0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Foto Sergei SUPINSKY / AFPFoto Sergei SUPINSKY...

W polskiej debacie publicznej mnożą się głosy wskazujące na głębokie podziały w Europie, jeśli idzie o oczekiwania co do celów tej wojny. Media prorządowe od miesięcy dowodzą, że zachodni Europejczycy uprawiają w istocie appeasement wzorem Neville’a Chamberlaina, ledwie skrywany marną pomocą dla Kijowa. I tylko Polska jest władna mu się przeciwstawić.

Niezrozumiała postawa Berlina

Jednak niezrozumiała dla wielu postawa Berlina w sprawie dostaw broni dla Ukrainy, jego gra na zwłokę i obiekcje w sprawie czołgów, jest źródłem konfuzji, obaw i podejrzeń także w środowiskach daleko wykraczających poza koncern medialny braci Karnowskich i imperium TVP.

Kilka dni temu, jeszcze przed ogłoszeniem przełomu w sprawie Leopardów, znany komentator spraw międzynarodowych Zbigniew Parafianowicz pisał w poważnym „Dzienniku. Gazecie Prawnej”: „Berlin już dawno postawił krzyżyk na państwach takich jak Ukraina czy Gruzja”.

Według Parafianowicza dla Niemiec „najlepiej byłoby, gdyby Ukraina była państwem półupadłym”. Dla Niemiec korzystna jest bowiem „Ukraina z separatystycznym nowotworem. Wojna do zwycięstwa jak najbardziej nie”.

Niemcy są, oczywiście, skłonni rozmawiać o czołgach – i to „najlepiej do czasu, aż Ukraina przegra”, ironizuje autor. Bo „przegrana Ukrainy lub brak rozstrzygnięcia”, konkluduje, rozwiązuje problemy, przed którymi stoi Berlin. Związane z ryzykami wynikającymi m.in. z załamania się status quo czy wzrostu roli Polski i Ukrainy w nowym układzie bezpieczeństwa.

To manichejska, czarno-biała wizja, w której jedni dążą do pokoju za wszelką cenę, inni do sprawiedliwości i zwycięstwa Ukrainy.

Przeczytaj także:

Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.

Partia pokoju kontra partia sprawiedliwości

Po jasnej stronie mocy stoimy my, Polacy, wspierani przez Stany Zjednoczone i część krajów regionu. Ciemnej przewodzą Niemcy i wydzwaniający do Putina Emmanuel Macron, którzy chcą głównie powrotu do business as usual z Rosją.

Mark Leonard i Ivan Krastev z European Council on Foreign Relations (autor tego tekstu jest pracownikiem tego think-tanku), autorzy szeroko dyskutowanego latem zeszłego roku raportu opartego na badaniach opinii publicznej w Europie, pisali o „partii pokoju” i „partii sprawiedliwości” jako dwóch konkurujących ze sobą ugrupowaniach w UE.

Ci pierwsi mieli uważać, że osiągnięcie pokoju i porozumienia ma priorytetową wagę, ci drudzy zaś, że sprawiedliwości (czytaj: zwycięstwu Ukrainy) stać się musi zadość i należy walczyć o nią do samego końca, bez względu na koszty.

Wśród dziesięciu ankietowanych krajów (nie było wśród nich jednak np. krajów bałtyckich) tylko Polska była w obozie „sprawiedliwości”.

Ten obraz, w którym jesteśmy wyjątkowymi orędownikami zwycięstwa Ukrainy, niewątpliwie dobrze działa na nasze samopoczucie i uderza we właściwą nutę naszej narodowej psyche. Pasuje też jak ulał do głęboko zakorzenionych lęków przed zdradą Zachodu, wzmocnionych tylko fatalną polityką Niemiec w sprawie gazociągu Nord Stream 2 i partnerstwa energetycznego z Rosją w ogóle.

Problem w tym, że (a może raczej na szczęście) obraz ten niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Nie znaczy to wcale, że między krajami Zachodu nie ma oczywistych różnic w podejściu do wojny. I w żadnym razie nie odbiera też Polsce zasług jako krajowi udzielającemu Ukrainie szczególnego i ponad proporcjonalnego wsparcia.

Pytania bez odpowiedzi

Ale przekonanie, że my chcemy zwycięstwa Ukrainy, podczas gdy inni sobie go nie życzą, nie uwzględnia dużo bardziej skomplikowanej natury toczącego się konfliktu wojennego oraz postawy całego Zachodu, której daleko jest do manichejskiej jednoznaczności.

Pytanie o cele wojny i parametry zwycięstwa jest najtrudniejszym, przed jakim stoją zachodni sojusznicy Ukrainy. Nic dziwnego, że nigdy nikt nie udzielił na nie odpowiedzi.

Nie zrobili tego nie tylko Niemcy czy Francuzi, ale też Amerykanie, a nawet Polacy.

Czy celem wojny jest odzyskanie przez Ukrainę granicy sprzed agresji 24 lutego?

Czy jest nim odbicie terenów zajętych przez Rosję w 2014 roku? Z Krymem czy bez?

Czy jest nim pokonanie Rosji? Jeśli tak, to na czym miałoby ono polegać? Wyparciu Rosji z Ukrainy (jakiekolwiek jej granice mielibyśmy na myśli)?

A może zgniecenie jej potęgi militarnej, by nie była w stanie dokonać nowej agresji? Upadek Putina? Rozpad imperium?

Na żadne z tych pytań Zachód nie ma odpowiedzi. Powodów jest bardzo dużo. Wyznaczenie jasnego celu wiązałoby Zachodowi ręce. Mogłoby wysłać do Moskwy sygnały, które doprowadziłyby do eskalacji jej odpowiedzi. Mogłyby też wprowadzić konfuzję w Ukrainie, wzbudzić fałszywe nadzieje lub rozczarowanie.

Byle NATO nie weszło do wojny

Ale zdecydowanie najważniejszy jest taki, że kluczowym założeniem polityki całego Zachodu, łącznie z Polską i krajami bałtyckimi, jest to, że za żadną cenę NATO czy UE nie mogą zostać bezpośrednio zaangażowane w tę wojnę.

Co do tego jest pełna zgoda. Wpływ na to, co dzieje się na froncie, może być tylko pośredni - za sprawą pomocy wojskowej i finansowej. Skoro Zachód nie zamierza włączyć się do tego konfliktu na tyle, by móc osiągnąć taki czy inny cel, formułowanie tegoż byłoby bezcelowe i przeciw skuteczne.

Czy Ukraina ma nie przegrać, czy wygrać?

Zamiast tego wszyscy jednym chórem mówią, że to Ukraińcy sami muszą określić te cele, a Zachód będzie wspierał ich osiągnięcie. Owszem, jedni, jak my, głośno podkreślają, że Ukraina musi tę wojnę wygrać. Zazwyczaj nie precyzują jednak, co w praktyce to oznacza. Zamiast tego ograniczają się do dobitnego przypominania o niekwestionowanym prawie Ukraińców do dążenia do odzyskania całego swego terytorium.

Ostatnio nawet sekretarz generalny niemieckiej SPD, Kevin Kühnert, otwarcie przyznał, że użycie Leopardów do odbicia Krymu byłoby „prawowitym” celem. Ale kanclerz Scholz nigdy nie posunął się nawet do stwierdzenia, że Ukraina powinna wygrać tę wojnę. Do znudzenia powtarza tylko, że Kijów nie może jej przegrać, a Rosja jej wygrać.

Ale to wszystko to tylko polityczna retoryka i deklaracje.

Ważniejsza jest strategia, jaką kieruje się Zachód. Jeśli pierwszą jej przesłanką jest unikanie bezpośredniego zaangażowania w wojnę, to drugą bez wątpienia ostrożność w związku z obawą przed eskalacją konfliktu z Rosją, zwłaszcza do rozmiarów wojny nuklearnej.

Także w tej kwestii nie ma sporu, choć kraje inaczej definiują próg zaangażowania Zachodu w pomoc Ukrainie, po którego przekroczeniu ryzyko takiego scenariusza zasadniczo wzrasta. Niemcy – inaczej niż Amerykanie czy Polacy – uważali, że wysłanie zachodnich czołgów jest właśnie taką czerwoną linią. To niejedyny czynnik, który wpływał na ich wstrzemięźliwość, a wcześniej opór w tej sprawie, ale niewątpliwie kluczowy.

Strach przed Rosją

To dlatego Scholz upierał się, by swoje czołgi wysłali najpierw Amerykanie (taką deklarację ostatecznie otrzymał): w ten sposób chciał zagwarantować, że w razie zbrojnej odpowiedzi Rosji USA bez żadnego „ale” staną po stronie Niemiec i Europy.

Ostrożność, nawet jeśli inaczej kalibrowana, wobec groźby nuklearnej odpowiedzi Rosji, łączy wszystkich sojuszników – niezależnie od tego, czy głośno mówią o zwycięstwie Ukrainy, czy nie.

Zachód dostarcza Ukrainie broń „metodą kropelkową” (Bronisław Pacek) lub w sposób przypominający „gotowanie żaby” (Piotr Łukasiewicz): zwiększając ją stopniowo, krok po kroku, dozując tak, by odpowiadać na sytuację na froncie, ale unikać radykalnych kroków, które mogłyby sprowokować Rosję do nagłej odpowiedzi.

Tak postępują także i przede wszystkim Amerykanie, których skala pomocy wojskowej dla Ukrainy jest gigantyczna. I oni mają swoje „czerwone linie” – pociski dalekiego zasięgu ATACMS czy samoloty bojowe nie trafiają (na razie?) na Ukrainę, choć niewątpliwie byłyby kluczowe dla odniesienia przez Kijów „zwycięstwa”, jakkolwiek byłoby ono definiowane.

Balansowanie na cienkiej linie

Zasadniczo logika pomocy udzielanej Ukrainie przez – cały – Zachód jest bowiem w rzeczywistości taka: nie chodzi o pomoc w odniesieniu „zwycięstwa” w tej wojnie, bo nie wiemy, na czym ma ono ma polegać i nie chcemy (nie możemy) tego zdefiniować.

Chodzi o to, by pomóc Ukrainie na tyle, by zdołała obronić się jako samodzielne państwo i odzyskać możliwie dużą część straconych ziem, ale bez angażowania NATO do wojny z Rosją i bez doprowadzenia do eskalacji nuklearnej. Oraz, by uzyskała jak najlepszą pozycję wyjściową w przyszłych negocjacjach pokojowych, lub była w stanie zamrozić konflikt zbrojny, jeśli takie negocjacje nie będą możliwe.

Polityka państw Zachodu nie jest tym samym czarno-biała, lecz przypomina balansowanie na cienkiej linie wyznaczanej przez różne, czasem sprzeczne interesy. Także Amerykanie mają świadomość, że stawka tego konfliktu jest niezwykle wysoka również dla Zachodu.

Zaś interesy Ukrainy i Zachodu, choć w ogromnej mierze zbieżne, to jednak nie są całkowicie identyczne.

Ryzyko eskalacji nuklearnej traktowane jest przez prezydenta Bidena bardzo poważnie, nawet jeśli ostatnio wydaje się ono mniejsze niż parę miesięcy temu. Stąd między innymi (poza najważniejszym czynnikiem, jakim jest obawa przed wiosenną ofensywą Rosji) większa gotowość do dostarczania bardziej zaawansowanej broni Ukrainie.

Niemcy mają swoje wewnątrz polityczne blokady i opory, zaś ich kanclerz nie ukrywa nawet, że ze swojej ostrożności w kwestii wsparcia Ukrainy czyni cnotę. Ale Berlin jest w pełni częścią tego szerokiego zachodniego konsensusu.

Niemcy chcą upadku Ukrainy? Absurd

Wskazywanie, że nie chcą jej zwycięstwa, abstrahuje zaś od kluczowego pytania, o jakie zwycięstwo chodzi. Ze względu na antywojenną wrażliwość Niemców niechęć Scholza do mówienia o zwycięstwie Ukrainy może być związana z potrzebą podkreślania wyłącznie defensywnego charakteru prowadzonej przez Kijów wojny.

Mimo ociągania Niemcy dostarczają Ukrainie bardzo potrzebnej broni, w tym kluczowe do obrony wyrzutnie przeciwrakietowe i broń przeciwlotniczą. Wartość całej pomocy finansowej i wojskowej niemieckiej dla Ukrainy (tej już przekazanej i obiecanej) to 12 miliardów euro. Jak na kraj, który chciałby porażki Kijowa, to całkiem sporo.

Podejrzenia, że Berlin czeka tylko na odbudowanie dobrych relacji, zwłaszcza biznesowych, z Rosją, ignorują natomiast całkowicie zmiany, jakie dokonały się na przestrzeni ostatniego roku. Koło zamachowe tego partnerstwa – współpraca energetyczna – zostało bezpowrotnie złamane. Inwestycje poczynione w infrastrukturę do importu gazu płynnego powodują, że powstało silne lobby przeciwne współpracy z Rosją.

Powrót Gazpromu na rynek europejski jest mało prawdopodobny choćby ze względu na wielesetmiliardowe roszczenia, z którymi musiałby się liczyć w związku ze szkodami, jakie przyniosło w 2022 roku jednostronne przerwanie przezeń dostaw. Z kolei duże firmy niemieckie (np. Siemens czy Wintershall) z dużymi stratami wycofują się z Rosji. Wiele innych zostaje tam głównie ze strachu przed możliwą konfiskacją ich majątków przez Putina. Zaufanie do współpracy gospodarczej z Rosją zostało złamane.

Co w takim razie dalej?

Smutna prawda jest taka, że dzisiaj niewielu na Zachodzie wierzy w możliwość szybkiego wyraźnego zwycięstwa Ukrainy. I dotyczy to nie tylko krajów przypisywanych do „partii pokoju”, lecz także tych, którzy są poza wszelkimi podejrzeniami w tej sprawie.

Owszem, nowy duży pakiet pomocy wojskowej z czołgami na czele wynika z przekonania, że wojna znajdzie się za miesiąc lub dwa w kluczowej fazie. I Ukraińcy muszą mieć większe zdolności ofensywne. Także Scholz przekonał się do takiego stanowiska. Większa część jego rządu stała na nim już wcześniej.

Z przewidywaniami, jak daleko Ukraina będzie w stanie się posunąć, analitycy i wojskowi są jednak bardzo ostrożni. O tym, że nie będzie ona w tym roku raczej w stanie odbić zajętych przez Rosję po 24 lutego 2022 terytoriów, mówił po konferencji w Ramstein szef sztabu wojsk amerykańskich generał Mark Miley.

Ten sam wojskowy w listopadzie ubiegłego roku niebacznie wspomniał o „okienku możliwości”, jakie miałoby jakoby się otworzyć dla rozmów z Rosją tej zimy. Administracja Bidena szybko sprostowała wtedy jego wypowiedzi. Ale nie jest tajemnicą, że także Waszyngton przygotowuje się na konieczność jakiegoś rozstrzygnięcia, które może być poniżej poziomu dążeń Ukraińców i ich sojuszników.

W grudniu 2022 podczas rozmowy z Bidenem prezydent Zełenski - donosi "Washington Post" - wielokrotnie mówił o zwycięstwie, natomiast Biden mówił tylko o poparciu USA dla determinacji Ukraińców "do wyboru własnej drogi", ale ostrzegał, że danie Ukrainie znacznie potężniejszej broni "miałoby perspektywę rozbicia NATO i rozbicia Unii Europejskiej".

Nie znaczy to, że Amerykanie czy Niemcy (chociaż ich wpływ na decyzje Kijowa może być w najlepszym razie skromny), będą nakłaniać Ukraińców do szukania „kompromisu”.

Trzej mężczyzni, lato, Kijów. Scholz, Macron i Zełenski
Kanclerz Scholz, prezydent Macron i prezydent Zełenski w Kijowie, 16 czerwca 2022. Foto Ludovic MARIN / POOL / AFP

"Scenariusz koreański"

Scenariusz „Mińska III”, czyli jakiegoś porozumienia z Rosją, które dawałoby iluzję zawieszenia lub zakończenia konfliktu, byłby najgorszym dla Ukrainy i Europy. Świadomość jest także w elitach niemieckich, które najbardziej podejrzewane są o skłonność do takiej postawy. Bo to Niemcy pod wodzą Angeli Merkel wynegocjowały w 2015 roku tzw. porozumienia mińskie, które na kilka lat ograniczyły walki w zajętych wówczas przez Rosjan częściowo Donbasie i Ługańsku. Ale tylko do czasu, kiedy Putin poczuł się na tyle silny, by zaatakować znowu.

Minister spraw zagranicznych jednego z krajów bardzo bliskich Ukrainie mówił parę dni temu w poufnej rozmowie, że spodziewa się raczej „scenariusza koreańskiego”: sytuacji, w której linia frontu ustabilizuje się w jakimś miejscu, a obie strony stracą w pewnym momencie ochotę i energię do prowadzenia wojny. Wtedy konflikt zbrojny mógłby faktycznie wygasnąć, ale bez żadnego formalnego porozumienia czy pokoju.

Oczywiście, nie wiemy, czy tak rzeczywiście potoczą się wypadki.

Ale aby tak się mogło stać, Zachód będzie musiał nie tylko pomóc Ukrainie w odparciu wiosennej ofensywy rosyjskiej i - w optymistycznym scenariuszu – przesunięciu linii frontu dalej na wschód. Koniecznym będzie też zapewnienie Ukrainie ogromnego i długofalowego wsparcia wojskowego przez lata, tak aby mogła ona skutecznie odstraszać Rosję od podjęcia dalszych działań wojskowych w przyszłości. Miarą pomocy dla Ukrainy w przyszłych miesiącach nie będzie tylko to, czy sojusznicy dostarczą je kolejne, jeszcze bardziej zaawansowane typy uzbrojenia.

Może nawet ważniejsze jest to, czy będą w stanie zapewnić amunicję i części zamienne do obecnej już tam broni oraz ciągłość dostaw tych właśnie niezbędnych elementów. Wymagałoby to dużego wysiłku, podniesienia produkcji zbrojeniowej w Europie i nowej kompleksowej strategii Zachodu.

To jest ogromne wyzwanie, a od sprostania mu zależeć będzie bezpieczeństwo nie tylko Ukrainy, lecz także całej Europy.

Trzeba już zacząć o tym myśleć i po przełomie z czołgami przekonywać do takich działań sojuszników, w tym także, a nawet zwłaszcza Niemców. Nawet jeśli prawdziwe zwycięstwo, którego życzylibyśmy i Ukrainie i sobie, miałoby wyglądać inaczej.

;

Udostępnij:

Piotr Buras

Dyrektor Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR). Publicysta i ekspert do spraw polityki europejskiej i Niemiec. W latach 2008–2012 stały współpracownik „Gazety Wyborczej” w Berlinie. Ostatnio opublikował m.in. Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska (z Szymonem Ananiczem i Agnieszką Smoleńską, Warszawa 2021), Partnerstwo dla Rozszerzenia: nowa oferta UE dla Ukrainy i nie tylko (z Kaiem-Olafem Langiem, Warszawa 2022), Zeitenwende. Jak wojna w Ukrainie zmienia Niemcy (Warszawa 2023). Redaktor i współautor opublikowanego niedawno raportu Fundacji Batorego Powrót do Europy. Rekomendacje dla polskiej polityki w UE

Komentarze