0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Patryk Ogorzalek / Agencja Wyborcza.plFot. Patryk Ogorzale...

We wtorek, 30 września 2025 r., w Jureczkowej na Podkarpaciu, pod nadzorem polskiego IPN i pod ochroną polskiej policji, specjaliści z ukraińskich instytucji podjęli prace poszukiwawczo-ekshumacyjne. Strona ukraińska informowała o możliwości odnalezienia szczątków do 20 osób uznawanych za bojowników UPA, czyli nie chodzi o cywilów, poległych w 1947 r., „broniąc lokalnej ludności przed przymusowym wysiedleniem” w ramach akcji „Wisła”. Dyrektor ukraińskiego IPN, Ołeksandr Ałfiorow w oficjalnym komunikacie wpisał ten epizod w kontekst wspólnych, skomplikowanych porozumień powojennych między władzami sowieckimi a komunistycznym aparatem Polski.

W polskim internecie odpowiedź była natychmiastowa. Pod relacjami pojawiły się komentarze: „Qrwa Ukraińcom pozwalają ekshumować zbrodniarzy, a Polakom nie pozwalają ekshumować ofiar rzezi na Wołyniu!!!!!!!”, „Przecież to jawne plucie Polakom w twarz!!!!!”, „Kto na to pozwolił, czyżby to samo zdrajcy?”. Jednocześnie na oficjalnym kanale Ukrinform TV ukraiński komentator pyta retorycznie: „A gdzie są «tysiące» zabitych «kobiet i dzieci», gdzie jest ta osławiona «RZEŹ WOŁYŃSKA»?” i oskarża polski rząd o „wymyślenie kłamstw” o Ukraińcach i pisze o „CHWALEBNYCH WOJOWNIKACH UPA”. Inny komentator, @Anna[…], woła: „DOBRZE, ŻE ZAJĘLIŚCIE SIĘ TĄ SPRAWĄ! UKRAINA MA SWOICH HISTORYKÓW, KTÓRZY ROZSTRZYGNĄ SPRAWĘ SPRAWIEDLIWIE!”.

Rosyjski TASS natychmiast wykorzystał ten moment, podkręcając antagonizmy i serwując prostą narrację: UPA to bandyci. Moskwa na pewno na tym nie poprzestanie. Ponoć zwołują się już „polscy” nacjonaliści, żeby przegnać ukraińskich badaczy z Jureczkowej. To nie będzie incydent po jednej ze stron. Obyśmy się mylili, ale pachnie to największym kryzysem w historii polsko-ukraińskich relacji po 1989 r.

Przeczytaj także:

Puźniki – kości wydobyte, pamięć w zawieszeniu

A miało być inaczej.

Na Podolu galicyjskim, w dawnej wsi Puźniki – miejscu jednej z ostatnich masowych zbrodni UPA – wiosną 2025 r. rozpoczęto pierwsze od lat prace ekshumacyjne. Zespół polskich badaczy pod kierownictwem prof. Andrzeja Ossowskiego działał w porozumieniu z ukraińskim ministerstwem kultury i we współpracy z ukraińską archeolożką Tetianą Samołenko, która nadzorowała badania ze strony ukraińskiej.

W masowym grobie odkryto szczątki ponad 40 osób: w tym co najmniej 11 dzieci, także bardzo małych. Mogiła – pierwotnie uznawana przez lokalnych mieszkańców za pochówek z czasów epidemii w latach 20. XX w. – okazała się śladem zbrodni z lutego 1945 r., kiedy to Puźniki zostały spalone przez oddział dowodzony przez Petra Chamczuka „Bystrego”. Jak ustalono, ofiary były zabijane w brutalny sposób – część rozstrzelana, inne zginęły od uderzeń w głowę. Ciała wrzucono do prowizorycznego dołu.

Wśród wydobytych szczątków znaleziono też obiekty osobiste: medaliki, krzyżyki, fragmenty różańców, a także guziki, które pomagają potwierdzić polską tożsamość ofiar. Trwają badania genetyczne – próbki DNA pobrano od 50 rodzin, od lat czekających na możliwość identyfikacji bliskich. Teraz trwają badania porównawcze. Wyniki analiz DNA i porównania z rodzinami dadzą realną możliwość identyfikacji ofiar i pochówku.

A dlaczego właśnie Puźniki w obwodzie tarnopolskim? Wybór nie był przypadkowy. To jedno z ostatnich miejsc pacyfikacji – wieś spalono już po wkroczeniu Armii Czerwonej. Jednocześnie historia wsi nie budzi kontrowersji po stronie ukraińskiej – nie ma tu pomników UPA ani sporu o pamięć. Dodatkowo lokalna społeczność oraz władze wykazały gotowość do współpracy. Wreszcie – to teren neutralny, z dala od najbardziej napiętych miejsc pamięci. W ukraińskim ministerstwie kultury czeka na rozpatrzenie ponad 20 kolejnych wniosków złożonych przez polski IPN dotyczących poszukiwań i ekshumacji i wskazane tam miejsca nie są już tak neutralne.

Puźniki dały procedury, dowody i możliwość budowy porozumienia – a mimo to nie uzyskaliśmy wspólnego sposobu opisywania tych wydarzeń. Choć jeszcze w maju, czerwcu ten scenariusz wydawał się możliwy. Ukraińscy urzędnicy mówili o „nowej karcie” we wzajemnym traktowaniu przeszłości. Ale to, co miało być gestem dobrej woli, nie zamknęło sporu. Puźniki nie rozwiązały problemu. Pokazały za to, że nawet udana, technicznie poprawna współpraca naukowa nie wystarczy, jeśli brak wspólnej osi interpretacyjnej. Gesty dobrej woli nie są żadną gwarancją trwałego porozumienia. Nie przeszliśmy tego testu i mamy Jureczkową.

Jak widzą to Ukraińcy – ź czy ż?

Oficjalnie strona ukraińska postrzegała ekshumacje w Puźnikach jako szansę na zbliżenie z Polską i wspólne, nieskonfliktowane odczytanie trudnej przeszłości. Jak podkreślał wiceszef ukraińskiego ministerstwa kultury, odpowiedzialny m.in. za komunikację z UE, Andrij Nadżos, „ta historia może stać się nową stroną we wspólnym traktowaniu przeszłości. Szukamy tego, co nas łączy, a nie dzieli”. Polsko-ukraiński zespół, działał – według urzędnika – „bardzo jasno i zgodnie” oraz – dodajmy – efektywnie.

Równocześnie ukraińscy badacze zdystansowali się od polskiej interpretacji mordu w Puźnikach jako części rzezi wołyńskiej. Historyk Wołodymyr Birczak twierdził, że 12 lutego 1945 r. doszło tam nie do masakry cywilów, lecz „bitwy między oddziałami UPA i strukturami NKWD, w których także byli Polacy”. Oznajmił: „Nie czystka etniczna, nie atak na ludność cywilną. [...] Czy można nazwać te wydarzenia konfliktem wołyńskim? Absolutnie nie!”.

Przypominał również, że wieś wyludniła się po przymusowym przesiedleniu jej mieszkańców w czerwcu 1945 r. na Dolny Śląsk, a w 1949 r. została zlikwidowana przez władze sowieckie. Kolejni historycy – wykształcony w Polsce, na UMCS Roman Kabaczij oraz laureat Nagrody Bohatera Ukrainy Stepana Bandery z 2013 r., Mykoła Posiwnycz – podkreślali, że mówienie o „wołyńskiej tragedii” w odniesieniu do Puźnik to uproszczenie, które służy politycznej instrumentalizacji pamięci historycznej przez stronę polską.

Kabaczij zwracał uwagę, że chociaż pojęcie „Wołyń” na trwałe weszło do pamięci zbiorowej – zwłaszcza w Polsce – to w rzeczywistości konflikt objął znacznie szerszy obszar: współczesne województwa wołyńskie, rówieńskie, północną część obwodu tarnopolskiego, a także część Polski, określaną przez Ukraińców jako Zakerzonia (wschodnie obszary województwa lubelskiego i podkarpackiego). W jego ujęciu Puźniki, gdzie w 1939 r. 98 proc. mieszkańców stanowili Polacy, stały się symbolem późnej fazy tego konfliktu – już po wkroczeniu Armii Czerwonej i w warunkach sowieckiej dominacji. Z kolei Posiwnycz uważa, że wydarzenia w Puźnikach należy rozumieć jako część trwającego od 1939 do 1947 r. ukraińsko-polskiego zbrojnego konfliktu, w którym dochodziło do wzajemnych ataków.

Krytykuje on polskich polityków i działaczy za to, że – jego zdaniem – wykorzystują pamięć o takich miejscach do budowania jednostronnej narracji o polskim męczeństwie. Takie podejście – twierdził – jest próbą narzucenia własnej interpretacji historii i może szkodzić relacjom polsko-ukraińskim. Kabaczij i Posiwnycz przestrzegają również przed projekcją przeszłości na teraźniejszość i przyszłość, co może prowadzić do impasu w dialogu między narodami.

A jednocześnie drobiazg. I ukraińskie media, i ukraińscy historycy zapisują nazwę nieistniejącej dziś wsi przez „ż”, jako „Pużniki”. Dla nas to inna miejscowość, istniejąca i teraz, oddalona od Puźnik o 30 km. Ta różnica jest kluczowa. Nam chodzi o topograficzny konkret, oni poruszają się w sferze, gdzie znak diakrytyczny nie jest tak ważny.

A dlaczego tak to widzą?

Trzeba to powiedzieć wprost: w ukraińskim dyskursie Wołyń i podobne wydarzenia to nie jedynie „tragedia”. To ciąg dramatów wpisanych w długą historię przemocy, która miała charakter bratobójczy i która była równie często walką o władzę, terytorium i przetrwanie. UPA, w tej optyce, reagowała na realne i wyimaginowane zagrożenia: kolaboracje, struktury lokalne uznane za wrogie, roszczenia terytorialne i naturalny chaos wojenny i powojenny. Granica między kombatantem a cywilem była tam, gdzie była konfliktowa rzeczywistość – często rozmyta.

Dwa filary tej perspektywy trzeba wyartykułować.

Pierwszy jest historyczny: przestrzeń ta była przez wieki wieloetniczna, ale też brutalnie podzielona; konflikty lokalne przybierały formę przemocowych porachunków. Ukraińcy wielokrotnie toczyli krwawe wojny – nie tylko przeciw zewnętrznym najeźdźcom, ale też między sobą. Zaznaczmy – przez stulecia polska administracja przyczyniła się do takiego stanu rzeczy. Niemniej na przestrzeni XIX i XX w. konflikty wewnętrzne były normą, a brutalność tych starć odcisnęła trwałe piętno w świadomości społecznej. Wybuchały między różnymi frakcjami i grupami, które wzajemnie postrzegały się nie tylko jako wrogowie polityczni, ale jako „swoi”, z którymi walczy się do końca. Doświadczenia te ugruntowały prawidłowość – wojnę prowadzi się przede wszystkim z bliskim sąsiadem, z tym, kto jest zarazem wrogiem, jak i częścią własnej wspólnoty.

W tym sensie rzeź wołyńska wpisuje się w długą tradycję ukraińskich sporów wewnętrznych, gdzie brutalność i bezwzględność stały się „normą” walk o przetrwanie i dominację.

Drugi filar jest mityczny i psychologiczny: centralne miejsce w ukraińskiej pamięci zajmuje Hołodomor. Według części ukraińskich badaczy, w tym Stanisława Kulczyckiego, Hołodomor złamał strukturę społeczną i pamięć zbiorową Ukrainy.

Hołodomor, będący bez wątpienia radzieckim ludobójstwem, nie tylko fizycznie wyniszczył miliony Ukraińców, lecz także doprowadził do traumatycznego wyparcia tego doświadczenia z pamięci zbiorowej. Później w latach 30. i 40. XX w. doszło do głębokiego rozdźwięku między pamięcią pokoleń i poczuciem narodowej tożsamości. Ukraińskie społeczeństwo znalazło się w stanie podobnym do „dorosłego dziecka alkoholika” – świadome traumy, lecz jednocześnie zmuszone do funkcjonowania w patologicznym sowieckim świecie opresji i zdrady, co wywoływało skrajne reakcje emocjonalne i społeczne. W rezultacie przemoc późniejszych lat wpisywana jest w łańcuch wcześniejszych krzywd i odczytywana jako element długotrwałego, traumatycznego procesu, nie zaś jako jednorazowy akt etnicznej eksterminacji. Ta trauma zadziałała retrospektywnie:

Hołodomor i późniejsze represje dały Ukraińcom filtr, przez który każde późniejsze zranienie jest odczytywane jako element długiego łańcucha krzywd.

Do tego dochodzą doświadczenia po 2014 r. – Utrata Krymu i części Donbasu. Od 2022 r. pełnoskalowa rosyjska agresja wzmocniły w ukraińskiej narracji element krzywdy, dodając nowy wymiar – krzywda i utrata ziemi stały się tożsame.

Spory o interpretację – lustrzane narracje

Powtórzmy więc: dla Ukraińców Puźniki nie są częścią „Wołynia 1943”, lecz przykładem dramatycznego epizodu w znacznie szerszym i bardziej złożonym konflikcie. Oprócz tego – twierdzą Ukraińcy – narracja o Puźnikach już w przeszłości była instrumentalizowana – w PRL i w ZSRR – i służyła celom propagandowym, wyolbrzymiając zbrodnię bądź wybielając sprawców w zależności od potrzeb. A dziś, przekonuje Kijów, pamięć o tych wydarzeniach kształtowana jest z zewnątrz przez Polaków. Zatem, jeśli przyjmiemy tę perspektywę, nie będzie zaskoczeniem, że Ukraińcy mogą nas postrzegać jako obcych agentów pamięci. Na dodatek dzieje się to w czasie, kiedy rosyjski agresor pod kłamliwym pretekstem przywracania sprawiedliwości dziejowej, bombarduje ich miasta.

Czytając te interpretacje, trudno nie zauważyć, że są one zaskakująco podobne do sposobu, w jaki wielu z Polaków opowiada o tzw. żołnierzach wyklętych. W obu przypadkach mamy do czynienia z próbą przekodowania pamięci zbiorowej: przesunięcia akcentów z ofiar na kontekst, z tragedii cywilów na walkę z systemem.

Zrekapitulujmy: atak na Puźniki w lutym 1945 r. był brutalny. Zginęli cywile – kobiety, dzieci, starcy. Spalono niemal całą wieś. W polskiej pamięci to jedna z wielu zbrodni UPA, wpisująca się w szerszy ciąg ludobójczych działań przeciwko Polakom. Tymczasem ukraińscy historycy proponują inną ramę: była to akcja wojskowa przeciwko „polsko-bolszewickiemu ośrodkowi”, zorganizowana odpowiedź na aktywność polskiego podziemia, które rzekomo współpracowało z NKWD i zagrażało ukraińskiej społeczności. Zbrodnia? Niekoniecznie. Raczej „tragiczny epizod” w wojnie dwóch podziemi.

Dokładnie tak samo, jak w przypadku tzw. żołnierzy wyklętych – przekonanie, że przemoc może być moralnie neutralna, jeśli towarzyszy jej „słuszna sprawa”. I że najważniejsze jest, kto strzela i w co wierzy, a nie – w kogo lecą kule. Zamiast żałoby i próby zrozumienia – rachunek krzywd. Zamiast uznania cierpienia i pojednania – ideologia. Zamiast ludzkich twarzy – oficerskie mapy.

Brzmi znajomo? Wystarczy przyjrzeć się temu, jak polski IPN oraz nasi nacjonaliści mówią o Romualdzie Rajsie „Burym”. W 1946 r. jego oddział zamordował 79 osób z kilku białoruskich wsi na Podlasiu. Ofiary nie były żadnym „aparatem terroru”, tylko mieszkańcami prawosławnych osad, którzy mieli pecha znaleźć się na szlaku partyzanckiej pacyfikacji. Spalono domy, rozstrzeliwano całe rodziny, kule dosięgły także dzieci, ciężarne i starców. Tragedia? Tak, ale wpisana w realia wojny. Czystki? Raczej konsekwencje operacji wojskowych. Mord na ludności cywilnej? Nigdy zamierzony. Ewentualnie „kara za kolaborację”.

Co my, Polacy, robimy źle

Nasza polityka pamięci jest zdywersyfikowana, czerpie z wielu źródeł. Konstytuujemy ją od ponad tysiąca lat i mamy całe spektrum odniesień, nie tylko doświadczenia krzywd, ale i zwycięstwa, a przy tym więcej powodów do dumy niż wstydu, mniej rejterad, a więcej postaw godnych naśladowania, niestety – niemało chojrakowania. Prawdziwa cnota krytyki się nie boi, głosi przysłowie, a mimo to dopuszczamy się niepotrzebnych, a niekiedy wręcz karygodnych, uproszczeń.

Przykładem jest redukowanie dramatów lat 1939-1947 do prostego mitu „ofiary Polacy – sprawcy Ukraińcy”. W przypadku wschodniego sąsiada, którego tożsamość oparta jest o doświadczenia krzywd, zwłaszcza teraz w czasie rosyjskiej agresji, takie podejście odbiera nam szansę na dialog historyczny i moralny. Pozostając przy casusie ukraińskim, mamy też nieracjonalne oczekiwania wobec partnerów, którym narzucamy terminy i warunki, nie biorąc pod uwagę ich aktualnych traum i obciążeń. Dodatkowo: rządowa strategia ostatnich lat, zapoczątkowana przez prawicę, nie tylko skutkowała sprowadzeniem pamięci historycznej do instrumentu walki wyborczej, ale wzmocniła nacjonalistów i otworzyła drzwi ruskim predatorom.

No i… dajemy się wciągnąć w grę. Ukraińska strona konsekwentnie dąży do zrównania moralnego i proceduralnego takich wydarzeń jak te w Jureczkowej z eksterminacją na Wołyniu, traktując je jako równoważne elementy „wzajemnych historycznych konfliktów”. Przejrzysta rama narracyjna budowana przez ukraińskie media i oficjalne czynniki jest w tym zakresie konsekwentna.

Cytowany już Nadżos w oficjalnym komunikacie stwierdził: „W styczniu tego roku Ukraina i Polska wymieniły się listami miejsc do poszukiwań i ekshumacji szczątków «wzajemnych historycznych konfliktów»”. Przyjmując terminologię „wzajemnych konfliktów” bez zastrzeżeń, uruchamiamy mechanizm moralnej symetrii, który de facto relatywizuje skalę zbrodni i odbiera ofiarom możliwość odrębnego, państwowego upamiętnienia. Ukraińskie media na tej podstawie rozwijają swoją narrację i np. w ważnym serwisie Censor.NET powtarza się ten sam schemat: „Ukraińska i polska strona wymieniły się listami miejsc, gdzie będą przeprowadzać poszukiwania i ekshumacje ofiar II wojny światowej. Polacy planują badania w 13 miejscach na Ukrainie, Ukraińcy – w czterech”.

To ujęcie celowo pomija fundamentalną różnicę: polskie ekshumacje dotyczą głównie ofiar cywilnych ludobójstwa, podczas gdy ukraińskie – poległych w walkach partyzanckich, przedstawianych w narracji strony ukraińskiej jako obrońcy. W relacji ukraińskiej redakcji „Radia Swoboda”, a zatem medium słynącego z obiektywizmu, czytamy o pracach w Jureczkowej: „[bojownicy UPA] bronili się, chroniąc cywilną ludność ukraińską przed przymusowym wysiedleniem”.

Przyjmując tę narrację jako podstawę dialogu, godzimy się na zrównanie mordu na stu tysiącach cywilów z walkami partyzanckimi czy z brutalną akcją „Wisła”, która jednak polegała na wysiedleniu, a nie na eksterminacji. To strategiczny błąd, który osłabia podstawy naszej polityki pamięci. Mówiąc pragmatycznie: wobec takich konstatacji, jakakolwiek ekshumacja ofiar na Wołyniu w skali większej niż kilkaset ciał nie będzie możliwa. Bo po stronie polskiej nie ma tylu ukraińskich grobów, żeby zachować symetrię potrzebną Ukrainie.

Wbrew martyrologicznej pornografii

Skoro jest diagnoza, czas na rozwiązania.

Jeśli chcemy upamiętnić ofiary i zabezpieczyć własne interesy moralne i polityczne, musimy wypracować oś polityki pamięci opartą na przynależności obywatelskiej, a nie narodowej. Mówmy więc jasno: zamordowani na Wołyniu czy Podolu byli obywatelami II Rzeczypospolitej. Owszem – także Polakami, ale po pierwsze – prawnymi obywatelami II RP. To nie jest zwrot etniczny ani imperialny. To kategoria prawna i moralna: państwo ma obowiązek wobec ludzi, którzy należeli do jego wspólnoty politycznej. Umiejscowienie sprawy w kategoriach obywatelstwa odbiera argumenty nacjonalistom i przenosi pole debaty z etnicznych uproszczeń na prawo i obowiązki państwa. To ma konkretne konsekwencje praktyczne i strategiczne.

Po pierwsze, porządkuje sytuację. Jeśli zamordowani byli obywatelami II RP, to i ich mordercy także mieli taki sam status. To zaś przenosi spór z poziomu etnicznego na poziom odpowiedzialności państwa. Czy ta perspektywa obywatelska nie stanowi przyjęcia narracji „przeciwnika”? Wręcz przeciwnie, sięgamy po argument, który w innym kontekście bywa wykorzystywany przez ukraińskich historyków dążących do zrelatywizowania zbrodni, by nadać mu odwrotny, wzmacniający naszą pozycję wydźwięk.

„Tak, partyzanci UPA także byli obywatelami II RP” – mówimy. Uznanie tego faktu przenosi punkt ciężkości z etnicznego sporu na problem zdrady podstawowych zasad wspólnoty obywatelskiej i odpowiedzialności państwa za jej egzekwowanie. Państwo ma obowiązek chronić wszystkich swoich obywateli i gdy dochodzi do zbrodni między nimi – ma obowiązek osądzić sprawców. Ten postulat nie wygasa w czasie wojny ani w sytuacji, kiedy inne państwo, jak III Rzesza czy ZSRR, uznają, że nasz kraj przestał istnieć. Ramy obywatelskie nie zacierają różnicy między ofiarą a katem, ale unaoczniają, że kat złamał nie tylko prawa moralne, ale i prawa Rzeczpospolitej, której był formalnie obywatelem. To nie był konflikt dwóch zewnętrznych sił, tylko masowy mord wewnątrz jednej wspólnoty politycznej. I to właśnie obecne państwo polskie, jako spadkobierca II RP, ma nie tylko moralne prawo, ale i obowiązek ten mord osądzić, a ofiary upamiętnić, niezależnie od bieżącej polityki Kijowa.

Co więcej, ten sposób myślenia znajduje zaskakujące potwierdzenie we współczesnej ukraińskiej debacie o lojalności. Dla Ukrainy, która w ostatnich miesiącach podejmuje radykalne decyzje w obronie suwerenności (jak pozbawienie obywatelstwa mera Odessy z powodu posiadania paszportu rosyjskiego), kwestia wierności obywatelskiej ma wymiar absolutnie fundamentalny. Tym samym nasze stanowisko – podkreślające, że zbrodnia wołyńska była przede wszystkim masakrą obywateli RP przez innych obywateli RP, którzy zdradzili podstawową zasadę lojalności wobec państwa – zyskuje dodatkowy, mocny rezonans. Wymaga od naszej strony uznania tej zbrodni za wewnętrzną sprawę Polski, a jednocześnie uszanowania decyzji strony ukraińskiej – możemy się z nimi nie zgadzać, ale nie możemy Kijowowi narzucać naszych rozwiązań. W naszym przekonaniu

to i tylko to pozwoli załatwić dwie sprawy: wyjść z impasu w relacjach z Ukrainą i odebrać polskim nacjonalistom argumenty.

Po drugie, wymusza konkretne działania. Zainwestujmy w centralny Rejestr Ofiar II RP, państwową bazę DNA powiązaną z rodzinami, procedury identyfikacji i finansowane państwowo ceremonie pochówkowe. To więcej niż gest symboliczny – to technologia upamiętnienia, jaką Rzeczpospolita winna swoim obywatelom.

Po trzecie, sięgnijmy po obiektywne, niekwestionowane narzędzia. Powołajmy międzynarodową komisję badawczą z udziałem np. Normana Davisa. Zainicjujmy działania w ramach narzędzi prawa międzynarodowego, aby zabezpieczyć miejsca, w których doszło do aktów rzezi wołyńskiej. Jakkolwiek brzmi to radykalnie – ustawa o tzw. kłamstwie wołyńskim byłaby też właściwym rozwiązaniem.

Po czwarte, komunikujmy dwutorowo. Publicznie, konsekwentnie wspieramy Ukrainę w walce z Rosją, a równocześnie realizujemy nasz program pamięciowy. To pozycja, która demaskuje propagandę – kiedy działamy na podstawie faktów i prawa, łatwiej ujawnić manipulacje.

Po piąte, wspierajmy edukację i badania. Finansowanie badań porównawczych, otwarte archiwa i programy edukacyjne, które pokażą mechanizmy przemocy i unikną prostych moralnych ekstrapolacji. W ramach tych działań trzeba potępiać skrajności, do których należy m.in. obarczanie Ukraińców winą za rzeź wołyńską – dokonali jej polscy obywatele narodowości ukraińskiej, hitlerowscy kolaboranci i mamy prawne i moralne narzędzia, aby ich rozliczyć.

Trwa wojna. Ukraina została zaatakowana przez Rosję i broni się – walczy również w naszym imieniu. Wspieramy ją, bo nakazuje to i moralność, i polska racja stanu. Ale pięć powyższych działań nie stoi z tym w sprzeczności.

To nasza sprawa

I na koniec trzeba to podkreślić: nie możemy uzależniać narodowego poczucia sprawiedliwości od zgody Ukrainy na ekshumacje. Ekshumacje mają wartość, lecz nie są jedyną drogą upamiętnienia. Gdy Ukraina zechce współpracować – bardzo dobrze. Jeśli nie – realizujmy swój zakres działań z jasnym komunikatem: to nasza sprawa.

A jak na razie – daliśmy ciała na całego i to trzeba przyznać wprost. Winni są nie tylko nacjonaliści, którzy wyzywają Ukraińców od banderowców i oczekują przeprosin za Wołyń. Tu zawiniły nie tylko populistyczne rządy. Odpowiedzialność ponosimy też i my wszyscy, za to, że latami nie mówiliśmy o Wołyniu. Polityka historyczna to organizm, który trzeba pielęgnować. Nasze zaniedbania dały przestrzeń nie tylko martyrologicznej pornografii, ale też za naszą sprawą wyrośli uliczni agresorzy, którzy rzucają się na Ukraińców.

Zatem Jureczkowa to sygnał alarmowy, może ostatni. Mamy prosty wybór: kontynuować wzajemne oskarżenia, które Kreml i nacjonaliści potrafią wykorzystać, albo wziąć odpowiedzialność – uznać, że ofiary, także te z Jureczkowej, oraz sprawcy byli obywatelami II RP, zidentyfikować, pochować, upamiętnić i w granicach prawa rozliczyć morderców. To nie zemsta – to państwowy obowiązek i jedyna droga, by pamięć była odporna na nacjonalizmy i manipulacje.

Przyjdzie wtedy czas na wspólną panichidę i być może, dopełniwszy tego obowiązku, będziemy mogli pomagać Ukraińcom, ofiarom rosyjskiej agresji, bez wewnętrznego oporu. I co najważniejsze – po prostu z nimi koegzystować. Jako sąsiedzi, sojusznicy, a z czasem – może jako przyjaciele przez granicę i ulicę.

;
Na zdjęciu Marta Panas-Goworska Andrzej Goworski
Marta Panas-Goworska Andrzej Goworski

Duet pisarski, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.

Komentarze