Czego wojna w Ukrainie uczy wojskowych i ekspertów zajmujących się obronnością? Sprawdzamy w raportach z przebiegu pierwszego pełnoskalowego konfliktu zbrojnego w Europie od II wojny światowej
Wojna w Ukrainie trwa już ponad 10 miesięcy. I choć z całą pewnością wejdziemy z nią w nowy rok, minęło już dosyć czasu, by wyciągnąć z niej wnioski. I zacząć wykorzystywać je w myśleniu o rozwoju, szkoleniu i modernizacji nowoczesnych sił zbrojnych.
Tak też się dzieje. Powstało już co najmniej kilka istotnych raportów i tekstów o lekcjach z wojny w Ukrainie. Warto się zapoznać z przewijającymi się w nich kluczowymi tezami – zwłaszcza że podważają one sporą część wojskowo-eksperckich dogmatów sprzed 24 lutego 2022 roku.
W tych wszystkich pracach i tekstach przewijają się dość zbliżone kluczowe tezy, które razem składają się na obraz podstawowych wniosków płynących z przebiegu wojny w Ukrainie.
Pod wieloma względami wywracają one do góry nogami dominujące dotąd wyobrażenia o XXI-wiecznej pełnoskalowej wojnie.
A my spróbowaliśmy je zsyntetyzować.
Wojna w Ukrainie tylko przez pierwsze dni – a i tak jedynie częściowo - odpowiadała współczesnym wyobrażeniom wojskowych o efektywnym przebiegu pełnoskalowego konfliktu zbrojnego.
Rosjanie „jak należy” – zaczęli od masowego uderzenia rakietowego, którego celem było „obezwładnienie” ukraińskiej obrony przeciwlotniczej i powietrznej. Mimo odpalenia setek rakiet nie osiągnęli jednak tego efektu – co tylko w części można tłumaczyć niechlujnym planowaniem tej operacji na poziomie samego doboru celów. Tylko przez pierwsze dni udawało się również Rosjanom – przede wszystkim na południu Ukrainy – skuteczne prowadzić wojnę manewrową. I to mimo przewagi w wojskach pancernych i zmechanizowanych.
Ukraińscy najwyżsi dowódcy, generałowie Załużny i Zabrodski opisali w swym tekście, jak tuż przed wybuchem konfliktu pod pozorem ćwiczeń udało im się wyprowadzić z baz większość jednostek ukraińskiej armii. Zrobili to w taki sposób, że Rosjanie nie zdawali sobie sprawy, że już nie powróciły one do koszar, znajdujących się na listach celów rosyjskiego uderzenia rakietowego.
Dzięki temu Ukraińcy zaczęli przecinać linie zaopatrzeniowe rosyjskich wojsk oraz kontratakowali w trudnych do przewidzenia miejscach. Doskonale wykorzystywali też warunki terenowe. Dzięki temu bardzo szybko udało się zatrzymać potężne rosyjskie zgrupowania na mokradłach na północny zachód od Kijowa i na północ od Czernihowa.
Jeśli dodamy do tego działania nieregularne na ogromną skalę, zobaczymy, że
na północy kraju ukraińscy generałowie zastosowali taktykę kojarzącą się z wojną fińską z przełomu 1939 i 1940 roku.
W Donbasie jednak od pierwszego dnia wojny odbywa się raczej rekonstrukcja… I i II wojny światowej.
Wielowarstwowe i silnie ufortyfikowane ukraińskie linie obronne, budowane tam i rozwijane od 2014 i 2015 roku, okazały się dla Rosjan przeszkodą niemożliwą do szybkiego przełamania. W pierwszych tygodniach udało im się zmusić Ukraińców do odwrotu z tych linii tylko tam, gdzie zagrozili okrążeniem. Czyli na linii Dońca na wschód od rejonu Siewierodoniecka i na południu – na odcinku od Wołnowachy do Mariupola.
Na pozostałych odcinkach frontu w Donbasie zaczęła się wojna pozycyjna. Rosjanie osiągali w niej postępy tylko i wyłącznie za sprawą odcinkowej przewagi liczebnej i miażdżącej przewagi w środkach artyleryjskich. Było to aktualne i w grudniu, podczas bitwy o Bachmut. Pod wieloma względami przypominała ona wcześniejsze batalie o Rubiżne, Popasną, Siewierodonieck i Łysyczańsk.
