różnych powodów stają coraz mniej skuteczne.

Trójpodział władzy przestaje funkcjonować?

Niby jest, ale równowagi już nie widzę. Władza wykonawcza systematycznie rośnie w siłę, a ustawodawcza słabnie. Kongres to zresztą sam ułatwia.

Weźmy taki przykład: wypowiadanie wojny należy do konstytucyjnych prerogatyw ustawodawcy. W praktyce jednak ostatnim krajem, któremu USA „porządnie” wypowiedziało wojnę była Rumunia w 1941 roku. Od tamtej pory Kongres tylko upoważnia prezydenta do użycia siły, a ten decyduje co dalej.

Inny, boleśnie aktualny przykład to cła. Wedle konstytucji cła nakłada Kongres. Ten jednak w latach 60. i 70. ustawowo ograniczył swoją władzę, zezwalając prezydentowi na nakładanie ceł odwetowych i w sytuacji zagrożenia państwa. Dlatego prezydent mógł jednoosobowo rozpętać wojnę celną.

Do tego od czasów Obamy Kongres jest skrajnie spolaryzowany, więc nie działa skutecznie.

Republikanin w Kongresie całkowicie lojalny albo bardzo odważny

Nie uchwala ustaw?

Tego nie mogę powiedzieć.

Gdy władza ustawodawcza i wykonawcza są w rękach tej samej partii, Kongres potrafi być bardzo efektywny i sprawnie realizować politykę prezydenta. Wielkie reformy prezydenta Obamy zostały wprowadzone w życie w ciągu pierwszych dwóch lat rządów, kiedy demokraci mieli przewagę w obu izbach, które pracowały jak dobrze naoliwione maszyny. Ale kiedy republikanie przejęli legislaturę, zajmowali się wyłącznie torpedowaniem działań prezydenta.

W ostatnim roku prezydentury Obamy lider republikańskiej większości w Senacie, Mitch McConnell, przez 11 miesięcy blokował obsadzenie wakatu w Sądzie Najwyższym. Dzięki temu prezydent Trump mógł nominować aż trzech sędziów i na wiele lat zmienić oblicze tej instytucji. Poziom społecznej aprobaty dla Kongresu spadł w tamtych latach do 10 proc.

Po ostatnich wyborach Kongres jest w rękach republikanów, ale ci mają zbyt małą przewagę, żeby zmienić konstytucję i np. pozwolić prezydentowi rządzić trzecią kadencję. Ustawy wymagające zwykłej większości będą pewnie przechodzić, bo w tej partii łatwo wymusić dyscyplinę.

Republikańska senatorka Lisa Murkowsky powiedziała ostatnio niepewnym głosem: „Wszyscy się boimy… Groźba odwetu jest realna”.

Murkowsky to nie jest delikatny kwiatuszek. Należała do siódemki republikańskich senatorów, którzy w 2021 roku głosowali za skazaniem byłego prezydenta za jego rolę w ataku na Kapitol.

Prezydent Trump nie ma litości dla politycznych wrogów. Jeśli uzna, że republikański polityk jest nielojalny, atakuje go werbalnie i w prawyborach popiera konkurenta. Kadencja w niższej izbie Kongresu trwa dwa lata, więc kara szybko się materializuje.

Poza tym każdy taki atak przekłada się na wzmożoną agresję w sieci oraz w realnym życiu. Republikanie, którzy głosowali za impeachmentem i skazaniem Trumpa, przeszli ścieżkę zdrowia. Obrzucano ich wyzwiskami w miejscach publicznych, grożono śmiercią im i ich rodzinom. Większość odpadła w prawyborach lub wycofała się z polityki. Republikanin w Kongresie musi być albo całkowicie lojalny, albo bardzo odważny.

Demokraci w rozsypce

A demokraci? Podnoszą się po porażce?

Demokraci są w rozsypce. Brak im przywództwa, brak wspólnej strategii. Niektórzy starają się zmobilizować wyborców. Np. niezmordowany Bernie Sanders i nowojorska reprezentantka Alexandria Ocasio-Cortez przemierzają Amerykę, organizując wiece pod hasłem „Walka z oligarchią”.

Senator Cory Booker wygłosił najdłuższą mowę w historii Kongresu. Przez 25 godzin i 5 minut mówił – z sensem! – o tym, że trzeba walczyć o demokrację i być przyzwoitym w polityce. Ale większość po prostu trwa. Przywódcy partii tłumaczą wściekłym wyborcom, że trzeba grać według zasad, stosować metodę kompromisu i wymieniać przysługi: „Ja teraz ustąpię tu, ty potem ustąpisz tam”. MAGA-politycy takiego języka nie rozumieją – ustąpiłeś, to jesteś frajer. Na sensowny opór w Kongresie liczyć teraz nie można.

20 dolarów od Muska

Może więc tym ostatecznym murem przeciw posunięciom Trumpa okażą się sądy?

Zaczynając od góry: nie liczę na to, że Sąd Najwyższy przeciwstawi się psuciu państwa. Choć ma po temu narzędzia. Od 1925 roku SCOTUS [od Supreme Court of the United States] może sam wybierać sprawy, w których chce orzekać, a jego wyroki dosłownie z dnia na dzień zmieniają społeczeństwo.

Reputację Sądu Najwyższego nadszarpnął jednak wyrok w sprawie Citizens United vs. FEC (2010 r.). Zadał on dotkliwy cios amerykańskiej demokracji, ponieważ dobił uchwalone 8 lat wcześniej prawo reformujące finansowanie wyborów. SCOTUS orzekł wówczas, że nie wolno wprowadzać prawa, które ogranicza wolność słowa korporacjom i związkom zawodowym. Powinny one – jak ludzie – być chronione przez pierwszą poprawkę do konstytucji.

W praktyce oznaczało to przyznanie im prawa do nieograniczonych wydatków w czasie kampanii wyborczych. Bo jak inaczej korporacja może korzystać z wolności słowa, niż kupując „słowa” w formie reklam wyborczych, pamfletów itp.

80 proc. Amerykanów oceniło ten wyrok negatywnie, wykazując się większą przenikliwością niż pięciu najważniejszych sędziów w kraju. Pamiętam, jak jeden z nich, Antonin Scalia, entuzjastycznie bronił tego wyroku, twierdząc, że to będzie lepiej dla demokracji, bo więcej pieniędzy to lepiej poinformowany i lepiej wyedukowany wyborca.

Od tamtej pory każdy cykl wyborczy jest kosztowniejszy od poprzedniego.

W zeszłym roku Elon Musk legalnie wpompował w kampanie Republikanów ponad 260 mln dolarów.

Jego wkład w edukację wyborców polegał na tym, że płacił po 20 dol. każdemu, kto sobie zrobił zdjęcie przed domem z plakatem wyborczym i kciukiem w górę. Po wygranych wyborach Musk objął stanowisko w rządzie i ma teraz bezpośredni wpływ na pracę agencji rządowych, które przyznają miliardowe kontrakty jego firmom i kontrolują, czy ich działanie jest zgodnie z prawem.

Kociołek dla sędziów w piekle

Sędzia Scalia już nie żyje.

To prawda.

Parafrazując Madeleine Albright: Jest pewnie w piekle specjalny kociołek dla sędziów, którzy zrujnowali przyszłość 350 mln ludzi.

Sąd Najwyższy liczy dziewięciu sędziów. Sześciu z obecnego składu uważa się za członków konserwatywnej organizacji Federalist Society. Cała szóstka to zdeklarowani przeciwnicy prawa do aborcji. Troje z nich zostało mianowanych przez Trumpa w pierwszej kadencji i prezydent uważa ich za „swoich sędziów”. Biorąc pod uwagę, ile decyzji Sądu Najwyższego jest zgodnych z oczekiwaniami rządu, coś w tym jest.

Sądy najniższej instancji w ciągu ostatnich trzech miesięcy dość często wydawały wyroki powstrzymujące różne działania rządu, np. masowe zwolnienia pracowników rządowych, usuwanie z armii osób transpłciowych czy deportacje przeprowadzane bez procedury sądowej.

Z kolei sądy apelacyjne często te wyroki uchylały. 54 sędziów, czyli 30 proc. federalnych sędziów apelacyjnych, zostało mianowanych przez prezydenta Trumpa podczas pierwszej kadencji. Większość to protegowani Federalist Society, stowarzyszenia powołanego po to, by wyszukiwać konserwatywnych, sprzyjających republikanom prawników i obsadzać ich na stanowiskach sędziowskich.

4 odważne kancelarie

A elity intelektualne?

Czyli kto? Akademicy? Prawnicy? Dziennikarze?

Rząd programowo wypowiedział wojnę elitom i wiele bitew już wygrał. Przyjął przy tym taktykę z więziennego spacerniaka: rozprawić się z dużym, żeby mniejszy się nie stawiał. Stąd na pierwszy ogień poszły wielkie firmy medialne i prawnicze oraz prestiżowe uniwersytety.

Kancelarie prawnicze, które znalazły się na celowniku rządu, to Behemoty. Mają biura na całym świecie, tysiące pracowników i miliardowe dochody. Zarzucono im, że zagrażają bezpieczeństwu państwa, oraz dyskryminują na tle rasowym i seksualnym. Prezydent to doprecyzował. Zagrażają, bo reprezentowali klientów w sporach z jego administracją lub sprawach przeciwko niemu samemu, dyskryminują, ponieważ zatrudniają osoby z grup mniejszościowych i kobiety.

Prezydenckie zarządzenie pozbawiło kancelarie ich narzędzi pracy – certyfikatów dostępu do niejawnych informacji, wstępu do budynków rządowych. Firmom, które nie zrezygnują z ich usług, grozi utrata rządowych kontraktów. Mówi się o czterech kancelariach, które zdecydowały się bronić swoich praw w sądach. Pozostałe dogadały się z prezydentem, niektóre pod wpływem samych gróźb, nie czekając na kary. Poza ustępstwami w sprawie polityki zatrudnienia zgodziły się na świadczenie darmowych usług. Podobno 9 kancelarii prawniczych zapłaci w tej formie haracz wysokości miliarda dolarów.

Atak na firmy prawnicze wydaje się nie mieć minusów, bo ich kłopoty ulicy nie dotyczą. Na pozór.

6. poprawka do konstytucji

Przerabialiśmy to w Polsce. Atak na praworządność zawsze w końcu uderza w szarych obywateli.

Na adwokatów posypały się represje za wykonywanie zawodu. Weźmy ten przykład. Po przegranej w wyborach 2020 roku prezydent Trump zatweetował, że maszyny do głosowania wymazały 2.7 mln oddanych na niego głosów. Prawicowe media, m.in. Fox News to podchwyciły.

Firma Dominion, która odpowiadała za elektroniczny system wyborczy w wielu stanach, zagrożona utratą reputacji i klientów, wynajęła kancelarię Susman Godfrey i zaskarżyła Foxa. Sprawa o zniesławienie zakończyła się po trzech latach ugodą i odszkodowaniem w wysokości 787 mln dolarów, a 2 lata później prezydent zarzucił prawnikom, że wykorzystali system prawny do niszczenia amerykańskich wyborów.

Prawo do obrońcy sądowego jest zagwarantowane przez szóstą poprawkę do konstytucji. Jak będzie można z niego skorzystać, kiedy prawnicy będą się obawiali wykonywania zawodu.

Kto będzie reprezentować maluczkich, gdy zostaną trafieni rykoszetem w wojnie gigantów?

Ani opozycyjny polityk, ani organizacja społeczna, ani przeciętny Joe, w którego, że tak powiem, wjedzie rządowa limuzyna, nie będą mogli liczyć na obronę przed kaprysami władzy.

Atak na uniwersytety

W jakim celu Trump atakuje uniwersytety?

Żeby nie krytykowały działań rządu.

W walce z elitami akademickimi najpierw wszczęto śledztwa w sprawie łamania praw obywatelskich, zarzucając pięciu prominentnym uniwersytetom, że nie przeciwdziałają antysemickim prześladowaniom na kampusach. Potem zagrożono kolejnym odebraniem grantów i kontraktów. Uczelnie mogą tego uniknąć, jeśli zapanują nad studentami, zakażą protestującym zakrywania twarzy, będą cenzurować plakaty i ulotki, zmienią zasady przyjmowania na studia, dziekanów i programy niektórych wydziałów.

Jak się okazało w wypadku nowojorskiej Columbii, nawet spełnienie tych oczekiwań nie pomogło, uniwersytet nie odzyskał grantów wysokości 400 mln dolarów. Dlatego najpotężniejsze uczelnie nie poddają się bez walki. Harvard, któremu odmówiono wypłacenia 2.65 mld dolarów przyznanych na badania medyczne, zdecydował się na wejście na drogę prawną. Princeton zapowiedział, że prędzej zrezygnuje ze współpracy z rządem niż ze swojej niezależności.

Niezależność, otwarte poglądy, trzymanie się zdobyczy nauki, a nie ideologii, jest chyba solą w oku dla środowisk konserwatywnych?

Środowiska konserwatywne od dawna szykowały się do walki z elitarnymi uczelniami. Szokująco szczerze mówił o tym prawicowy aktywista Chris Rufo w podcaście „New York Timesa", The Daily. Od lat prowadzi on krucjatę przeciwko „lewactwu” w edukacji, zarzuca akademii wokizm, czyli obłudne moralizatorstwo, tępienie konserwatystów i narzucanie Amerykanom skrajnie lewicowej ideologii. Taktyki przeciw lewakom uczył się na Węgrzech i, jak Orbán, mówi o niszczeniu religii i tradycyjnej kultury oraz o prześladowaniu białych (chyba chodzi mu o mężczyzn).

W podkaście zapowiedział, że starcie rządu z prestiżowymi uniwersytetami to „prototyp” strategii, która ma być docelowo zastosowana na „przemysłową skalę” do całego uniwersyteckiego „sektora”. Jej pierwszy etap to stworzenie sytuacji „egzystencjalnego terroru” – zagrożenie utratą pieniędzy. Potem odbierze się uniwersytetom „prestiż i władzę”.

On sam dwa lata temu został nominowany przez gubernatora Florydy do zarządu maciupeńkiego stanowego koledżu. Chwalił się, że uczelnia przeszła ideologiczną transformację, zmieniono władze, zasady przyjmowania na studia i program. Taki los, jak można się domyślać, ma spotkać wszystkie uniwersytety.

Lewicowe odchylenie uczelni

Czy Princeton, Harvard, Columbię, można uznać za kuźnie lewicowych poglądów?

O lewicowym odchyleniu na uniwersytetach dużo się ostatnio słyszy. Krążą statystyki porównujące, ilu liberalnych nauczycieli przypada na jednego konserwatywnego, prawicowi publicyści oskarżają kadrę o indoktrynowanie studentów, o to, że nie uczy ich, jak mają myśleć, ale co mają myśleć.

Niewykluczone, że było to propagandowe przygotowanie do tej batalii, bo w tej krytyce gubi się zasadniczy aspekt sprawy. Nikt nie musi studiować na wokistowskiej uczelni. Można wybrać jedną z wielu konserwatywnych szkół wyższych.

Czemu więc konserwatywne szkoły przegrywają z obrośniętymi bluszczem rzekomo „lewackimi” uniwersytetami?

Może dlatego, że nawet najlepsze konserwatywne uczelnie, jak np. Uniwersytet Brighama Younga, mogą pochwalić się kilkunastoma patentami rocznie, podczas gdy te naprawdę najlepsze mają ich po kilkaset. MIT każdego roku zdobywa ok. 350 patentów.

10 tys. sprawdzonych ludzi

Tłumaczyłaś mi, że wielkie amerykańskie uczelnie są bajecznie bogate, a na dodatek korzystają z pieniędzy podatników w postaci rządowych dotacji, zwolnień podatkowych.

I bez Chrisa Rufo wiadomo, że państwowe wydatki na badania i wdrożenia są kolosalne. W 2024 r. trzy najhojniejsze instytucje państwowe – ministerstwo obrony, Narodowe Instytuty Zdrowia i NASA – przekazały na badania 180 mld dolarów. Do uczelni trafia 70 proc. pieniędzy wydawanych na badania medyczne.

Nie mam wątpliwości, że inwestycje w naukę powinny w większym stopniu wracać do kieszeni podatnika, np. w formie tańszych leków. Ale tego Rufo nie proponuje. Chce tylko pozbawić renomowane uniwersytety pieniędzy a w konsekwencji prestiżu, bo wyobraża sobie, że ten prestiż przeniesie się na konserwatywne uczelnie i naukowców. To mrzonki.

Za PRL-u komuniści próbowali zastąpić starych profesorów marcowymi docentami. Z wiadomym skutkiem.

Mariaż znakomitych uczelni i ogromnych państwowych pieniędzy legł u podstaw najsilniejszej, najbardziej innowacyjnej gospodarki świata. Takie ideologiczne harce mogą te lata prosperity zakończyć ze stratą dla gospodarki, a także siły państwa i jego pozycji międzynarodowej.

Wyjątkowo nieprzyjemne jest to, że plan rozprawy z uniwersytetami wyrażany jest takim samym językiem, jakiego używają urzędnicy tego rządu i architekci obecnej polityki. Współautor raportu znanego jako Projekt 2025 powiedział o urzędnikach państwowych: „Chcemy, żeby budzili się rano i nie chcieli iść do pracy”, żeby byli „straumatyzowani”.

Projekt 2025, inicjatywa polityczna będąca dzieckiem wspomnianej Heritage Foundation, opublikował 900-stronnicowy raport wykładający cele i metody ostatniej bitwy sił narodowo-chrześcijańskich o duszę Ameryki.

Zwycięstwo, ich zdaniem, wymaga zniszczenia obecnych struktur państwa.

Twórcy raportu zaplanowali pozbycie się wszystkich urzędników państwowych średniego szczebla.

Twierdzą, że wybrali i sprawdzili 10 tys. nowych ludzi. Ci ludzie przeszli 30-, 60-minutowe treningi na temat funkcjonowania urzędów państwowych i kiedy DOGE razem z ministrami skończą czystkę waszyngtońskiej biurokracji, to oni mają zająć miejsce obecnych urzędników.

Ideologiczna gorliwość i poczucie misji

Obawiam się, że skończy się to jeszcze większą katastrofą.

Jest w tych działaniach motywowana ideologicznie gorliwość i poczucie misji. Ale też opierają się one na archaicznej wizji społeczeństwa i państwa i jakimś stalinowskim z ducha przekonaniu, że za pomocą brutalności, „terroru” i „traumatyzowania” da się zbudować coś wartościowego. Na przekonaniu, że 360-milionowym państwem, federacją 50 stanów i największą gospodarką świata da się rządzić jak feudalną monarchią patrymonialną.

Mądrzy ludzie piszą o Ameryce, używając słów, których miejsce jest, tak mi się wydawało, w podręcznikach historii – patrymonializm, klientelizm, autarkia.

Słyszę często pytanie, po co amerykański rząd zrobił to, czy tamto? Pytanie „po co” zakłada, że rządzący kierują się interesem państwa, gdyż widzą w tej instytucji jakąś wartość. Co najwyżej opacznie ten interes rozumieją.

Timothy Snyder w wywiadzie udzielonym w marcu dziennikarzom „The Times of Israel” mówił o tym, że Izraelczycy z racji swego historycznego doświadczenia wyjątkowo dobrze wiedzą, że „państwo jest nam potrzebne”. „Ludzie, którzy teraz rządzą moim krajem” – powiedział – „rozumieją, co to znaczy mieć osobistą władzę, rozumieją pojęcie władzy korporacyjnej, rozumieją pojęcie transakcji, ale tak naprawdę nie rozumieją pojęcia państwa”.

Zadał też retoryczne pytanie o to, czy w 2030 kondycja amerykańskiego państwa będzie wciąż taka, że będzie ono mogło udzielić Izraelowi podstawowego wsparcia.

Sformułuję to pytanie szerzej, mając w pamięci to, co napisał Simon Johnson. Wyobraźmy sobie państwo przeorganizowane przez technooligarchów, rządzone jak korporacja, która ma przynosić zysk i w której oni są akcjonariuszami z pakietem kontrolnym. Państwo pozbawione sprawnego aparatu biurokratycznego, samodzielnych ośrodków naukowych i instytucji państwa prawa.

Czy takie państwo w 2030 roku będzie w wystarczająco dobrej kondycji, by zapewnić bezpieczeństwo swoim obywatelom i utrzymać swoją pozycję międzynarodową?

;
Na zdjęciu Sławomir Zagórski
Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze