„Historia w życiu politycznym obecna jest wręcz w nadmiarze, a argumenty historyczne czy pewne symbole z niej zaczerpnięte decydują o bieżących wydarzeniach, np. o tym, na kogo zagłosujemy. Niestety, politycy instrumentalizują i rozpamiętują historię, zamiast się z niej uczyć”
Niniejsza rozmowa to trzecia z cyklu wywiadów o polskiej nauce. Moich rozmówców pytam, w jakiej kondycji jest nasza nauka, co w jej uprawianiu najbardziej im przeszkadza, co należy zmienić.
Prof. Maciej Żylicz, biolog, prezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, uważa, że naukowcy sami powinni bić się w piersi, gdyż wielu z nich nie chce tłumaczyć społeczeństwu, czym się zajmuje. A gdy ludzie nie wiedzą, co dzieje się w zaciszu naukowych gabinetów, nie naciskają na rządzących, by szczodrzej finansowali prace badawcze.
Z kolei prof. Przemko Tylżanowski, genetyk, twierdzi, że polską naukę zabija rozrośnięta do granic absurdu biurokracja.
Obydwaj zgadzają się co tego, że nie potrafiliśmy stworzyć w Polsce sensownego systemu oceny pracy naukowców.
Dziś rozmowa z humanistą, historykiem gospodarczym, prof. dr. hab. Tadeuszem Janickim z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Nasi humaniści borykają się z innymi problemami niż przedstawiciele nauk ścisłych i tego dużej mierze dotyczy poniższy wywiad.
Sławomir Zagórski, OKO.press: Na co uskarżają się dziś polscy humaniści? Co najbardziej utrudnia im pracę?
Prof. Tadeusz Janicki*: Nie ma jednego czynnika, który by się najbardziej wybijał.
Na pewno należy do nich słynna punktoza i cały system ewaluacji, zarówno dyscyplin, jak i poszczególnych osób oraz kwestie finansowania badań i punktacji czasopism.
Ciąży nam również funkcjonujące w opinii publicznej przekonanie, że studiowanie na kierunkach humanistycznych (no może z wyjątkiem niektórych filologii) jest mniej wartościowe i mniej przyszłościowe niż na kierunkach ekonomicznych, prawnych czy politechnicznych. Jest sztuką dla sztuki. Swoistym hobby nieprzydatnym w życiu codziennym i nieprzynoszącym pieniędzy.
Na dodatek w czasach minister Barbary Kudryckiej (2007-2013) kierunkom humanistycznym przypięto etykietkę „nierynkowych kierunków studiów”, co działało i działa na wyobraźnię młodych ludzi i ich rodziców.
I rzeczywiście, absolwenci szkół średnich zaczęli masowo wybierać kierunki techniczne, ekonomiczne, a nauki humanistyczne zaczęły tracić narybek. Potem przyszła jeszcze zapaść demograficzna, co dodatkowo nas dobiło.
Choć trzeba zaznaczyć, że w ramach humanistyki sytuacja była i jest bardzo zróżnicowana, bo filologie są z reguły w dużo lepszej sytuacji niż kierunki historyczne. Co prawda Uniwersytet Adama Mickiewicza i inne duże uniwersytety zazwyczaj nie mają problemu z rekrutacją na historię, ale mniejsze ośrodki już tak (czasami brakuje studentów, żeby utworzyć choć jedną grupę).
Z kolei na UAM – i z tego, co mi wiadomo również w innych dużych uczelniach – zmagamy się na historii ze zjawiskiem tzw. drop-outu, czyli porzucania studiów przez nowo przyjętych studentów bezpośrednio po odebraniu przez nich legitymacji lub w pierwszym semestrze studiów. Tymczasem liczba studentów decyduje o liczbie godzin dydaktycznych, a z kolei godziny o etatach i finansach uczelni.
Drugim przełomowym i jednocześnie negatywnym wydarzeniem, które nastąpiło za czasów minister Kudryckiej, była likwidacja tzw. minimów programowych.
Wcześniej na takich samych kierunkach studiów, obojętnie czy był to Poznań, Warszawa, czy Kraków, musiały być wykładane pewne konkretne, podstawowe przedmioty. To mogło być obudowane innymi przedmiotami wybieranymi już dowolnie przez uczelnie, ale żeby kierunek mógł być kierunkiem akademickim, mógł wydawać określone uprawnienia, musiało być zagwarantowane pewne minimum programowe.
Dla przykładu, na kierunkach ekonomicznych obejmowało ono m.in. historię myśli ekonomicznej, historię gospodarczą i geografię ekonomiczną, które w rezultacie decyzji minister Kudryckiej z reguły zostały usunięte z programu lub przesunięte do grupy przedmiotów fakultatywnych z dużą szkodą dla ogólnoakademickiego charakteru studiów.
Chodziło zapewne o oszczędność?
I tak, i nie.
W mojej opinii był to ukłon w kierunku powstających wtedy jak grzyby po deszczu uczelni prywatnych, którym z jednej strony zależało na otwieraniu szczególnie popularnych kierunków studiów, a z drugiej borykały się z brakiem kadry naukowej i związanymi z jej zdobywaniem kosztami.
W momencie, gdy zniosło się minima programowe, można było mocno ograniczyć programy, zlikwidować problemy kadrowe, łatwiej otwierać szczególnie dochodowe kierunki oraz sporo zaoszczędzić na płacach.
Czy obserwując kolejne roczniki studentów, uważa Pan, że ich poziom regularnie się obniża? Z drugiej strony zawsze powtarzano, że „za naszych czasów było lepiej, a teraz…”?
Zaraz ktoś mi wytknie, że popadam w kombatanctwo, ale muszę powiedzieć, że za moich czasów były egzaminy wstępne na uczelnie i liczba chętnych była z reguły zdecydowanie wyższa niż liczba miejsc. Siłą rzeczy miała zatem miejsce selekcja kandydatów. W tej chwili na wiele kierunków humanistycznych przyjmuje się wszystkich chętnych albo tych, którzy przekroczą minimalny próg, a ten nie jest wysoki. Np. u nas na historii wynosi 25 punktów na 100 możliwych.
Co zatem mogę powiedzieć, żeby nie narazić się studentom? Powiem, że się z panem zgadzam i istotnie, od pewnego czasu poziom kandydatów jest niższy, ale to nie tylko ich wina, ale także całego systemu oświaty.
Mam na myśli np. uczenie się pod testy, pod maturę, a niekoniecznie zdobywanie szerokiej, typowo ogólnokształcącej wiedzy. Jednocześnie na historii mamy również grupę świetnych studentów, prawdziwych pasjonatów, ale niestety jest ich niewielu.
Na marginesie Pana pytania i w kontekście wspomnianego już porzucania studiów pojawia się kwestia społecznej opinii na temat przydatności studiowania i społecznego statusu studentów. Współcześnie studiowanie bardzo spowszedniało. Jeszcze w latach 80. i 90. ubiegłego wieku pójście na studia wiązało się ze swoistym prestiżem. Liczyła się przyjemność realizowania swoich pasji.
Sam byłem w liceum na profilu matematyczno-fizycznym, ale ku zgrozie wychowawcy i zdziwieniu rodziców poszedłem na historię. Ale to była moja pasja. Miałem szansę w ten sposób pogłębić to, co zawsze mnie interesowało, a przy okazji – użyję tu wielkiego słowa – zrealizować pewien awans społeczny.
Bo wtedy studia takim awansem były, szczególnie dla kogoś pochodzącego ze wsi, inteligenta w pierwszym pokoleniu jak ja.
W dzisiejszych czasach odnoszę wrażenie, że studia nie dają już takiego prestiżu, a nawet podważa się ich praktyczną i zawodową przydatność.
Jak wygląda życie humanisty na uczelni?
Jak w każdej pracy, składa się z wielu różnych aktywności, ale na czoło wysuwają się zajęcia dydaktyczne. Jest ich sporo i zajmują bardzo dużo czasu, naturalnie, jeżeli chcemy je realizować w solidny i odpowiedzialny sposób.
Jest ich za dużo?
Tak uważam. Szczególnie jeśli porównuję nasze obciążenia dydaktyczne do liczby godzin realizowanych np. na uczelniach niemieckich.
No ale pracując na uczelni, trzeba uczyć studentów.
To prawda. Jeśli wykłada się jeden konkretny przedmiot, można to udźwignąć. Są jednak koledzy – i dotyczy to także mojej osoby – którzy uczą kilku przedmiotów i wtedy to naprawdę jest duże obciążenie.
Ale czy nie jest też tak, że sam wykładowca po pewnym czasie chce uczyć czegoś nowego?
To zależy od czegoś, co nazwałbym temperamentem dydaktycznym. Są pracownicy naukowi, którzy lubią uczyć, ale są również tacy, którzy za tym nie przepadają. Tymczasem funkcjonując na uczelni, trzeba wyrobić tzw. pensum, czyli odrobić określoną liczbę godzin dydaktycznych. I żeby przy spadającej liczbie studentów to pensum wypełnić, czasami musimy szukać nowych zajęć, zgłaszać wykłady monograficzne itd. Więc często nie robimy tego z własnej woli, lecz zmusza nas do tego sytuacja.
W ustawie Jarosława Gowina (2018) wprowadzono kategorię etatów dydaktycznych, na które można stosunkowo łatwo przejść. Uważam, że nie jest to takie złe rozwiązanie. Bo niektórzy z nas mają temperament dydaktyczny, są świetnymi wykładowcami, a niekoniecznie odnajdują się w działalności stricte naukowej. I odwrotnie – są osoby, które lubią badać, pisać, a niekoniecznie tęsknią za pracą dydaktyczną, jednak uzyskanie całkowitego zwolnienia z zajęć dydaktycznych już nie jest takie proste.
Mam wrażenie, że to, o czym Pan teraz mówi, dotyczy zarówno humanistów, jak i przedstawicieli nauk ścisłych. Chciałbym, żebyśmy skupili się na humanistach, jako że biologowie czy fizycy twierdzą, że często nie rozumieją waszych kłopotów.
To prawda. Problem z oceną tego, co my piszemy, co prezentujemy, wynika z istoty nauk humanistycznych. Osiągnięcia w naukach przyrodniczych, ścisłych, są bardziej wymierne. Co niektórzy twierdzą, że w przypadku nauk przyrodniczych czy ścisłych tzw. wskaźniki bibliometryczne w zasadzie wystarczają.
Tymczasem my – humaniści – jesteśmy z jednej strony naukowcami, a z drugiej artystami. Na etapie zbierania danych, krytyki źródeł, porządkowania, selekcjonowania – mówię tu o historykach – jesteśmy niewątpliwie naukowcami. Ale gdy dochodzimy do etapu wnioskowania, budowania narracji, czyli do pisania, w pewnym sensie stajemy się pisarzami.
Tutaj liczy się nie tylko ścisłość i solidność naukowa, ale także pewne talenty pozanaukowe. A mianowicie umiejętność zajmującego przekazywania wiedzy. Niektórzy mają to w większym, inni w mniejszym stopniu. I to może decydować o poczytności bądź niepoczytności tego, co tworzymy.
Ocena dorobku humanistów jest więc bardziej subiektywna.
Tak, zdecydowanie. Nie tylko subiektywna, ale też trudniejsza.
Humanistyka nie jest tak wymierna i empirycznie sprawdzalna jak nauki przyrodnicze.
Ponadto sytuację komplikuje fakt, że wpływ pewnych publikacji na społeczeństwo, nawet popularnonaukowych, czasami jest większy niż tych ściśle naukowych, wysoko punktowanych.
Ostatnimi czasy bardzo modny jest temat chłopów i to, co się wokół niego dzieje. Książki typu „Ludowa Historia Polski” Adama Leszczyńskiego odbijają się większym echem niż publikacje mające ściśle naukowy charakter. „Ludowa Historia Polski” z punktu widzenia naukowego jest niżej oceniana, tymczasem ma większy rezonans. Adam Leszczyński włożył kij w mrowisko i zapoczątkował pewną modę na szersze badania w tym zakresie.
Nie wiem, czy Pan wie, że w tej chwili realizowany jest projekt badawczy „Nowoczesna historia chłopów polskich” pod redakcją profesora Cezarego Kuklo z Białegostoku, który w pewnym sensie jest rezultatem tego, szerszego zainteresowania chłopami i chłopskością?
Ale środowisko przecież świetnie wie, kto jest dobrym naukowcem. Czy ten obowiązujący dziś sposób parametryzacji rzeczywiście utrudnia wam życie, czy też on jest, jaki jest, a wy i tak robicie swoje?
Przez parę lat robiliśmy swoje. Mówię tu z punktu widzenia historyków, nie będę się bowiem wypowiadał za filologów czy językoznawców, bo nie wiem, jak sytuacja się przedstawiała w ich przypadku.
Myśmy na początku tą parametryzacją, tą punktozą, za bardzo się nie przejmowali.
Nasze władze też specjalnie nas nie cisnęły. „Owszem, starajcie się” – słyszeliśmy, ale to nie było stawianie sprawy na ostrzu noża.
Gdy jednak zaczęła obowiązywać ustawa Gowina, kwestia zbierania punktów stała się znacznie istotniejsza. Okazało się, że „musimy” je zbierać i najlepiej jak najwięcej.
Jakie stąd wypływa niebezpieczeństwo?
Ano takie, że konieczność gromadzenia punktów skutkuje pisaniem artykułów oraz swoistym przesunięciem akcentów z tego, co się publikuje na to, gdzie i za ile punktów się publikuje. Rzadziej pisze się większe rzeczy w tym monografie.
Jestem wychowany w starej szkole i może jestem tu konserwatywny, ale dla mnie najważniejszym osiągnięciem humanisty jest właśnie pisanie monografii – książek. A to wymaga czasu.
Monografii nie napisze się w ciągu dwóch lat. Tymczasem jesteśmy regularnie rozliczani z naszych osiągnięć.
Mało tego, instytucje też rozliczają się przed ministerstwem, więc ich pracownicy też muszą – i tu dochodzę do słowa „produkować” – produkować artykuły, za które otrzymują punkty.
Długo byliśmy do pewnego stopnia niezależni od tego systemu, ale po 2018 zostaliśmy w niego wepchnięci. Ponieważ od ewaluacji zależy finansowanie uczelni i poszczególnych dyscyplin, musimy spełniać związane z nią wymogi. Nie mamy wyjścia, chyba że przejdziemy na etat dydaktyczny.
W efekcie powstaje pewnie mniej cennych monografii?
To prawda. Musimy prowadzić dydaktykę, pisać artykuły, jeździć na konferencje, popularyzować wiedzę, bo z tego też jesteśmy rozliczani, i zajmować się różnego rodzaju administracyjną papierologią, która po 2018 znacząco się rozrosła. Tymczasem to, co powinno być najwyżej ocenianym owocem naszej pracy, czyli monografie, pod presją bieżących zajęć jest spychane na dalszy plan.
Zgadzam się z często powtarzaną przez humanistów opinią, że obecny system oceniania oparty na ocenie czysto bibliometrycznej, stworzony na potrzeby nauk przyrodniczych i mechanicznie wprowadzony do nauk humanistycznych, wyrządził wiele szkód i wymaga zmiany (w mojej ocenie najlepiej na system mieszany, bibliometryczno-ekspercki), bo jednak nie możemy całkowicie zrezygnować z systemu oceniania naukowców.
Chociażby z tak prozaicznego powodu, że mamy historyków świetnych, średnich i słabych, i potrzebujemy narzędzia, żeby promować i nagradzać tych pierwszych oraz dyscyplinować lub nawet pozbywać się tych ostatnich.
Oczywiście, funkcjonuje coś takiego, jak uznanie środowiska, ale jest ono niewymierne i trudno się na nie powoływać przy ocenie okresowej pracownika czy w trakcie aplikowania o grant.
Skoro czujecie, że system oceniania waszej pracy jest zły, walczycie o to, by go zmienić?
Głosy krytyczne oczywiście są.
Pan użył słowa „walczycie”. Otóż takiej zorganizowanej walki to ja nie widzę.
Pojawiały i pojawiają się publikacje krytykujące system oraz zawierające pomysły jak go naprawić. Wokół tych artykułów toczą się dyskusje, ale rewolucji z tego nie ma. W 2013 roku utworzono Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej, ale większość środowiska zachowuje postawę bierną i wyczekującą.
Z drugiej strony nawet ci aktywni i zaangażowani humaniści, w tym historycy, mogą czuć się sfrustrowani, bo dostarczają społeczeństwu i decydentom wiedzy na temat funkcjonowania państwa, społeczeństwa i kultury oraz związanych z tym różnych zagrożeń, tymczasem ludzie nie chcą lub nie umieją z tej wiedzy korzystać.
Pomimo pism, apeli i projektów ostateczne decyzje dotyczące szkolnictwa wyższego, w tym humanistyki, zapadają na szczeblu politycznym, ponad głowami środowisk naukowych. Klasycznym tego przykładem w ostatnich latach było to, co działo się z ministerialną listą czasopism naukowych.
W Polsce wielu ludzi, w tym także politycy, powtarzają, że „historia jest nauczycielką życia”, ale praktyka pokazuje, że tej nauczycielki się nie słucha.
Co stało się ze wspomnianą listą czasopism?
Minister Przemysław Czarnek arbitralnie ustalił punktację czasopism naukowych. W efekcie w wielu wypadkach o liczbie przyznanych punktów decydowała nie jakość publikowanych tekstów, lecz koneksje polityczne. To wywołało bardzo negatywne emocje i ostry sprzeciw środowiska, choć na zmiany trzeba było poczekać do czasu pojawienia się nowego ministra.
Dwie ostatnie wersje listy z czasów Czarnka – te najbardziej upolitycznione i najbardziej uznaniowe – zostały cofnięte. Ale do przyjęcia obiektywnych kryteriów, przy pomocy których wycenia się czasopisma, jeszcze daleko.
Z tego, co wiem, to są pewne pomysły, żeby punktem wyjścia do oceny czasopism humanistycznych była przynależność do bazy Scopus.
[Scopus to baza abstraktów i cytowań recenzowanej literatury, w tym czasopism naukowych, książek i materiałów konferencyjnych. Scopus zapewnia kompleksowy przegląd światowych wyników badań w dziedzinie nauki, technologii, medycyny, nauk społecznych oraz sztuki i nauk humanistycznych.]
Godną uwagi propozycję ewaluacji czasopism historycznych zawiera również artykuł Doroty Kozłowskiej z Instytutu Historii Nauki PAN w Warszawie z 2022 roku. Cieszyłbym się, gdyby rządzący wzięli sobie do serca tę propozycję i się nią zainspirowali.
W czasach PRL ludzie pracowali na uczelni i dostawali za to pensję. Dziś pensja dla wielu naukowców, także na uczelniach, stanowi tylko część dochodu, ponieważ coraz bardziej liczą się granty. Tak przynajmniej jest w naukach przyrodniczych.
Zgadzam się, ale nauki humanistyczne w porównaniu do nauk przyrodniczych i technicznych to dwa różne światy. Skala finansowania i przez to możliwości uzyskiwania świetnych grantów w naukach przyrodniczych i technicznych, są czymś, czego my – historycy możemy im tylko pozazdrościć. Jedni i drudzy poza grantami korzystają na współpracy z gospodarką oraz zdecydowanie częściej niż humaniści uczestniczą w badaniach międzynarodowych. Ich dyscypliny mają bardziej uniwersalny i utylitarny charakter.
Tymczasem humanistyka jest nauką mocno powiązaną z pewnym obszarem językowym i kontekstem społeczno-kulturowym, choć i tutaj występują różnice. Historycy stosunkowo rzadko uczestniczą w badaniach międzynarodowych, a już np. językoznawcy czy archeolodzy radzą sobie zdecydowanie lepiej. Poza tym nawet krajowe granty z Narodowego Centrum Nauki są czymś w rodzaju fatamorgany, bo tylko ok. 8 proc. wniosków uzyskuje finansowanie.
Ale wielu historyków z w ogóle nie chce korzystać systemu grantowego.
Myślę, że nie tyle nie chce, ile nie odnajduje się w tym systemie lub się do niego skutecznie zniechęciło.
Jak już powiedziałem, bardzo niewiele wniosków uzyskuje finansowanie. Stąd pojawia się też pewnego rodzaju frustracja. Człowiek pisze wniosek z dużym nakładem czasu, sił, pieniędzy, tłumaczy go na angielski i …wniosek przepada. Dlatego często odpuszczamy.
Poza tym myślę, że pewien wpływ mają również czynniki generacyjne. Starsza generacja rzadziej występuje o granty, natomiast średnie i młode pokolenie, wychowane już od studiów doktoranckich na tego typu modelu pozyskiwania środków jest bardziej aktywne.
Zgadza się pan jednak, że to dobry kierunek?
Sądzę, że system grantowy powinien pozostać, ale szczególnie w odniesieniu do humanistyki powinien zostać uelastyczniony. Duże, wielomilionowe granty, powinny wiązać się ze znacznymi wymaganiami, a procedura ich przyznawania może być wieloetapowa. Z kolei w przypadku mini grantów powinny obowiązywać uproszczone procedury, najlepiej realizowane na poziomie uczelni.
W humanistyce czasami potrzeba dosłownie kilku czy kilkunastu tysięcy złotych, żeby np. kupić literaturę, zeskanować dokumenty lub gdzieś wyjechać i przeprowadzić kwerendę i na tej podstawie napisać bardzo dobry artykuł, lub nawet monografię.
Uważam, że zwiększenie środków na mini granty i uproszczenie procedur związanych z ich pozyskiwaniem, może dać bardzo dobre rezultaty naukowe. Pierwsze kroki w tym kierunku już zostały zrobione, bo na tzw. uczelniach badawczych – a taką jest UAM – możemy się ubiegać o pieniądze na wjazdy zagraniczne. Jednak co ciekawe, w ramach takich projektów nie możemy występować o fundusze na kwerendy krajowe.
A jakby Pan ocenił wkład polskiej humanistyki w humanistykę europejską, światową?
Trudno mi jako historykowi jednoznacznie odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Nie jestem pewien czy ktoś robił takie badania.
Z informacji, które do mnie docierają, odnoszę wrażenie – z naciskiem na wrażenie – że językoznawcy, filolodzy i archeolodzy radzą sobie lepiej niż historycy. My też coraz częściej wychodzimy na forum międzynarodowe i coraz więcej publikujemy w językach obcych.
I nie chodzi tu tylko o artykuły, ale także całe monografie, które ukazują się często w bardzo dobrych wydawnictwach europejskich czy pozaeuropejskich. Poza tym istnieją polskie czasopisma naukowe w całości wydawane po angielsku, chociażby takie, jak poznańskie „Studia Historiae Oeconomicae”, które mają na celu upowszechnianie polskich osiągnięć naukowych za granicą.
Do jakiego stopnia zachodni historycy interesują się z kolei Polską?
Umiarkowanie. Mógłbym wymienić, nielicznych co prawda, autorów niemieckich, którzy zajmują się historią Polski. Mamy też Normana Davisa, Brytyjczyka, który pisze dużo o Polsce i historii Polski. Mamy również Timothy Snydera i Roberta Frosta.
Mieliśmy jako Polska swoje 5 minut w 1989 i 1990 roku, kiedy byliśmy na językach wszystkich.
A potem, kiedy przeskoczyliśmy już pewien etap, bardziej atrakcyjne, bardziej nośne stały się inne tematy. Polska weszła do grona w miarę „normalnych” krajów i w tym momencie urok nowości minął.
Zdaje się, że historycy, podobnie jak biolodzy lub fizycy, niespecjalnie chcą zajmować się popularyzacją własnych osiągnięć?
Nie zgadzam się z tym twierdzeniem. Uważam, że akurat w tej sferze jako historycy robimy bardzo dużo. Świetnym przykładem jest historia regionalna. W tym zakresie piszemy artykuły, monografie, uczestniczymy w konferencjach i jeździmy z wykładami.
Sam niedawno byłem z takim wykładem na mini konferencji w gminie, z której pochodzę. Koledzy postępują podobnie. Więc jeśli chodzi o popularyzowanie wiedzy historycznej, to bym wystawił naszemu środowisku wysoką ocenę.
Myślę też, że historia jest łatwiejsza w odbiorze dla potencjalnych odbiorców. Przełożenie skomplikowanych rzeczy z zakresu biologii czy chemii na powszechnie zrozumiały język jest trudniejsze niż mówienie o wydarzeniach, czy postaciach historycznych.
Teza prof. Żylicza jest taka, że ponieważ ludzie nie wiedzą, co naukowcy robią w zaciszu swoich gabinetów, nie naciskają na rządzących, by państwo lepiej finansowało prace badawcze. I w efekcie nauka w Polsce jest mocno niedofinansowana.
Zgadzam się co do tego, że ludzie w zdecydowanej większości nie wiedzą „co naukowcy robią w zaciszu swoich gabinetów”.
Ale jestem sceptyczny co do tezy, że gdyby wiedzieli, to naciskaliby na władze i żądali więcej pieniędzy na naukę. Ludzie z reguły w pierwszym rzędzie dbają o swoje własne interesy.
Poza tym myślę, że przeciętny podatnik nie do końca zrozumie jaką rolę nauka odgrywa we współczesnym świecie oraz jakie korzyści przynosi nam wszystkim. Jeśli już, to w najlepszym wypadku dostrzegają jakiś związek pomiędzy naukami przyrodniczymi, ścisłymi i technicznymi a pojawianiem się nowych produktów i usług, ale znaczenie humanistyki z reguły im umyka.
Ile w tym waszej winy, a ile warunków zewnętrznych?
Przyznaję, że robimy swoje, czyli zajmujemy się nauką, a brakuje nam czasami auto marketingu, przekonywania społeczeństwa, że to, co robimy, nie jest sztuką dla sztuki, tylko czymś, co uczy patrzenia na świat, rozróżniania pomiędzy tym, co godne podziwu i naśladowania a tym, co złe i niebezpieczne, krytycznego myślenia i zadawania pytań oraz kształtuje kompetencje miękkie.
Niestety, w rezultacie dość powszechne jest niedostrzeganie wpływu humanistyki na życie społeczne, ekonomiczne i polityczne. Zapomina się o jej kulturotwórczej i cywilizacyjnej roli, a problemy, którymi się zajmuje, traktuje się jako coś oczywistego albo całkowicie oderwanego od rzeczywistości.
Poza tym w Polsce wszyscy znają się na medycynie i na historii…
Jako naukowcy w pierwszym rzędzie poszerzamy naszą wiedzę, ale mamy też jako humaniści, jako historycy, pewną misję, którą bym nazwał edukacyjno-wychowawczą. Staramy się przekazywać wartości, inspirować i kształtować pozytywne wzorce.
Nie siedzimy – jak niektórzy nam zarzucają – w wieży z kości słoniowej. Poprzez nasze teksty i wystąpienia oddziałujemy na to, co się dzieje wokół nas, a rezultaty naszych badań stają się częścią życia społecznego.
Wspomniana historia chłopów czytana jest dziś przez szerokie grupy społeczne, wywołuje dyskusje i prowadzi do przewartościowań w świadomości społecznej. W efekcie jesteśmy dziś świadkami innego spojrzenia na chłopów, niż miało to miejsce kilkanaście lat temu.
Poza tym opracowania historyczne i literaturoznawcze czy też konkretne utwory literackie stanowią punkt wyjścia dla niezliczonych publikacji internetowych oraz licznych filmów i gier komputerowych.
Humanistyka przekłada się na konkretny produkt, że wymienię tylko serial „1670” czy grę „Wiedźmin”.
Nie miałem na myśli bezpośredniego wpływu na gospodarkę. Raczej to, czy polska humanistyka bierze udział w społecznym dyskursie, ma wpływ na losy kraju, jest czuła na to, czym ludzie tutaj żyją.
Ogólna odpowiedź brzmi, że tak, choć automatycznie pojawia się pytanie o skalę tego wpływu. Bądźmy szczerzy, przeciętny mieszkaniec Polski koncentruje się na sprawach socjalno-bytowych a z humanistyką, o której tutaj rozmawiamy, ma kontakt, jeśli chodzi do szkoły lub studiuje na kierunkach humanistycznych albo obejrzy jakiś program popularnonaukowy w mass mediach.
Z kolei, jak pan doskonale wie, historia jest czymś, do czego bardzo często odwołują się politycy. I tę historię wykorzystują do swoich celów. W rezultacie historia w życiu politycznym naszego kraju jest obecna wręcz w nadmiarze, a argumenty historyczne czy pewne symbole zaczerpnięte z historii decydują o bieżących wydarzeniach, np. o tym, na kogo zagłosujemy. Niestety, politycy instrumentalizują i rozpamiętują historię, zamiast się z niej uczyć.
Sądzi pan, że humaniści rzeczywiście sprawdzają się w roli uczestników społecznego dyskursu? Członkowie Polskiej Akademii Nauk niezwykle rzadko wypowiadają się w sprawach istotnych dla kraju.
Jeśli chodzi o środowisko historyczne, mam dwa doskonałe przykłady, że jest inaczej.
W ostatnim czasie usłyszeliśmy bardzo konkretne wypowiedzi profesora Antoniego Dudka i profesora Andrzeja Friszke na temat jednego z kandydatów na prezydenta.
Choć zgadzam się, że większość historyków stroni od polityki. Może to wynika z etosu historyka, że zajmujemy się tym, co było, że chcemy zachować dystans, a niekoniecznie mieszamy się w to, co jest i nie przepowiadamy przyszłości. Czasami z lekkim przekąsem mówimy, iż prognozowanie zostawiamy politologom i ekonomistom.
Bywa, że historycy gospodarczy pozwalają sobie na opinie wykraczające poza czasy współczesne, a także prognozujące pewne rzeczy. W każdej epoce byli jednak też historycy, którzy odnosili się do bieżących wydarzeń.
Po prostu mieli taki temperament.
Uważali, że trzeba się zaangażować, że nie można stać z boku. Wśród wielu innych można wymieniać największe nazwiska, w tym prof. Henryka Samsonowicza i prof. Bronisława Geremka. Poza tym mamy całą masę historyków, którzy są politykami, łącznie z premierem.
Zawsze więc byli tacy, którzy się wypowiadali na temat teraźniejszości. Inna sprawa, że nie było ich wielu i nie wszystkie ich wypowiedzi, znane w środowisku, trafiały do masowego odbiorcy.
Przeczytałem niedawno książkę o kryzysach gospodarczych. Interesowało mnie to, co działo się 50-70 lat temu, ale przede wszystkim ciekawił mnie ostatni kryzys, o którym były tylko cztery kartki, a także jakieś przewidywania na przeszłość.
Proszę wybaczyć autorowi, ale – jak mówiłem – jako historycy unikamy prognozowania. Choć może szkoda, bo gdybyśmy wiedzieli, kiedy będzie następny kryzys, moglibyśmy zarobić na tym bardzo dobre pieniądze.
Tymczasem ekonomiści dostają co rok Nagrodę Nobla, ale kryzysów przewidzieć nie umieją.
Ekonomiści mają ten przywilej, że nikt im nie robi większych zarzutów z faktu, że się pomylili lub że nie przewidzieli kryzysu. A gdy historycy, interpretując jakieś wydarzenie, wyraźnie się pomylą, takiego błędu im się nie wybacza.
Poza tym praktyka medialna pokazuje, że odważne dywagowanie na temat tego, co jest i co będzie w wykonaniu ekonomistów, jest wyżej cenione niż wypowiedzi historyków i historyków gospodarczych, którzy siłą rzeczy koncentrują się bardziej na tym, co było, a ostrożnie podchodzą do tego, co będzie.
Z przymrużeniem oka można powiedzieć, że my jesteśmy rozsądniejsi, ale za to mniej przebojowi.
A co do Nagrody Nobla to jej laureaci z 2024 roku, czyli D. Acemoglu, S. Johnson i J. A. Robinson są zarówno ekonomistami, jak i historykami gospodarczymi.
Jednak w swoich badaniach coraz bardziej zbliżacie się do czasów teraźniejszych. Kiedyś koncentrowaliście się na tym to, co działo się dawno temu, teraz to się zmienia.
To prawda. Granice badawcze rzeczywiście się przesuwają.
Przez długi czas obowiązującą granicą był koniec II wojny światowej. Inna sprawa, że PRL-em niechętnie się zajmowano, bo było to z politycznych i cenzuralnych względów mało komfortowe. Gdy ktoś w okresie PRL pisał o PRL, z reguły było to mocno licencjonowane i – owszem – mógł liczyć na ordery i pieniądze z kasy państwowej, ale szacunku w środowisku nie miał. W związku z tym lepiej było się trzymać głębszej przeszłości, a już najlepiej zajmować średniowieczem, bo to było całkowicie bezpieczne.
Te bariery zniknęły po 1990 roku.
Humaniści zawsze jednak podlegali pewnym naciskom politycznym. Dziś chyba nie zniknęło to całkowicie?
Dawniej naciski były bardzo wyraźne, jednoznaczne. Jak wspomniałem, one w dużej mierze zniknęły po 1990 roku.
Oczywiście są osoby, które mają taki lub inny temperament polityczny, jedni są bardziej lewicowi, inni prawicowi i to zarówno w doborze tematów, jak i w ich interpretacji, ale ogólnie rzecz biorąc nacisków politycznych – przynajmniej w moim przypadku – nie odczuwam.
Naturalnie strumień pieniędzy zazwyczaj płynie tam, gdzie jest to korzystne z punktu widzenia aktualnie rządzących. Wiadomo, że w ostatnim czasie pieniądze płynęły głównie do IPN, bo IPN był dość wygodnym narzędziem, jeśli chodzi o realizowanie tzw. polityki historycznej, na której szczególnie zależało władzy.
Uniwersytety mają jednak zdecydowanie większy zakres niezależności, zarówno w doborze tematyki, jak i sposobu prowadzenia badań. W związku z tym nie chciałbym użyć słowa, że byliśmy „karani”, ale w porównaniu do IPN niewątpliwie byliśmy traktowani po macoszemu w przydziale środków.
A ukaranie prof. Barbary Engelking i jej Instytutu?
W przypadku sprawy prof. Engelking moja Rada Dyscypliny (z tego, co słyszałem także inne Rady i instytucje) podjęła uchwałę w obronie wolności badań, pomimo głosów wymierzonych w Panią Profesor.
Ogólnie rzecz biorąc, to co działo się w ostatnich latach wokół nauki, nie budziło entuzjazmu i nierzadko było krytykowane przez środowisko historyków, ale – przynajmniej na UAM – nie odczuwałem atmosfery strachu i nie spotkałem się z jakimiś naciskami dotyczącymi kierunków czy wyników badań. Domyślam się, że inaczej wyglądało to w IPN, ale to całkiem inna struktura.
Pomimo niekorzystnych okoliczności środowiska uniwersyteckie zachowały daleko idącą autonomię. Oczywiście w naszym środowisku też istnieją podziały polityczne, ale funkcjonują niejako na marginesie i nie mają wpływu na bieżącą działalność naukową, przynajmniej na moim Wydziale.
Powiedzmy na koniec słowo o nakładach na badania, choć to akurat dotyczy wszystkich naukowców.
No cóż, nie sposób nie zauważyć, że w stosunku do potrzeb Polska przeznacza bardzo niewiele pieniędzy na naukę. Jest takie hasło, którym się wszyscy posługują: „Gospodarka oparta na wiedzy”. Tylko żeby wejść w pierwszą fazę gospodarki opartej na wiedzy, nakłady na naukę muszą przekroczyć 1 proc. PKB.
Druga faza już takiej średnio rozwiniętej gospodarki opartej na wiedzy wymaga nakładów na poziomie 1,5 -1,8 proc. Tymczasem w Polsce nakłady rządowe na Badania i Rozwój (BiR) nie przekraczają 0,5 proc., z czego na humanistykę idzie naprawdę mało. W ramach UE Polska zajmuje pod względem nakładów na BiR 16. miejsce na 27 państw.
Finansowanie ma podstawowe znaczenie, ale to nie jedyny problem, z jakim się borykamy.
Ogólnie rzecz biorąc, sytuacja w humanistyce jest bardzo zróżnicowana, zarówno w odniesieniu do poszczególnych dyscyplin, jak i ośrodków naukowych. Mamy silne i słabe ośrodki naukowe. Mamy różną dynamikę rozwoju poszczególnych dyscyplin. Mamy osiągnięcia i mocne strony, ale nie brakuje też problemów, w tym dotyczących szczególnie:
Na koniec, problemem jest również to, że przy całym potencjale intelektualnym i bogactwie badań humanistycznych nie potrafimy jako środowisko przekonać szerokiej opinii publicznej o pozytywnym wpływie humanistyki na otaczającą nas rzeczywistość, w tym na podnoszenie jakości życia.
Dla większości najważniejsze są kwestie gospodarcze, wzrost dochodów i poszerzanie konsumpcji.
To trochę gorzka refleksja, ale wydaje się, że Napoleon Bonaparte miał rację, gdy mówił, że „armia maszeruje na brzuchu”.
*Dr hab. Tadeusz Janicki: profesor nadzwyczajny w Instytucie Historii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie pracuje w Zakładzie Historii Gospodarczej. Od 2017 roku kierownik tego Zakładu, a od 2021 Prezes Polskiego Towarzystwa Historii Gospodarczej. Jego zainteresowania naukowe dotyczą historii społeczno-gospodarczej XIX i XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem dziejów wsi i rolnictwa Polski i Niemiec, historii okupacji hitlerowskiej ziem polskich, historii myśli politycznej polskiego ruchu ludowego, a także historii regionalnej Wielkopolski oraz polsko-niemieckich stosunków gospodarczych w XX wieku.
Nauka
Przemysław Czarnek
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego
Barbara Engelking
Bronisław Geremek
ekonomia
historia
historia i teraźniejszosć
IPN
NCN
PAN
studenci
Timothy Snyder
uczelnie wyższe
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze