0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Il. Iga Kucharska/OKO.pressIl. Iga Kucharska/OK...

Zarówno w Polsce, jak i w Niemczech widoczność osób LGBTQ+ od zawsze budziła sprzeciw, zarówno społeczny, jak i prawny, bo odbiegała od obowiązującej heteroseksualnej normy. Co prawda nad Wisłą relacje homoseksualne zostały wykreślone z kodeksu karnego w 1932 roku, a ustawa pozostawała w mocy również po II wojnie światowej. Dekryminalizacja związków między osobami tej samej płci była ewenementem. Wyróżniała Polskę na tle wielu państw, m.in. Rumunii, ZSRR czy Wielkiej Brytanii, które systemowo prześladowały osoby niehetero przez dekady. Wydaje się jednak, że tolerancja w Polsce istniała tylko na papierze.

W Niemczech historia prześladowań homoseksualnych mężczyzn sięga daleko wstecz. Przez dziesięciolecia miłość między osobami tej samej płci była karana przez prawo, poddawana społecznemu ostracyzmowi i wiązała się z poważnymi osobistymi konsekwencjami.

Już w 1871 roku do kodeksu karnego Cesarstwa Niemieckiego wprowadzono paragraf 175. Czynił on z czynności seksualnych między mężczyznami przestępstwo.

Przepis ten obowiązywał także w okresie Republiki Weimarskiej, mimo że zaczęły się wtedy pojawiać pierwsze nieśmiałe ruchy na rzecz praw osób homoseksualnych.

Wraz z dojściem nazistów do władzy sytuacja dramatycznie się pogorszyła: od 1935 roku paragraf 175 został znacząco rozszerzony. Nawet samo podejrzenie mogło być podstawą do ścigania karnego. W latach 1933–1945 aresztowano około 100 000 mężczyzn za homoseksualność, około 50 000 zostało skazanych, a tysiące deportowano do obozów koncentracyjnych – wielu z nich nie przeżyło.

Co prawda w Polsce za „homoseksualizm” nie wsadzano do więzienia, jego podejrzenie wystarczyło, by można było obsmarować kogoś w prasie (co było powszechne np. przed II wojną światową), zwolnić z pracy, zaszantażować.

Po 1945 roku służby bezpieczeństwa również inwigilowały homoseksualnych mężczyzn (lesbijki były niemal niewidoczne), zatrzymywały ich na przesłuchania i próbowały zastraszyć. Często proponowano współpracę w zamian za „przymknięcie oka” na orientację. Choć prawo nie przewidywało kar, istniały przepisy dotyczące „nieobyczajnego zachowania” czy „moralności publicznej”, które można było wykorzystać przeciwko osobom – używając dzisiejszego słownictwa – LGBTQ+ i z takiego paragrafu zamknąć je w więzieniu.

W Niemczech po 1945 roku paragraf 175 pozostał w mocy, a w Niemczech Zachodnich nawet w zaostrzonej wersji wprowadzonej przez nazistów. Homoseksualni mężczyźni wciąż byli postrzegani jako przestępcy. Kryminalizowano ich, stygmatyzowano, demaskowano publicznie, niszczono kariery. W latach 1945-1969 w Republice Federalnej Niemiec na mocy paragrafu 175 skazano ponad 50 000 mężczyzn. Dopiero w 1969 roku paragraf został częściowo złagodzony, następnie zreformowany w 1973 roku. Całkowicie uchylono go dopiero w 1994 roku.

Przeczytaj także:

Społeczny ostracyzm wykraczał daleko poza same postępowania karne. Wielu mężczyzn przez całe życie cierpiało z powodu strachu, wstydu czy izolacji. Uznanie tej niesprawiedliwości przyszło późno. Dopiero w 2002 roku Bundestag unieważnił wyroki skazujące homoseksualistów z czasów nazistowskich. Natomiast od 2017 roku zaczęto dalszą rehabilitację i przyznawanie odszkodowań osobom skazanym po 1945 roku.

Pomimo tych kroków politycznych proces rozliczenia się z przeszłością pozostaje niepełny. Indywidualne doświadczenia wielu ofiar są często zbyt bolesne, by móc publicznie o nich opowiadać. Historie tych osób są zagrożone zapomnieniem. A jednak to właśnie one rzucają światło na ciągle mało znany rozdział w powojennej historii Niemiec.

Porównując powojenną historię Polski i Niemiec opisujemy nie tylko, jak władze państw próbowały dyscyplinować i penalizować osoby nieheteronormatywne, ale też oddajemy głos niektórym z nich. Mimo że naszych bohaterów dzieli granica, ich biografie bywają zaskakująco podobne. Łączą ich nie tylko próby uniknięcia opresji, ale przede wszystkim chęć życia na własnych zasadach i mobilizacja do zrzeszania się i oporu przeciw uciskowi.

Cztery opowieści z nie tak dawnych czasów

Ryszard Kisiel, rocznik 1948, Gdańsk

Łysy mężczyzna w okularach na tele kanału miejskiego.
Fot. Martyna Niećko

Odkąd pamiętam, podobali mi się chłopcy, ale nie znałem słowa „homoseksualista”, ani tym bardziej „gej”. Z kolegami mówiliśmy o sobie konspiracyjnie – „koleżanki”.

Gdy któregoś razu wpadła mi w ręce książeczka, jeśli dobrze pamiętam, edukacyjna, znalazłem w niej rozdział o „homoseksualistach”. Wszystko stało się dla mnie jasne. Byłem zielony w „te” sprawy. Kiedy zacząłem studiować, przeczytałem w książce do zajęć z kryminologii, że Milicja Obywatelska prowadzi ewidencję homoseksualistów i inwigilacje. Pisano o „specjalnych miejscach spotkań” – toaletach publicznych i dworcach. Zacząłem ich szukać na własną rękę, mimo zagrożenia.

Podrywałem na chybił trafił. Czasem wypadał gej, czasem heteryk. Później, już na plaży nudystów w Gdańsku, poznałem chłopaka, który wprowadził mnie w nadbałtycki świat gejowski. Spotkaliśmy się głównie w całonocnej sikalni w jednym z parków albo w Hotelu Monopol.

Życie homoseksualne w PRL-u miało swoją specyfikę.

Problemem było mieszkanie – jeśli chciałeś uprawiać seks w łóżku, musiałeś poderwać starszego pana z lokum. Bywało też niebezpiecznie.

Strach budzili „luje”, którzy napadali i bili. Słyszało się o zabójstwach. Dlatego wymyślaliśmy sposoby zabezpieczenia. Ktoś zostawił wiadomość, ktoś inny spisywał dane chłopaka, z którym szedł i podawał dalej. Polecaliśmy sobie też sprawdzonych facetów chętnych na seks.

15 listopada 1985 roku, o 06:00 rano zapukała do mnie milicja. Ktoś musiał zadenuncjować, że jestem gejem! Zabrali notatnik z kontaktami. Powiedzieli: „Jedziemy”. Nie podali powodu. Na komisariacie, czekając na przesłuchanie, podsłuchałem rozmowę telefoniczną komendanta. Mówił, że ma teraz na głowie akcję „Hiacynt”.

Wreszcie pobrali mi odciski palców, zrobili zdjęcia jak kryminaliście. Wypuścili mnie tego samego dnia, dość szybko, bo otwierałem punkt ksero, w którym pracowałem. Ale od razu obdzwoniłem znajomych gejów, prosiłem, aby ostrzegali innych. Gdy emocje opadły, uznałem, że skoro MO zrobiła za mnie coming out, teraz nie ma sensu, abym ukrywał orientację.

Z jednej strony wraz z akcją „Hiacynt” nastąpił wybuch mojej homoseksualności. Opowiadam o tym Karolowi Radziszewskiemu w filmie „Kisieland”. Właśnie na przełomie 1985 i 1986 roku zacząłem realizować mój artystyczny projekt slajdów erotycznych. Fotografowałem się z moim ówczesnym chłopakiem, Waldkiem. Pozowaliśmy nago, inscenizowaliśmy zbliżenia seksualne, przebieraliśmy się.

Uznałem, że skoro mnie nie wsadzili do więzienia, nic na mnie nie mają. Dlatego postanowiłem też działać na rzecz innych. Zrozumiałem, że największym zagrożeniem jest AIDS. Przygotowałem ulotkę o bezpiecznym seksie i wysłałem ją pocztą do znajomych w całym kraju. Znajomi przekazywali artykuł do swoich znajomych i tak budowaliśmy sieć kontaktów.

Wiedziałem, że druk do 100 egzemplarzy nie podlega cenzurze, więc mogłem działać legalnie. To był początek „Filo”. Magazyn miał informować, edukować, integrować. Pisałem o kulturze, filmach, dawałem porady prawne, ale też pojawiały się bezpruderyjne teksty o seksie. Ludzie przysyłali listy, zamawiali prenumeraty. Czułem, że to, co robię, jest potrzebne. Grono robiło się zresztą coraz większe. Poznałem m.in. Andrzeja Selerowicza, który również aktywnie działał na rzecz integracji gejów.

Dziś, wspominając tamte czasy, widzę, że „Hiacynt” paradoksalnie nas, gejów, zjednoczył. Chciałem, żeby „Filo” dało ludziom poczucie wspólnoty, żebyśmy nie byli sami. Bo wiele osób wtedy żyło w rozdwojeniu – pedał w nocy, katolik w dzień. Mnie zależało na tym, byśmy przestali nienawidzić siebie samych.

Leszek Truchliński, rocznik 1956, Wrocław

Mężczyzna w okularach na tle zieleni.
Fot. Hihi Kalisiak

Dla mnie bycie osobą homoseksualną nie było niczym szczególnym. Ot, jedna z orientacji. Nie ciągnęło mnie na „pikiety”. Brzydziły mnie szalety miejskie. Pierwszego faceta, Witka, poznałem już w dorosłym życiu. Przedstawił nas sobie wspólny znajomy. Witek zaprosił mnie do siebie na przyjęcie. Rozdziewiczenie nastąpiło w nocy, gdy pozostali goście wyszli.

Od „oficjalnych” miejsc spotkań wrocławskich homoseksualistów wolałem środowiska artystyczne. Pamiętam, że od najmłodszych lat wręcz instynktownie do nich lgnąłem. Czułem się tam bezpiecznie i swobodnie. Należałem nawet do Stowarzyszenia Plastyków Amatorów. Malowałem obrazy. A ze sprzedaży autorskich kolczyków utrzymywałem się aż do lat 90.

Któregoś razu do mojego stoiska podeszły dwie dziewczyny, Ewa i „Judy”. Założyły się, czy jestem gejem. Jedna przegrała! To była pierwsza niehetero para, jaką poznałem. Bardzo szybko złapaliśmy wspólny język. Tak trafiłem do środowiska lesbijskiego. Organizowaliśmy spotkania przy świecach, z wyrafinowaną muzyką, piliśmy wino. Liczyła się atmosfera. Byłem pedałem-rodzynkiem!

„Judy” miała kontakty z Zachodem, skąd przysyłano jej branżową prasę. Wraz z Ewą tłumaczyły mi różne artykuły. Edukowałem się. Wtedy też poznałem słowo „gej”.

Kiedyś w radio usłyszałem rozmowę dotyczącą homoseksualistów. Coś mnie tknęło i napisałem list do redakcji. Nie pamiętam szczegółów, ale musiał być to tekst polemiczny. Po pewnym czasie w jednej kopercie dostałem listy od gejów z całej Polski. Media, bo także gazety, zaczęły przekierowywać do mnie swoją korespondencję od osób niehetero. Do dziś nie mam pojęcia, jak to działało. Mimo to – odpisywałem.

Chociaż dostawałem wiele listów, nie pomyślałem o organizacji czy stowarzyszeniu. Za komuny nie mogliśmy się legalnie zrzeszać. Natomiast te głosy gejów uświadomiły mi, że jest nas wielu, że nie jesteśmy sami. Pisali z wdzięcznością, ulgą, dzielili się też bolączkami dnia codziennego, jak z przyjacielem.

Przełom nastąpił w 1985 roku. Przeczytałem artykuł Jesteśmy inni Krzysztofa Darskiego. Kiedy spotkałem się z autorem, dowiedziałem się od niego o Andrzeju Selerowiczu i wiedeńskiej organizacji HOSI Wien. Szukali osób niehetero w Polsce, które chciałyby działać na rzecz – używając dzisiejszej nomenklatury – społeczności LGBTQ+. Od razu pomyślałem o moich korespondencyjnych znajomych. Sam też byłem gotowy się zaangażować. Po krótkim czasie Selerowicz do mnie przyjechał. Opowiedział, jak działają na Zachodzie. Zainspirował mnie.

Tak powstał ETAP, pierwsza nieformalna organizacja LGBT-owa w Polsce.

Osoby zainteresowane działaniem w ETAP-ie podsyłał mi właśnie Selerowicz. Miał już sporo kontaktów w Polsce. Spotykaliśmy się raz w miesiącu, ale zupełnie towarzysko. Spędzaliśmy ze sobą czas, rozmawiając na aktualne tematy. Zwiedzaliśmy kraj. Wymienialiśmy się wiadomościami. Wszystko na spontanie! ETAP nie miał żadnego statusu, ram organizacyjnych. Potrzebowaliśmy siebie. Tak buntowaliśmy się przeciwko ustrojowi, nieakceptacji przez szeroko rozumiane społeczeństwo. Nie mieliśmy żadnych wzorców.

O „Hiacyncie” dowiedziałem się w 1986 roku. Milicja mnie spisała i zabrała na komisariat. Pamiętam, że ze mnie kpiono, wyśmiewano. Traktowano jak dewianta. Kiedy pobierali moje odciski palców, czułem się jak przestępca.

Miałem jednak świadomość, że mam za sobą ludzi, innych gejów, którzy się za mną wstawią. Na koniec przesłuchania zaproponowano mi współpracę, żebym kapował. Powiedziałem: „Nie!”.

Działaliśmy dalej. Po paru latach Selerowicz przysłał nam Ryszarda Ziobrę, który na początku lat 90. finalnie przejął ETAP. Zaczął po swojemu prowadzić organizację. Pojawiły się struktury prawdziwego stowarzyszenia. Byłem zwykłym chłopakiem, handlującym na ulicy. Ziobro po uniwersytecie, z doświadczeniem. Nie czułem się związany z jego wizją. Zresztą zajmowała mnie praca, miałem stałego partnera. Kibicowałem ETAP-owi z boku.

Kiedy w 2014 we Wrocławiu zaczęła działać Kultura Równości, z wielkim zainteresowaniem zacząłem obserwować działania stowarzyszenia. Ale nie miałem śmiałości dołączyć. Wzruszyłem się, że po wielu latach zaproponowano mi uczestnictwo w grupie senioralnej. Nazwano ją ETAP 2. Zaproszenie przyjąłem.

Historia zatoczyła koło.

Gottfried Lorenz, rocznik 1940, Dolny Śląsk (NRD)

Starszy mężczyzna w okularach w mieszkaniu.
Fot. Charlie Spiegelfeld

Strach przed przyłapaniem zawsze mi towarzyszył. Dlatego przez całe życie się powstrzymywałem. Seks gejowski był przecież zakazany. A nawet kiedy przestał być przestępstwem, pozostał społeczny ostracyzm. Nigdy nie czułem się dobrze w tajnych barach. Zamiast tego chodziłem do parków i toalet publicznych, żeby spotykać mężczyzn. I z nimi uprawiać seks.

Raz zostałem tam zaszantażowany. Mężczyzna zażądał pieniędzy i zagroził, że ujawni moją orientację. Zdecydowałem się pójść na policję. Nie zostałem skazany, ale prawdopodobnie trafiłem na tzw. różową listę, którą władze wówczas prowadziły, aby rejestrować gejów.

W ten sposób policja ujawniła mnie przed moją matką. Nigdy nie potrafiła tego zaakceptować.

Od początku wiedziałem, że na pewno nie wejdę w fikcyjne małżeństwo z kobietą. Skupiłem się więc na pracy i starałem się żyć tak, by nie rzucać się w oczy. Nie miałem otwarcie gejowskich przyjaciół, ale dzięki czasopismom i kontaktom za granicą dowiadywałem się, że wielu innych mężczyzn czuło dokładnie to samo co ja. Wiedziałem, że nie jestem sam. A jednak nie mogłem uciec od sytuacji społeczno-politycznej – geje byli wszędzie prześladowani. W krajach sąsiednich wcale nie było lepiej.

Gdy miałem 29 lat, wreszcie zreformowano paragraf 175. Od tego momentu seks gejowski nie był już całkowicie zakazany. Społeczeństwo prawie się nie zmieniło, ale dla mnie był to kamień milowy. Od tamtej pory ten paragraf odgrywał w moim życiu niewielką rolę. Patrząc wstecz, uświadamiam sobie, jak odporny wtedy byłem. Zamiast wątpliwości i wstydu zaakceptowałem siebie takim, jakim jestem.

Odszkodowanie, o które można się dziś ubiegać, uważam za symboliczny ruch polityczny. Tego, co się wydarzyło, nie można cofnąć. Ważniejsze jest, by pozostać czujnym. Bo nawet dziś osoby queer znów są pod coraz większym uciskiem. Widzę, jak uprzedzenia i wykluczenie ponownie się normalizują. Dlatego życzę młodszemu pokoleniu, aby nie milczało. By trzymali się razem i zdecydowanie sprzeciwiali się dyskryminacji.

Wolfram Michaelis, rocznik 1950, Hamburg

Fot. Charlie Spiegelfeld

Paragraf 175 był kiedyś tematem tabu. Wśród gejów się o nim nie rozmawiało. Seks był zakazany, ale to nie znaczy, że ludzie się od niego powstrzymywali. W wieku 14 lat nieustannie chodziłem do gejowskich barów, toalet publicznych i do parków na podryw. Zawsze towarzyszył temu pewien strach, ale dla mnie życie było ważniejsze. Myślałem: jeśli mnie złapią, to trudno. Przynajmniej dobrze się bawiłem.

Z tego powodu bardzo wcześnie miałem problemy z władzami. Żeby dostać się wtedy do gejowskiego baru, należało zadzwonić dzwonkiem, wpuszczano dopiero po sprawdzeniu. Dzięki temu podczas nalotów mężczyźni mieli jeszcze czas, by się od siebie odsunąć. Wtedy policja nie mogła niczego udowodnić. Ale ponieważ byłem niepełnoletni i już chodziłem do takich miejsc, wielokrotnie trafiałem do poprawczaka.

W wieku 17 lat po raz pierwszy wsadzono mnie do więzienia. Urząd ds. opieki nad młodzieżą dowiedział się, że mieszkam w Berlinie z mężczyzną.

Podczas wizyty u matki w Hamburgu zostałem zatrzymany. Jak długo przebywałem w zamknięciu? Już nie pamiętam. Ale wciąż mam przed oczami kraty z żelaza w mojej celi.

Później władze nie pozwoliły mi wrócić do matki. Obawiano się, że znów będę chodził do gejowskich barów. Dlatego po wyjściu trafiłem do domu dziecka. Tam inni chłopcy gasili na mnie papierosy i znęcali się nade mną. Wtedy nadal normalne były kary cielesne wobec dzieci. Ale gdy ja się „źle zachowywałem”, nie tylko byłem bity. Dyrektor ośrodka wielokrotnie mnie molestował i wykorzystywał seksualnie.

Z powodu tych wszystkich doświadczeń dystansuję się od państwa. Chcę mieć z władzami jak najmniej wspólnego. Nigdy nie udało mi się odbudować straconego zaufania. Dlatego też zdecydowałem się nie ubiegać o odszkodowanie. Nie chcę ponownie przechodzić przez wszystko, co mnie spotkało. A że otrzymuję podstawowe świadczenia socjalne, prawdopodobnie i tak zabraliby mi te pieniądze.

Początki ruchu LGBTQ+ w Polsce

– Codzienność gejów w PRL-u wiązała się z koniecznością spotkań w ukryciu – w szaletach, na dworcach, w parkach. Te miejsca, zwane potocznie „pikietami”, istniały w całej Europie i wynikały nie z zamiłowania do ryzyka, ale z braku innych możliwości – opowiada Krzysztof Kliszczyński, dyrektor QueerMuzeum w Warszawie – W Polsce funkcjonowały także nieformalne kody, np. spojrzenie prosto w oczy, uśmiechy, „branżowy” język i przestrzenie, np. kawiarnie. Jednak korzystanie z tych miejsc wymagało odwagi, bo wiedza o nich była powszechna – co sprawiało, że łatwiej można było zostać rozpoznanym, napiętnowanym lub narażonym na przemoc.

Ta „szara strefa” niosła ze sobą realne zagrożenia: napady, rozboje, a nawet zabójstwa. Milicja doskonale wiedziała, gdzie spotykają się geje. Czasem ich kontrolowała, czasem prześladowała, a bywało, że i sama uczestniczyła w tych spotkaniach, bo przecież osoby homoseksualne były również w służbach.

– O gejach powszechnie mówiono „dewiant” czy „zboczeniec seksualny”. Za żadne skarby nie chciałem być tak nazywany – opowiada Andrzej Selerowicz, rocznik 1948, późniejszy działacz na rzecz gejów i lesbijek w Europie Centralnej. – Nie chciałem też, aby moi rodzice byli mną rozczarowani. Miałem być przecież „normalnym”, „zdrowym” chłopakiem. Dlatego opóźniałem mój coming out, jak tylko się dało.

Ewa Majewska, profesorka nauk humanistycznych Uniwersytetu SWPS, kierowniczka badania „Publiczni wbrew woli. Wytwarzanie podmiotu w archiwach akcji Hiacynt” (finansowanego ze środków Narodowego Centrum Nauki), w IPN dotarła do wielu materiałów z lat 50. i 60., które ukazały język, jakim w kontekście osób nieheteronormatywnych posługiwały się instytucje PRL-u, a także cywile współpracujący z aparatem bezpieczeństwa.

– To, co mnie szczególnie uderzyło, to raporty osób donoszących na znajomych czy przyjaciół. Udawali bliskość, a potem pisali donosy pełne pogardy i nienawiści wobec osób nieheteroseksualnych. Jednocześnie warto podkreślić, że był to język donosicieli, nie zawsze samych organów.

Paradoksalnie, urzędowy język milicji wydawał się łagodniejszy od języka obywateli

– mówi naukowczyni.

Z badań Majewskiej wynika, że dopiero w latach 70. XX wieku polskie władze oficjalnie próbowały zebrać informacje na temat osób nieheteronormatywnych. Operacja „Wrzos” (używamy słowa „operacja”, gdyż, jak mówi Majewska, to „techniczne określenie stosowane w języku milicyjnym i policyjnym. Odnosi się wprost do działań prowadzonych przez milicję i UB”) odbyła się w latach 1973–1975 (druga edycja prawdopodobnie nigdy nie miała miejsca). Obejmowała ona – w języku dokumentów – „homoseksualistów, alkoholików, narkomanów i prostytutki”. Ani homoseksualizm, ani prostytucja nie były w Polsce zakazane. Prawo zabraniało czerpania korzyści z cudzej pracy seksualnej, ale sama prostytucja nie była penalizowana. Mimo to w dokumentach milicyjnych pojawia się pojęcie „prostytucji homoseksualnej”, przedstawianej jak coś nielegalnego, groźnego, kryminogennego.

– To pokazuje, jak aparat bezpieczeństwa projektował „zagrożenie” – w dużej mierze w oparciu o fantazje i stereotypy – mówi naukowczyni.

W operacji „Wrzos” dominowało myślenie w kategoriach patologizacji. Władza decydowała, kto ma żyć swobodnie, a kto ma być zamknięty. Homoseksualność została tam wpisana obok alkoholizmu i narkomanii, zjawisk traktowanych jako społeczne dewiacje, wymagających represji.

Mniej więcej w połowie lat 70., Andrzej Selerowicz wyemigrował do Wiednia w poszukiwaniu lepszego życia.

W Austrii, choć homoseksualność wciąż była tam karana, Selerowicz nigdy nie doświadczył homofobii. Szybko nawiązał kontakt z nielegalną organizacją na rzecz nieheteronormatywnej społeczności Homosexual Initiative in Vienna (HOSI Wien). Na co dzień jednak był przedstawicielem handlowym na kraje bloku wschodniego. To dało mu swobodę podróżowania i sieć kontaktów, które później okażą się bezcenne.

W 1979 roku Andrzej w Wiedniu poznał Johna Clarka z Chicago, z którym jest do dziś. Zakochał się i chciał, jak sam mówi, „żeby innym gejom też się tak poszczęściło”. To była motywacja do tego, by zaangażować się na rzecz gejów w Polsce.

Na początku lat 80. stworzył Eastern Europe Information Point – inicjatywę, która dokumentowała sytuację osób nieheteronormatywnych za żelazną kurtyną.

W 1983 roku powstał jego pierwszy biuletyn – jeszcze bez tytułu, nazwany po prostu List nr 1 (z czasem zmieni się na Biuletyn, by finalnie przekształcić się w Etap). To był początek sieci, którą Selerowicz zaczął budować. Adresaci – początkowo kilkadziesiąt osób z całej Polski – odpowiadali na List, przesyłali go dalej, podawali kontakty do innych gejów. Tak rodziła się nieformalna społeczność.

Jak to list, Andrzej rozpoczynał każde nowe wydanie od słów: „Drogi przyjacielu…” lub „Mój drogi…”. Pisał z troską do rodaków, którzy „utknęli” w niewolonej Polsce.

– Początkowo geje niekoniecznie chcieli się jednoczyć. Fajnie było się spotkać, pójść na kawę, do łóżka, ale żeby protestować? – dodaje Kliszczyński. Mówi o ruchu męskim. Lesbijki w dużej mierze dołączyły do niego w latach 90.

Z czasem jednak Andrzej Selerowicz zaczął regularnie przyjeżdżać z Zachodu do kraju. Stał się dowodem, że można walczyć o przestrzeń dla siebie. Dodawał nadziei i odwagi.

Operacja „Hiacynt” zatrzęsła ówczesną LGBT-ową społecznością. Podobnie jak w przypadku „Wrzosu”, aparat bezpieczeństwa określał osoby homoseksualne jako słabe fizycznie i moralnie, podatne na pokusy, narażone na przestępstwa.

– Przeciwieństwo zdrowego, silnego, heteroseksualnego mężczyzny – dodaje Ewa Majewska.

Dokumenty operacji „Hiacynt” obejmują lata 1985, 1986 i 1987, a także śladowo 1988 rok. Same działania trwały maksymalnie 42 godziny. Ta kompresja czasu, jak wspomina naukowczyni, spowodowała ogromną intensywność: w krótkim okresie setki osób były wzywane na przesłuchania, co wywoływało panikę w społeczności. Dzwoniono do siebie z pytanie: „Też byłeś na milicji?”.

W przeciwieństwie do operacji „Wrzos”, dokumenty z 1985 roku pisano już innym językiem: geje zostali odseparowani od „patologii” i stali się przedmiotem osobnej kontroli. Alkoholikami zajęło się ministerstwo pracy i fundusze antyalkoholowe, służba zdrowia – narkomanami. Natomiast homoseksualiści pozostali w objęciach policji.

– „Hiacynt” dyscyplinował. Pojawia się też różnica między „zwykłym obywatelem” a osobą homoseksualną. Podczas operacji państwo mogło nagle przyjść do domu tego drugiego, zabrać go na komisariat i wypytywać o intymne życie, o partnerów, o znajomych – mówi Ewa Majewska.

W dokumentach nie ma śladów morderstw z nienawiści, choć zapewne były przypadki samobójstw i innych form autoagresji, wywołanych traumą. Ludzie ostrzegali się nawzajem, ale też bali się, że nadchodzi coś na kształt Holokaustu. To pokazuje skalę strachu, ale nie usprawiedliwia łatwych analogii. Zagłada Żydów była czymś innym.

Najpoważniejszą konsekwencją „Hiacynta” nie były więc same przesłuchania czy spisy gejów (Majewska mówi o 11 000 nazwisk, a nie pełnych teczkach osobowych, jak najprawdopodobniej błędnie się uważa) znanych milicji, lecz to, że wraz z dokumentacją do aparatu państwa i społeczeństwa trafiła ogromna dawka stereotypowych, krzywdzących wyobrażeń o osobach homoseksualnych. Takich jak przekonanie, że „geje mają słabą duszę, podatną na zło”, podczas gdy heteroseksualni mężczyźni są rzekomo odporni. Tymczasem przestępczość jest w większości heteroseksualna.

Czasem policjanci próbowali nawet przepraszać za absurd pytań. Ale najczęściej dominowała homofobia i pogarda, a sam scenariusz „Hiacynta” pozwalał na szantaż: „ujawnimy twoją prawdziwą tożsamość żonie, rodzinie, szefowi”. To była metoda łamania i upokarzania, a nie egzekwowania prawa.

– Geje nie mieli realnych narzędzi obrony. Teoretycznie mogli składać skargi, ale większość była niewyoutowana i płaciła za względny spokój cenę w postaci ciszy – komentuje badaczka.

„Hiacynt” skutecznie wytworzył atmosferę milczenia. Ale też próby organizowania się gejów nastąpiły właśnie po pierwszej odsłonie operacji, w 1985 roku. W tym czasie Andrzej Selerowicz przyjechał do Polski, by spotkać się z korespondentami.

– W przesłanym co kwartał Biuletynie przedstawiałem swoją wizję. Nie chciałem, aby geje wymieniali się kontaktami tylko w celach seksualnych, ale aby się zjednoczyli i wspólnie spędzali czas. Przecież w jedności siła! – wspomina Selerowicz.

Krzysztof Kliszczyński zauważa, że równie przełomowy był opublikowany w „Polityce” w 1985 roku artykuł Jesteśmy inni Dariusza Proroka, który po raz pierwszy w oficjalnym obiegu mówił o osobach homoseksualnych. Wzywał władzę, aby pozwoliła osobom niehetero organizować się w obliczu epidemii AIDS. To wywołało dyskusję i ożywiło kontakty.

Rozpoczęły się też pierwszej próby organizowania ruchu. Mapa wyglądała następująco: we Wrocławiu działał ETAP (magazyn i nieformalna grupa gejowsko-lesbisjka) z Leszkiem Truchlińskim na czele, w Gdańsku Ryszard Kisiel wydawał magazyn „Filo”, a w stolicy zaczął działać Warszawski Ruch Homoseksualny, który pod koniec lat 80. podjął próbę rejestracji (zablokowaną przez władzę). Z kolei w Łodzi w grudniu 1989 roku ukazał się „Kabaret”, pierwsze legalnie wydawane queerowe pismo w Polsce, już sprzedawane w kioskach.

Pierwsze zręby społeczności LGBTQ+, którą znamy dziś, tworzące się pod koniec PRL-u były pozytywną konsekwencją operacji „Hiacynt”. O negatywnej wspomina Ewa Majewska. Zauważa, że solidarnościowiec mógł mówić: „siedzę za ojczyznę”. Jego cierpienie miało sens polityczny, ideowy. Geje, zatrzymani na kilka godzin na komisariacie, doświadczali szantażu, poniżenia i wstydu. Dla wielu z nich była to trauma równie dotkliwa, jak długotrwałe więzienie, bo niszczyła tożsamość i poczucie wartości.

– Podczas mojego badania odkryłam, że prawie wszystkie komendy wojewódzkie policji nadal mają dokumenty zebrane w czasie wszystkich trzech operacji. W dalszym ciągu się nimi posługują, czym tłumaczą niemożność ich udostępnienia mnie i innym osobom badającym tę sprawę – dodaje naukowczyni.

Początki ruchu LGBTQ+ w Niemczech

– Donosy ze strony właścicieli mieszkań, sąsiadów czy członków rodziny odgrywały istotną rolę w ściganiu karnym – mówi Michael Schwartz z Instytutu Historii Współczesnej w Berlinie. W tamtym czasie władze tworzyły tzw. różowe listy, na których rejestrowano podejrzanych. – Policyjna baza danych umożliwiała szybki dostęp do osób w przyszłości objętych śledztwem – dodaje Schwartz. Jeśli później wnoszono oskarżenie, wszelkie wcześniej zgromadzone zapisy mogły być wykorzystane do zaostrzenia kary. Samo istnienie tych list budziło strach. Milczano.

Karl Heinrich Ulrich nie jest szczególnie dobrze znany, ale uchodzi za „prekursora późniejszego ruchu lesbijskiego i gejowskiego”. Już w 1864 roku niemiecki prawnik opublikował pisma, w których domagał się utworzenia stowarzyszenia gejowskiego oraz wprowadzenia małżeństw jednopłciowych. Kilka lat później, w 1867 roku, zaapelował o zniesienie wszystkich homofobicznych praw podczas zjazdu prawników niemieckich w Monachium. Z powodu zamieszania, jakie wywołało jego przemówienie, został zmuszony do przerwania swojego wystąpienia.

Cztery lata później do kodeksu karnego włączono paragraf 175. W 1897 roku, wraz z założeniem przez żydowskiego lekarza i seksuologa Magnusa Hirschfelda Komitetu Naukowo-Humanitarnego, rozpoczął się pierwszy w Niemczech ruch emancypacji gejów. W 1919 roku w Berlinie Hirschfeld powołał do życia Instytut Seksuologiczny, prekursorską na świecie instytucję, która zajmowała się badaniami seksualności. Lekarz prowadził również kampanię na rzecz zniesienia homofobicznych przepisów prawnych.

Wysiłki i osiągnięcia Hirschfelda zostały zniszczone przez dojście nazistów do władzy. W okresie reżimu badacz był uważany za wroga ze względu na swoje zaangażowanie w ruch na rzecz praw osób nieheteronormatywnych. W maju 1933 roku po przejęciu władzy naziści wtargnęli do Instytutu. Sam Hirschfeld podróżował wówczas po świecie. Nigdy nie powrócił do kraju.

Mimo upływu wielu lat od zakończenia II wojny światowej stosunki homoseksualne wciąż pozostawały w Niemczech nielegalne.

W 1935 roku naziści zaostrzyli paragraf 175 kodeksu karnego, a po wojnie jego restrykcyjna wersja została utrzymana w Republice Federalnej.

– Według ówczesnych polityków i prawników paragraf 175 nie zawierał niczego, co można by uznać za typowo nazistowską niesprawiedliwość. To miało uzasadniać utrzymanie paragrafu w mocy – wyjaśnia Michael Schwartz.

W NRD już w na początku lat 50. zrezygnowano z nazistowskiej wersji paragrafu. Zamiast tego geje byli ścigani na podstawie jego starej wersji z czasów Republiki Weimarskiej.

– Nie dotyczyło to jednak nazistowskiego paragrafu 175a – mówi naukowiec. Wciąż karalne było uprawianie seksu z mężczyznami poniżej 21 lat. W 1968, rok przed zmianami w Republice Federalnej, zalegalizowano kontakty homoseksualne między dorosłymi, natomiast „uwodzenie nieletnich” pozostało przestępstwem.

Czasami poszczególne niemieckie miasta odmiennie podchodziły do ścigania przestępstw. W Hamburgu wprowadzono zakaz tańca, aby pozbawić gejowskie bary zarobku. Policja wydawała zakazy wstępu do publicznych toalet, by uniemożliwić cruising [slangowe określenie na praktykę umawiania się osób homoseksualnych na szybkie, anonimowe kontakty seksualne w miejscach publicznych – red.]. Dodatkowo w szaletach instalowano tzw. lustra szpiegowskie, czyli przeszklone okna, za którymi siedzieli funkcjonariusze policji, przyłapując mężczyzn na uprawianiu seksu. – Z drugiej strony wyroki w Hamburgu i Berlinie Zachodnim były często łagodniejsze niż w innych miejscach – komentuje Schwartz.

W wyniku śledztw wielu mężczyzn straciło pracę, rodziny lub dach nad głową. Niektórzy poddani presji policyjnych przesłuchań i społecznego ostracyzmu odbierali sobie życie. Możliwość powołania się na zapisy prawa była praktycznie iluzoryczna: ci, którzy próbowali się bronić, narażali się na kolejne upokorzenia. Milczenie wydawało się jedyną szansą na przetrwanie. W takich warunkach trudno było rozwinąć gejowską tożsamość i ją zaakceptować.

Mimo to geje również łączyli wtedy siły. – Prześladowania na tle prawnym spowodowały, że zaczął formować się ruch gejowski – opowiada Michael Schwartz. W wielu niemieckich miastach rozwijała się społeczność z własnymi barami, kinami pornograficznymi i innymi miejscami spotkań. – Berlin zawsze był ważnym ośrodkiem, do którego dołączały takie miasta jak Frankfurt, Hamburg, Kolonia czy Lipsk w NRD. Od lat 70. ich śladem poszło również wiele miast uniwersyteckich – zauważa naukowiec.

W 1969 roku socjaldemokratyczny rząd ograniczył paragraf 175: stosunki homoseksualne między dorosłymi powyżej 21. roku życia zostały zalegalizowane. Nie zakończyło to jednak społecznego wykluczenia gejów, dlatego wielu z nich zaczęło się organizować w duchu ówczesnego ruchu studenckiego. Po premierze głośnego filmu „Nie homoseksualista jest perwersyjny, lecz sytuacja, w jakiej żyje” Rosy von Praunheima powstały liczne grupy wzajemnego wsparcia. W 1972 roku odbył się pierwszy marsz równości w Münsterze, po którym zaczęto organizować kolejne.

Podobnie jak w Polsce, represje państwowe prowadziły w Republice Federalnej Niemiec do solidarności. Doświadczenie niesprawiedliwości budowało świadomość wspólnego oporu i stało się istotnym impulsem dla powstającego ruchu LGBTQ+. Jednocześnie trauma związana z paragrafem 175 pozostała: szacuje się, że w latach 1945-1969 skazano około 50 000 mężczyzn. To spuścizna, która odcisnęła głębokie piętno na życiu jednostek i całej społeczności.

Publikacja została przygotowana przy wsparciu n-ost i sfinansowana przez Fundację Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość (EVZ) oraz Federalne Ministerstwo Finansów (BMF) w ramach Agendy Edukacyjnej dotyczącej niesprawiedliwości nazistowskich. Strona internetowa n-ost: ⁦www.n-ost.org⁩

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Steven Meyer

Dziennikarzem i redaktor freelancer. Współprowadzi firmę produkcyjną Wintergarten Film. Praca zespołu koncentruje się na krajach Europy Wschodniej oraz historiach queerowych. Jeden z dokumentów, opowiadający o gejowskim tancerzu voguing w Moskwie, został uhonorowany w 2022 roku nagrodą Music Journalism Award. Steven współpracuje również z magazynem internetowym fluter, gdzie odpowiada za sekcję wideo. Dodatkowo pisze artykuły dla różnych niemieckich mediów i jest autorem dwóch książek poświęconych przestrzeniom queerowym dawnych i współczesnych czasów w Hamburgu i Berlinie.

Na zdjęciu Jakub Wojtaszczyk
Jakub Wojtaszczyk

Pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.

Komentarze