0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Dawid Zuchowicz / Agencja Wyborcza.plFot. Dawid Zuchowicz...

„Interes państwa, zdrowy rozsądek – to musi być fundament polityki. Czy gospodarczej, czy międzynarodowej” – oznajmił podczas jednego ze spotkań wyborczych Rafał Trzaskowski.

„Zdrowy rozsądek” często powraca w jego wypowiedziach. Stał się wręcz nieoficjalnym hasłem kampanii wyborczej prezydenta Warszawy.

Trudno zresztą znaleźć polityka bądź polityczkę, którzy nie chcieliby uchodzić za zdroworozsądkowych. „Zdrowy rozsądek jest cenniejszy niż jakakolwiek ustawa” – powiedział dwa lata temu Władysław Kosiniak-Kamysz w rozmowie z OKO.press. Ostatnio do wyścigu prezydenckiego dołączył zaś Krzysztof Stanowski, który cały swój wizerunek publiczny opiera na „byciu tym facetem, który kieruje się zdrowym rozsądkiem”.

Z PR-owego punktu widzenia to zrozumiałe. „Zdrowy rozsądek” ma powab czegoś apolitycznego. W kraju, gdzie większość społeczeństwa ma negatywny stosunek do polityki, jest to duża zaleta (w sondażu Ipsos z 2024 roku tylko 8 proc. ankietowanych wyraziło zaufanie do polityków).

Polityk mówiący, że reprezentuje „zdrowy rozsądek”, w rzeczywistości chce powiedzieć: wokół polityka i szaleństwa ideowe, z lewej i prawej strony, a ja wznoszę się ponad nie, na równinę prostych prawd, błyszczących swoją oczywistością.

Właśnie dlatego, że „zdrowy rozsądek” jest tak popularny jako hasło wyborcze, powinien budzić nasze podejrzenia. Jaka polityka skrywa się za tym hasłem?

Przeczytaj także:

Najbardziej polityczna rzecz

Antonio Gramsci, włoski filozof i teoretyk polityki, już wiele dekad temu zauważył, że nie ma nic bardziej politycznego niż „zdrowy rozsądek”. Bo „zdrowy rozsądek” nigdy nie jest neutralny, zawsze ma zabarwienie ideowe i wskazuje na to, kto obecnie ma władzę i kształtuje wyobraźnię polityczną.

Jeszcze 150 lat temu dla wielu „zdrowym rozsądkiem” było przekonanie, że polityka to domena mężczyzn – kobiety powinny mieć do niej wstęp wzbroniony. Za „zdroworozsądkową” uznawano pracę dzieci – od najmłodszych lat, w fatalnych warunkach, z narażeniem zdrowia. W USA przejawem „zdrowego rozsądku” było segregowanie ludzi pod względem koloru skóry.

Można by długo wymieniać, puenta pozostaje ta sama: „zdrowy rozsądek” to nic innego jak dominujący zestaw idei politycznych. Albo taki, który dany polityk chciałby zachować jako dominujący mimo tego, że coś się w postawie społeczeństwa zmienia.

Dlatego nie ma żadnego koniecznego związku między „zdrowym rozsądkiem” a wiedzą naukową lub konsensusem wśród ekspertów w danej dziedzinie. Cześć polityków i komentatorów przez lata próbowała podważyć fakt globalnego ocieplenia przez „zdroworozsądkowe” argumenty. Jakie globalne ocieplenie skoro na dworze w lutym jest zimno? – pytali.

Dziś niektórzy politycy uważają, że zdroworozsądkowy jest wymóg pracy dla Ukraińców otrzymujących 800 plus. W rzeczywistości wielu ekonomistów ma poważne zastrzeżenia do tego pomysłu. Nie ma żadnego wielkiego problemu z niepracującymi odbiorcami 800 plus, a dodatkowe restrykcje mogą przynieść więcej szkód niż pożytków. Niektóre badania pokazują, że wymóg pracy skutkuje tym, że świadczenia tracą osoby, które na nie zasługują, ale z tego czy innego względu nie przebrnęły przez biurokratyczne wymogi. Po co nam to?

Zdrowy rozsądek nie musi nawet oznaczać „poglądów podzielanych przez większość społeczeństwa”. Ostatnio na „rozsądek” nieustannie powołuje się PSL w dyskusji o związkach partnerskich. Ale ich zastrzeżenia w tej sprawie zdają się mieć niewiele wspólnego z poglądami większości społeczeństwa. Większość sondaży wskazuje na to, że zwolenników legalizacji związków partnerskich jest więcej niż przeciwników. A już szczególnie wśród wyborców rządzącej koalicji. Według sondażu Ipsos dla OKO.press i TOK FM z 2024 roku legalizacji chce 98 proc. wyborców Lewicy, 86 proc. wyborców Koalicji Obywatelskiej, 72 proc. wyborców Trzeciej Drogi.

W tym wypadku „zdrowy rozsądek” PSL-u oznacza po prostu „zachowanie status quo”.

Błędne lekcje z wygranej Trumpa

Co mają na myśli polscy politycy, gdy odwołują się do „zdrowego rozsądku” w obecnej kampanii wyborczej? Najczęściej chodzi im o idee konserwatywne, które próbują zachować lub wręcz rozciągnąć na kolejne strefy działania naszego państwa.

Nie dziwi, że robią to politycy PiS i Konfederacji. Dlaczego jednak tak chętnie sięga po nie Rafał Trzaskowski i inni politycy Koalicji Obywatelskiej? Wydawałoby się, że w ostatnich latach przesuwali się konsekwentnie z pozycji centro-prawicowych na takie, które można uznać za po prostu centrowe, a z polskiej perspektywy, w niektórych kwestiach, nawet centro-lewicowe.

Skąd ten krok w tył? Czynników jest kilka, ale w ostatnich miesiącach dominuje jeden – wygrana Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach prezydenckich.

Dobrze podsumował to Michał Danielewski: „Generalnie wygrana Trumpa uformowała w głównym nurcie zarówno polskich jak i europejskich elit definicję zeitgeistu na najbliższe lata: wiatr wieje w prawo, a liberalni demokraci muszą się do tego dostosować w myśl dewizy znanej z Legii Cudzoziemskiej – maszeruj albo giń”.

Do tego trzeba jednak od razu dodać: Trump nadinterpretuje skalę i znaczenie swojej wygranej. Jego rywale nie powinni przyjmować bezkrytycznie tej opowieści.

Tak, Trump wygrał zdecydowanie z Harris, ale rozmiar jego wygranej nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle poprzednich zwycięzców amerykańskich wyborów. Uzyskał 312 głosów elektorskich, dla porównania Biden w 2020 roku zdobył 306. Jeśli chodzi o ogólną liczbę głosów wyborczych, to Trump wyprzedził Harris o dwa miliony głosów. Cztery lata wcześniej Biden wyprzedził Trumpa o sześć milionów głosów. Choć Republikanie zdobyli większość w Senacie i Izbie Reprezentantów, to jeśli chodzi o tę drugą, ich przewaga zmniejszyła się względem tej, którą mieli przed wyborami.

W rzeczywistości o wyniku wyborów zarówno w 2020, jak i 2024 roku zdecydowało kilkadziesiąt tysięcy osób w Pensylwanii, kilkadziesiąt w Michigan i kilkadziesiąt w Wisconsin – kluczowych stanach z perspektywy podliczania głosów elektorskich.

Jeśli wygrana Trumpa miałaby być nokautem, to jak nazwiemy wygraną Obamy z 2008 roku, gdy zdobył 365 głosów elektorskich, a w ogólnym głosowaniu wyprzedził Johna McCaina o niemal 10 milionów głosów?

Czego chcą wyborcy?

Obraz komplikuje się też, gdy spojrzymy na motywacje wyborców. Trump i jego zwolennicy twierdzą, że otrzymali silny mandat do zmian politycznych, społecznych i kulturowych. Ale na przykład sondaż z października 2024 wskazuje na to, że najpopularniejszym tematem motywującym amerykańskich wyborców była inflacja i wysokie ceny – na ten temat wskazało 24 proc. Dla porównania – imigracja była priorytetem dla 13 proc.

Wszystkie inne sondaże to potwierdzają. Głównym powodem złości na Demokratów była inflacja – nie imigracja ani tym bardziej kwestie, który dziś lubi podnosić Trump, czyli „woke”, „ideologia gender” czy programy różnorodności, równości i inkluzywności.

Przyjrzyjmy się dokładniej kwestiom równościowym.

W maju 2024 roku think tank Data for Progress przeprowadził sondaż, w którym pytał o to, czy prezydent Biden jest zdaniem wyborców „woke” i co o tym sądzą. Ledwie 8% odpowiedziała, że Biden jest „woke” i że to źle. Najpopularniejsza odpowiedź brzmiała „nie obchodzi mnie to” – udzieliło jej 27 proc. ankietowanych. Sporo osób, bo 21 proc., stwierdziło, że w ogóle nie wie, o co chodzi. Z kolei badania z listopada 2024 roku wskazują na to, że większość Amerykanów – dokładnie 52 proc. – uważa programy różnorodności, równości i inkluzyjności za „dobrą rzecz”. Za złą – 21 proc. Reszta nie ma zdania.

Żaden z tych wyników nie wskazuje na to, abyśmy mieli do czynienia z mocnym przesunięciem na prawo. Takie tezy promują albo zwolennicy Trumpa, albo osoby, które chcą zawrzeć z nim deal i traktują rzekome przesunięcie jako wymówkę. Doskonałym przykładem Mark Zuckerberg – szef Mety. Gdy ogłaszał, że Facebook i Instagram rezygnują z programów weryfikacji faktów, oznajmił, że wygrana Trumpa była „kulturowym punktem zwrotnym”. W rzeczywistości po prostu spełnił postulaty zwolenników Trumpa w zamian za dobre relacje z nową administracją.

Z migracją też nie tak prosta sprawa

Najmocniejsze argumenty zwolennicy tezy o „przesunięciu kulturowym” mają w temacie imigrantów. Choć nie była to najważniejsza kwestia dla amerykańskich wyborców, to jednak znajdowała się wysoko na liście priorytetów, szczególnie wśród wyborców Trumpa.

Ale…

Kiedy spojrzymy na dokładniejsze sondaże, sprawa okazuje się bardziej skomplikowana niż „ludzie nie lubią imigrantów”.

Bardzo wiele zależy od tego, o jakiej kwestii dokładnie mówimy i jak przedstawimy dane zagadnienie. Na przykład 50 proc. dorosłych Amerykanów uważa, że „bezpieczna granica” powinna być priorytetem dla rządu, a dodatkowe 32 proc. że jest to kwestia stosunkowo ważna. Jednocześnie wielu mieszkańców USA sprzeciwie się najdalej idącym pomysłom Trumpa i jego zwolennikom – 64 proc. jest przeciw aresztowaniom imigrantów w miejscach publicznych. Bardzo ciekawe są też wyniki dotyczące „deportacji nielegalnych imigrantów, którzy nie popełnili przestępstw”: 37 proc. jest za, 44 proc. przeciw, a 19 proc. nie ma zdania.

Należy również pamiętać, że „strach przed imigrantami” to często tak naprawdę „strach przed brakiem stabilności ekonomicznej”. Badanie oparte na Europejskim Sondażu Społecznym pokazuje, że osoby, które bardziej obawiają się utraty pracy, częściej mają negatywne opinie na temat wkładu imigrantów w społeczeństwo. Jednocześnie przekonanie, że osoby korzystające z pomocy socjalnej rzeczywiście na nią zasługują, wiąże się z bardziej pozytywnym nastawieniem do imigrantów.

To całkiem niezła wskazówka jak można sobie radzić z postawami antyimigranckimi bez powielania narracji Trumpa i skrajnej prawicy.

Nie pomagać Trumpowi

Nie ma sensu obrażać się na polityków, którzy wygłaszają prawicowe poglądy. Mają prawo apelować do wyborców w ten sposób – o ile nie łamią podstawowych praw, np. nie namawiają do przemocy.

Pretensje można mieć o coś innego. O udawanie, że jakieś poglądy są neutralne ideowo, bo po prostu wyrażają „zdrowy rozsądek”. Takie postawienie sprawy nie sprzyja przejrzystości debaty publicznej i jest niczym więcej jak retoryczną zagrywką.

Pretensje można mieć też do polityków, którzy twierdzą, że reprezentują wartości centrowe, liberalne lub lewicowe, lecz decydują się powielać narrację takich postaci jak Trump. Nie tylko nie są wtedy szczerzy ze swoimi wyborcami, ale dodatkowo przyczyniają się do rozprzestrzeniania skrajnych postaw.

W jaki sposób?

Powtarzanie za Trumpem narracji o „przełomowej wygranej” i „punkcie zwrotnym” może być samospełniającą się przepowiednią. Im większa liczba polityków będzie powielać trumpowski język i poglądy, tym powszechniejsze staną się one w społeczeństwie i tym bardziej prawdziwa stanie się teza o „przełomie”.

Margaret Thatcher z Partii Konserwatywnej miała kiedyś powiedzieć, że jej największą wygraną była Nowa Partia Pracy. Dlaczego? Bo przejęła język i wartości Partii Konserwatywnej. A trudno o większą wygraną w polityce niż sprawienie, że nawet nasi rywale mówią i robią to, co my.

To powinna być przestroga dla przeciwników Trumpa. Niech uważają, by nie stać się jego największym zwycięstwem.

;
Tomasz Markiewka

Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)

Komentarze