Nie zmienia to jednak faktu, że ta dwudziestowieczna – jeśli patrzymy na realia lądowego pola walki – wojna jest też pod wieloma względami konfliktem XXI wieku, w którym o przewagach na froncie wielokrotnie decydowały kwestie technologiczne, sprzętowe i związane ze stopniem nowoczesności systemów dowodzenia i kierowania ogniem.
Najcięższym dotychczas momentem w tej wojnie dla Ukrainy była „bitwa o Donbas”. W maju i czerwcu rosyjskie wojska zyskały zdolność do przełamywania najsilniej umocnionych ukraińskich pozycji w obwodach ługańskim i donieckim. Zasypywały je tysiącami i dziesiątkami tysięcy pocisków artylerii klasycznej i rakietowej.
Przewaga Rosjan w ilości „środków artyleryjskich” – czyli haubic, haubicoarmat i wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych sięgała na niektórych odcinkach frontu nawet 9:1. Klasyczna i rakietowa artyleria była i jest także wspierana po rosyjskiej stronie przez wyrzutnie pocisków termobarycznych.
Przełomem w tej artyleryjskiej wojnie okazało się pojawienie się na froncie pierwszych haubic i radarów artyleryjskich z zachodnich dostaw.
Ukraińcy zyskali w ten sposób zdolność do prowadzenia błyskawicznego i precyzyjnego ognia kontrbateryjnego o znacznym zasięgu. To był bat na rosyjską artylerię. Bardziej zaawansowane od poradzieckich i rosyjskich, zachodnie armatohaubice i haubice okazały się na polu walki bronią zdolną zmieniać losy wojny. I to mimo tego, że ich liczba w rękach Ukraińców (do dziś jest to łącznie około 300 dział różnych typów) jest wielokrotnie niższa od zasobów rosyjskiego arsenału.
Ale broń ta:
W ten sposób rosyjska artyleria przestała być bezkarna.
W warunkach wojny w Ukrainie szczególnie wyróżniają się polskie Kraby – te armatohaubice samobieżne mają kilka kluczowych w tym konflikcie cech.
Część ekspertów podkreśla przy tym, że paradoksalnym atutem Krabów okazało się to, co do niedawna uważano za obciążenie.
Chodzi o to, że nie ma w nich automatu ładowania. W innych zachodnich konstrukcjach potrafi się on zacinać i psuć z powodu stosowania amunicji nieprzeznaczonej do tego konkretnego typu działa. Rzecz jasna jednak można sobie również wyobrazić, że to jedynie wyzwanie do pilnego przyszłego rozwiązania przez konstruktorów automatów ładowania.
Jeszcze potężniejszą bronią tej wojny okazały się jednak amerykańskie HIMARS-y (i kilka innych kompatybilnych z nimi typów wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych produkcji zachodniej, jak M270 MLRS, MARS II czy LRU).
Ukraińcy strzelają z nich pociskami GLMRS o zasięgu przekraczającym 70 km. To pozwoliło na rażenie celów na głębokim zapleczu rosyjskich linii i znaczące osłabienie rosyjskiej logistyki.
Bezpośrednio przyczyniło się też do zwycięstwa na prawym brzegu Dniepru.
Obecnie Ukraińcy zabiegają intensywnie (choć na razie bezskutecznie) o dostawy pocisków ATACMS do HIMARS-ów o zasięgu 300 km. Mają za to spore szanse na otrzymanie wchodzących właśnie do produkcji pocisków GLSDB – wykorzystujących w charakterze głowicy bojowej niewielkie bomby lotnicze GBU-39 (co czyni ten typ pocisków względnie tanim i łatwym w masowej produkcji) i osiągających zasięg do 150 km.
Pojawienie się takiej broni w ukraińskim arsenale mogłoby po raz kolejny zmienić relację sił w tej wojnie.
Nie mamy wiarygodnych danych o liczbie dronów używanych przez obie strony konfliktu w Ukrainie. Są one jednak stosowane powszechnie – w tysiącach i dziesiątkach tysięcy. I na bezprecedensową skalę.
Część tego bezpilotowego sprzętu – i to liczona w łącznie tysiącach egzemplarzy – pochodzi z arsenału stricte wojskowego.
W początkowym okresie wojny zasłynęli za sprawą bardzo efektywnego wykorzystywania tureckich dronów bojowych Bayraktar TB-2 – zdolnych do zdalnego niszczenia celu, a następnie powrotu do bazy.
Żołnierze obu stron kupują także i wykorzystują drony na własną rękę – poza armijnymi systemami wymiany danych czy dowodzenia. Chodzi przede wszystkim o konstrukcje przeznaczone na rynek cywilny. Takie jak te, których w warunkach pokoju używają pasjonaci bezzałogowego pilotażu i powietrznej fotografii.
W warunkach bojowych wykorzystywane są w Ukrainie nawet drony o wartości kilkuset złotych – sprowadzane za pośrednictwem dalekowschodnich sieci handlowych.
Owszem, modyfikowane (i niemodyfikowane) drony cywilne używane były już przez ISIS, następnie również w wielu innych konfliktach o nieregularnym i asymetrycznym charakterze. Tym razem jednak ich użycie ma skalę masową i całkowicie zmienia warunki na polu walki, niewymownie je zresztą brutalizując.
Żołnierze przebywający w nawet doskonałym z tradycyjnego punktu widzenia schronieniu polowym muszą w każdej chwili liczyć się z tym, że zostaną dostrzeżeni, a nawet zaatakowani z powietrza przez niewidocznego, niesłyszalnego – wartego niejednokrotnie zaledwie kilkaset euro – wroga.
Odpowiedzią na to będzie zarówno lawinowy rozwój technologii umożliwiających wykrywanie i neutralizację dronów
– czy to przez zestrzelenie, czy na poziomie walki elektronicznej, jak i dalszy rozwój samych bezpilotowców – bez których nie sposób już sobie wyobrażać współczesnych sił zbrojnych.
Do bólu tradycyjne zasady przepływu informacji i rozkazów są jedną z największych bolączek Rosjan.
Rozkazy płyną u nich z Moskwy (lub w najlepszym wypadku z kwatery generała Siergieja Surowkina). Poprzez kolejne szczeble dowodzenia trafiają na front. Informacje zwrotne idą w odwrotnym kierunku.
Przy rosyjskich problemach z bezpieczną łącznością wydłuża to proces analizy danych, podejmowania decyzji i wreszcie przekazywania rozkazów na pole walki.
W efekcie rosyjscy wojskowi często wykonują rozkazy wydane w oparciu o całkowicie nieaktualne już realia pola bitwy.
Dobrym przykładem była ukraińska kontrofensywa w obwodzie charkowskim, w trakcie której Rosjanie wysyłali sprzęt dla jednostek w rejonie Bałakliji, bo nie wiedzieli, że została już przez Ukraińców odbita.
Ukraińcy działają inaczej – być może dlatego, że jeszcze w trakcie pierwszej wojny w Donbasie ich dowództwo uczyło się, jak bardzo opłacalne może być przekazywanie inicjatywy i uprawnień decyzyjnych oficerom na polu walki lub jak najbliżej niego.
W największym skrócie – w ukraińskim systemie dowodzenia znajdują się skracające hierarchię służbową „furtki”. Pozwalają one na wydawanie rozkazów równorzędnym lub nawet nadrzędnym jednostkom przez dowódcę oddziału bezpośrednio zaangażowanego w walkę. Podobne furtki pozwalają też na wezwanie wsparcia lotnictwa czy artylerii przez oficera znajdującego się w polu walki. Są to rozwiązania znane w systemach dowodzenia armii krajów NATO, jednak Ukraińcy poszli w tym znacznie dalej.
Pomaga w tym stale rozwijany i ulepszany ukraiński system wymiany informacji operacyjnej „Delta”. Pozwala on dowódcom na polu walki niemal w czasie rzeczywistym śledzić realną sytuację operacyjną wzdłuż całej linii frontu, a także na jego głębokim zapleczu. Do „Delty” wprowadzane są wszystkie informacje zdobyte przez służby wywiadowcze, jednostki rozpoznawcze i działające na linii frontu – a prawdopodobnie także te dostarczane przez zachodnich sojuszników.
Na tym nie koniec, bo Delta obejmuje też informacje dostarczane przez obywateli Ukrainy.
Także tych, wciąż obecnych na terytoriach okupowanych – za pośrednictwem chatbotów. Interfejsy „Delty” dostępne są zarówno w komputerach pokładowych nowocześniejszych ukraińskich pojazdów wojskowych, jak i w aplikacjach na odpowiednio zabezpieczone komputery, tablety i najprawdopodobniej nawet smartfony.
O tym, jak może wyglądać Delta, wiemy za sprawą rosyjskich hakerów, którym na początku listopada udało na moment włamać się do niektórych elementów systemu.
„Delta” w ogromnym stopniu zwiększa to, co wojskowi nazywają „świadomością operacyjną” oficerów.
To sieciocentryczny system prowadzonej na bieżąco wymiany kompleksowych informacji o przebiegu działań wojennych na wszystkich ich poziomach.
„Delta” była tworzona przez Ukraińców co najmniej od 2017 roku. Dziś może pretendować do miana jednego z najlepszych takich systemów na świecie, mocno wyprzedzającego nawet rozwiązania NATO-wskie.
W efekcie ukraińska armia może aktualizować cele operacyjne w oparciu o dane wywiadowcze w czasie zbliżonym do rzeczywistego.
Tymczasem Rosjanom w pierwszym etapie wojny ze względu na bardzo sztywny i hierarchiczny system przepływu informacji i procesów decyzyjnych zajmowało to od 48 do 72h.
Najbardziej uderzającym tego przykładem był przebieg rosyjskich prób zniszczenia ukraińskiego lotnictwa w pierwszych dniach wojny. Choć większość ukraińskich samolotów bojowych została w porę poderwana w powietrze z wyjściowych baz i przeniesiona na lotniska zapasowe w centralnej części kraju, Rosjanie nie byli w stanie ani w odpowiednim momencie tego stwierdzić, ani tym bardziej zaktualizować swego początkowego planu.
W efekcie rosyjskie pociski w ciągu kilku pierwszych dni wojny spadały po kilka razy na znane Rosjanom jeszcze przed wojną bazy ukraińskiego lotnictwa, w których nie było już ani jednego samolotu.
Rosjanie nie zdołali też przeprowadzić ani jednego udanego uderzenia na zapasowe lotniska Ukraińców.
To jedna z podstawowych przyczyn, dla których ukraińskie samoloty są obecne na niebie nawet po 10 miesiącach wojny z dysponującym teoretycznie ogromną przewagą w powietrzu przeciwnikiem.
„Nie ma już sanktuariów” – czyli „bezpiecznych schronień” – tak ujęli to analitycy RUSI – zwracając uwagę na fakt, że rosyjskie ataki rakietowe, dronowe i cybernetyczne sięgają każdego zakątka Ukrainy. Ich celami stają się także – a na obecnym etapie wojny przede wszystkim – niemilitarne obiekty infrastruktury krytycznej, niezbędnej dla funkcjonowania państwa.
Choć na lądzie obszar działań wojennych jest ograniczony, Rosjanie starają się oddziaływać na całą tkankę społeczną i państwową Ukrainy. Po to, by wstrząsnąć samymi fundamentami ukraińskiego państwa i ukraińskiego oporu.
Ukraina broni się tak skutecznie nie tylko dzięki mobilizacji armii, ale także w zasadzie wszystkich instytucji państwa, sektora prywatnego i społeczeństwa obywatelskiego. Kraju bronią dosłownie wszyscy. Nie tylko żołnierze regularnej armii, terytorialsi czy stawiający bierny lub aktywny opór obywatele na okupowanych terenach, lecz także:
Granice między tym, co „cywilne” i „wojskowe” w warunkach pełnoskalowego konfliktu zbrojnego mocno się zacierają – a pojęcie „obrony cywilnej” rozszerza na niemal całe społeczeństwo. Pełnoskalowa wojna w Ukrainie ma charakter totalny – co pod wieloma względami przywodzi na myśl realia II wojny światowej.
„Najwyraźniej żaden kraj NATO poza Stanami Zjednoczonymi nie ma wystarczających początkowych zapasów broni do prowadzenia działań wojennych ani zdolności przemysłowych do prowadzenia pełnoskalowych operacji” – piszą eksperci RUSI.
I jest to bolesna prawda.
Konfrontacja z Rosją oznaczała dla Ukrainy wojnę materiałową na ogromną skalę. Choć we wspieranie zaatakowanego kraju zaangażowało się całe NATO, a Zachód stał się „ukraińską głębią strategiczną”, dostawy broni i amunicji z Zachodu wciąż nie są w stanie zaspokoić realnych potrzeb Sił Zbrojnych Ukrainy.
Pociski artyleryjskie 155 mm trafiają obecnie na Ukrainę często bezpośrednio z bieżącej zachodniej produkcji. W magazynach wielu europejskich armii pozostały jedynie żelazne rezerwy na czarną godzinę. Możliwości produkcyjne europejskich zakładów zbrojeniowych są dopiero bardzo powoli zwiększane.
Polska po oddaniu swych Krabów Ukrainie musiała zamówić armatohaubice K9 z Korei Południowej, bo Huta Stalowa Wola jest w stanie wypuszczać tylko po kilkadziesiąt Krabów rocznie.
Niemcy musieli czekać na wyprodukowanie pierwszego zestawu przeciwlotniczego IRIS-T, by przekazać go Ukrainie. Bo choć konstrukcja została opracowana kilka lat temu, Bundeswehra nigdy jej nie zamówiła. Każdy posowiecki sprzęt przekazany przez kraje Europy Wschodniej Ukrainie musi zostać zastąpiony nowocześniejszymi odpowiednikami, jednak na ich wyprodukowanie potrzeba lat. Ba, coraz poważniejsze problemy z dostawami amunicji i sprzętu dla Ukrainy odczuwają nawet Amerykanie.
Od końca zimnej wojny Zachód – zwłaszcza ten europejski – aż nazbyt ochoczo korzystał z „dywidendy pokoju”, tnąc wydatki na swe armie.
Zmniejszały się nie tylko stany osobowe europejskich sił zbrojnych. W szybszym nawet tempie kurczyły się magazynowe zapasy amunicji, części zamiennych i rezerwowych egzemplarzy sprzętu. 10 miesięcy wojny w Ukrainie unaocznia, że Europie brakuje rezerw i możliwości produkcyjnych, by w pełni sprostać wymaganiom nawet tego konfliktu zbrojnego. Rosja wciąż pozostaje niebezpiecznym rywalem. Może wyciągać z magazynów i składowisk kolejne wagony posowieckiej amunicji i kolejne setki głęboko zakonserwowanych czołgów.
Jeszcze w epoce aneksji Krymu i w pierwszych latach wojny w Donbasie to Rosjanie uważani byli za absolutnych mistrzów wojny informacyjnej, prowadzonej według reguł hybrydowej „doktryny Gierasimowa”. Udawało im się skutecznie dezinformować opinię publiczną Zachodu i odwracać uwagę od zaangażowania Rosji w wojnę w Donbasie. Konflikt postrzegany był przez to jako rodzaj wojny domowej między ukraińską armią rządową a separatystami. I to nawet w czasie, gdy rosyjskie batalionowe grupy taktyczne w pełnym umundurowaniu walczyły z Ukraińcami pod Debalcewem czy Iłowajśkiem.
Nawet w krajach takich jak Polska rosyjska sieć wpływów była w stanie angażować część opinii publicznej przeciwko Ukraińcom. Rozgrywała kwestie obustronnych resentymentów historycznych, czy sprzedawała opowieści o współczesnych „banderowcach” dręczących spokojny lud Donbasu.
Wydawać się więc mogło, że Rosjanie stali się mistrzami wojny informacyjnej, a ich narracje dezinformacyjne i propagandowe będą potężnym środkiem oddziaływania na społeczeństwa i elity polityczne Zachodu. Skuteczny rosyjski wpływ na wynik wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych czy na przebieg referendum ws. Brexitu tylko to wrażenie potęgował.
Obie struktury zajmowały się początkowo wypracowywaniem strategii przeciwdziałania rosyjskiej dezinformacji i propagandzie. Z czasem jednak zaczęły także tworzyć scenariusze właściwej na nie odpowiedzi – czyli prowadzenia własnej, co najmniej równie skutecznej jak ta rosyjska, wojny informacyjnej.
Równolegle nad tym samym pracowali Ukraińcy, którzy zresztą tworzyli własne instytucje podobne do StratCom COE. Wielokrotnie spotykali się z NATO-wskimi pionierami wojny informacyjnej w zachodnim wydaniu – także na wspólnych szkoleniach.
Dawało to znakomite efekty od pierwszej godziny rosyjskiej agresji.
Rzeczywistość 2022 roku wygląda diametralnie inaczej niż realia roku 2014. To Ukraińcy i Zachód dominują w wojnie informacyjnej nad Rosjanami. I jest tak od chwili, gdy usłyszeliśmy o „bohaterskiej śmierci” obrońców Wyspy Wężowej, albo gdy Liubow Cybulska z ukraińskiego StratCom-u rzuciła w internet historię o starszej pani z Kijowa, która miała „zestrzelić” rosyjskiego drona słoikiem ogórków. Albo gdy internet zalały animacje przedstawiające losy rosyjskich wojsk spadochronowych. Rzecz jasna bardzo pomaga w tym i to, że sama rosyjska armia zrobiła bardzo wiele, by stać się internetowym memem.
Dziś ten wniosek jest już oczywisty – przed 24 lutego Zachód znacząco przeszacowywał realne możliwości rosyjskiej armii. Zostało to brutalnie zweryfikowane na polach kolejnych bitew wojny w Ukrainie. Próby nauczenia się Rosji dopiero się jednak zaczęły – warto więc im się przyjrzeć.
Analitycy RUSI wyliczyli kilka cech rosyjskiej armii, które mają decydować o jej dysfunkcyjności i braku profesjonalizmu. Wymieńmy trzy najważniejsze z nich:
To nie wszystko – bo rosyjską armię cechuje również drastycznie słabe przygotowanie logistyczne do prowadzenia głębokich operacji ofensywnych.
Rosyjskie wojska naprawdę pozostają uzależnione od transportu kolejowego, a niedostatek innych środków transportowych wywołuje słynne już zjawisko „zasięgu ciężarówki”. Ogranicza ono efektywny zasięg działania rosyjskich jednostek do w najlepszym razie około 100 kilometrów od najbliższej linii kolejowej.
Wnioski płynące z przebiegu wojny w Ukrainie będą kształtować przyszły rozwój sił zbrojnych Ukrainy, państw NATO i zapewne także armii Federacji Rosyjskiej. Wpływają jednak bardzo mocno również na dalszy przebieg tego konfliktu.
Przedświąteczne decyzje Stanów Zjednoczonych o nowych dostawach dla Ukrainy – ogłoszone po wizycie Wołodymyra Zełenskiego w Waszyngtonie – wydają się zapowiadać nową fazę myślenia o wsparciu dla walczącego kraju.
Ukraińcy otrzymają będące jedną z wizytówek amerykańskiej technologii zbrojeniowej Patrioty i precyzyjne bomby lotnicze JDAM. Czyli broń, do której dotąd nie mieli dostępu. Może to przybliżać decyzję o uzbrojeniu Ukrainy w pociski GLSDB lub nawet ATACMS do HIMARS-ów. A także o przekazaniu jej nowoczesnych zachodnich myśliwców wielozadaniowych.
Przywódcy Zachodu zdają się powoli porzucać rojenia o możliwości „zamrożenia” czy „wygaszenia” tego konfliktu na miesiące lub lata. Skłaniają się raczej ku przekonaniu, że lepszą inwestycją będzie wsparcie Ukrainy w takim stopniu, by była w stanie rozstrzygnąć go na polu walki na własną korzyść.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze