Wyrażenie „Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej” nieprzypadkowo przypomina konstrukcyjnie „Latający Cyrk Monty Pythona”. W sporze o praworządność toczy się bitwa o słowa
3 grudnia podczas posiedzenia imitującego Zgromadzenie Ogólne Sędziów Trybunału Konstytucyjnego Julia Przyłębska wezwała do rezygnacji z popularnego określenia recenzującego jej pracę:
„Apeluję i żądam zaprzestania używania w przestrzeni publicznej sformułowania Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej. Trybunał Konstytucyjny jest organem konstytucyjnym, którego nazwa i działalność określone są przepisami art. 188 do 197 Konstytucji RP, a ja jestem jego prezesem”
- stwierdziła.
Słowa sędzi stanowią kontynuację presji wywieraną na media. Wcześniej Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji usiłowała cenzurować TVN24: twierdziła, że używanie rzeczonego sformułowania jest „nieprawdziwą informacją”, która „może stanowić element nękania, zastraszenia, a nawet mowy nienawiści”. Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar przedstawił odmienną opinię: KRRiT służy wolności słowa i mediów, a nie prewencyjnej kontroli środków społecznego przekazu.
Już w 2019 roku Stanisław Piotrowicz (jeszcze jako poseł, nie sędzia TK Julii Przyłębskiej) uznał podczas obrad Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, że Julię Przyłębską można tytułować wyłącznie „prezes Trybunału Konstytucyjnego”. Zaś Arkadiusz Mularczyk uważał mówienie o „sędziach dublerach” za język nienawiści winny śmierci dwóch spośród dublerów.
Nieprzypadkowo politycy PiS obawiają się siły słowa. Do perfekcji opanowali systematyczną przemoc symboliczną w tej postaci (np. sformułowania „kasta” do opisu niezawisłych sędziów), co stanowi jedną z głównych cech tzw. języka dobrej zmiany. W OKO.press oraz Archiwum Osiatyńskiego konsekwentnie odkłamujemy argumentacje służące do wypaczania konstytucyjnej natury Trybunału, Krajowej Rady Sądownictwa i odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów.
Rząd PiS wykreował katalog "instytucji postkonstytucyjnych" – alternatywny system władzy sądowniczej oparty na wzorze językowym ustawy zasadniczej i jej literalnej interpretacji. Nie reprezentują konstytucyjnych organów, lecz są widmami pasożytującymi na pustych (w obecnym stanie faktycznym) nazwach. W konsekwencji prowadzi to do językowej legitymizacji, a zwrot „Trybunał Konstytucyjny” wciąż pada bezrefleksyjnie w debacie.
Rozdźwięk między językiem a rzeczywistością prowokuje sprzeczności. Oczekujemy od widma pozorów sprawczości w imię zasad państwa prawa. Ale gdy rząd odwleka publikację wyroku ograniczającego prawa kobiet, uważamy to za nieprawne działanie – jednocześnie kwestionując prawo organu do wydawania decyzji.
W eksperckich dyskusjach o praworządności dominują dwa wzorce metaforyczne – medyczny i sztuk scenicznych.
W pierwszym przypadku mowa przykładowo o „chorobie” (pogarda dla legalizmu), „szczepionce” (wyrok TSUE) czy „ognisku zarazy” (instytucje pokroju neoKRS). Nie jest to jednak znak pandemicznych czasów, ale zakorzeniona praktyka. Prof. Marcin Matczak porównując system sprawiedliwości do szpitala, pisze: „Szpital i sąd to dwa miejsca, gdzie człowiek czuje się chyba najbardziej bezbronny wobec sił, nad którymi nie ma pełnej, a czasami żadnej kontroli”.
Druga konwencja wywodzi się ze związku teatru i polityki (równie ugruntowanego – prof. Ewa Łętowska napisała książkę o bliskości prawa i opery). W ten sposób metaforyka dublera scenicznego – zastępcy – zawładnęła dyskusją o nieprawnie wybranych sędziach Trybunału Julii Przyłębskiej.
Obydwie konwencje pozwalają prawnikom objaśniać zawiłe mechanizmy prawa. Warto jednak przyjrzeć się anarchizującym eksperymentom na języku – zapytać, co działa i skupia na sobie uwagę, a co znika w natłoku artykułów i wpisów w mediach społecznościowych. Wyrażenia silnie deprecjonujące (np. „kucharka Prezesa”) zostaną na marginesie jako ujawniające bardziej nastroje społeczne niż naturę problemu (estetyką protestu zajął się już Michał Danielewski).
Główne kierunki inwencji przedstawiają Trybunał Konstytucji jako grupę mistyfikatorów udających sędziów – sobowtóry uczestniczące w źle wyreżyserowanym spektaklu. Wyrażenie „Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej” nieprzypadkowo przypomina konstrukcyjnie „Latający Cyrk Monty Pythona”. Tym tropem podąża także teza o „okupującej budynek amatorskiej grupie rekonstrukcyjnej Trybunału Konstytucyjnego pod wodzą magister Przyłębskiej” (w skrócie: grupie rekonstrukcyjnej TK). Prof. Wojciech Sadurski mówił, że Julia Przyłębska i Mariusz Muszyński „udają kogoś innego niż są w rzeczywistości”.
Na kanwie tych samych skojarzeń w 2016 roku powstał termin „sędzia-dubler” (później już po prostu „dubler”). Szeroko przyjęty i powszechnie używany wobec nieprawnie wybranych sędziów. Krzysztof Burneto w „Polityce” przypomina, że „sędziowie-dublerzy” przeniknęli nawet do języka sądowego w kontekście wadliwych wyroków z udziałem nieprawidłowego składu sędziowskiego.
Z konwencją teatralną koresponduje fakt, że „Trybunał Konstytucyjny” zostaje wewnętrznie nienaruszony. Cieszący się szacunkiem organ nie podlega atakowi, lecz jedynie osoby bezprawnie w nim zasiadające. Prof. Sadurski w „Polskim kryzysie konstytucyjnym” pisze konsekwentnie o neoKRS (organie pozostającym na boku życia politycznego przed rządami PiS), jednocześnie zostaje przy „Trybunale Konstytucyjnym”, opisując wyczyny sędziów Piotrowicza i Pawłowicz – ostatni akt degeneracji instytucji.
Potwierdzenie językowego dystansu między właściwą instytucją a doraźną obsadą PiS przynosi inna popularna forma oparta na pozorze – „fasadowy Trybunał Konstytucyjny”.
Losy wizerunku instytucji stojącej na straży niezależności sądów i niezawisłości sędziów po kwietniu 2018 roku zmieniły się w podobnym tonie – słyszeliśmy i słyszymy o „organie podającym się za Krajową Radę Sądownictwa”. Ukonstytuowane wtedy ciało zaczęto nazywać także „nową KRS”. Termin nie oddawał bezprawnego charakteru przemian, sugerując pozytywną transformację lub ambiwalentny stosunek (dla wyborców PiS mogło to oznaczać pozbycie się sędziów ze „złą przeszłością”).
Niedługo później utarło się nowe określenie – „neoKRS”. Po raz pierwszy pojawiło się na Twitterze 12 lipca 2018 roku. Tego dnia sędzia Stanisław Zabłocki z Sądu Najwyższego użył go w rozmowie z Moniką Olejnik po tym, jak neoKRS zdyskwalifikowała Zabłockiego i siedmiu innych sędziów SN, którzy mimo ukończonych 65 lat wystąpili o pozostawienie na stanowiskach (ostatecznie sędzia Zabłocki odszedł z SN w lutym 2020 roku po wejściu ustawy kagańcowej). Szybko zdobyło powszechne uznanie i dziś aranżuje większość wypowiedzi dotyczących patologii Krajowej Rady Sądownictwa.
Poza ekonomicznym zapisem to przede wszystkim czytelny komunikat. W kontekście politycznym przedrostek „neo” funkcjonuje jako napiętnowanie najgroźniejszych dla danej grupy zjawisk, na przykład „neomarksizm” dla zwolenników Solidarnej Polski czy „neoliberalizm” dla wyborców lewicy.
Innym stale wpisanym zwrotem jest „upolityczniona KRS”. Nie budzi jednak emocji takich jak „neoKRS” ze względu na poziom skomplikowania wyboru sędziów w ramach trójpodziału władz. Ponadto propaganda PiS podkreśla, że w całej Europie w obsadę stanowisk sędziowskich są zaangażowani politycy.
Krajowa Rada Sądownictwa uczestniczy w wyborze kandydatów do Sądu Najwyższego, zatem pojawiło się pytanie o jego status – czy jest neo-sądem, zatem neoSN. Wyrażenie nie przyjęło się szeroko. Po części z tych samych powodów, dla których „Trybunał Konstytucyjny” zachował integralność, po części dlatego, że byłaby to wtórność (Patryk Jaki śmiał się, że opozycja proponuje nowy ustrój – neoTK, neoSN, neo-wybory).
Kwestie te nie dotyczą niesławnej Izby Dyscyplinarnej. Nie jest sądem, lecz jednostką organizacyjną „wrzuconą” administracyjnie do Sądu Najwyższego (do tego sprzecznie z konstytucją). Od dłuższego czasu zbierają się wokół niej czarne chmury, jednak nie doczekała się powszechnych określeń ujawniających jej wątpliwy legalizm. Co wynika z tego, że nikogo nie zastępuje. Jest nowym ciałem – nie pasożytuje bezpośrednio na konstytucji.
Mikołaj Małecki z Krakowskiego Instytutu Prawa Karnego czy Michał Wawrykiewicz z Wolnych Sądów piszą o „neoIzbie”. Formuła ta – mało rozpowszechniona – nastręcza kilka problemów. Po pierwsze, Izba Dyscyplinarna SN nie jest kontynuacją ani pochodną wcześniejszych zjawisk, więc przedrostek „neo” niczego nie wyjaśnia. Po drugie, zbitka "neoIzba" jest niewygodna w komunikacji. Po trzecie, operuje na zużytym wzorze (który w natłoku innych podobnych nie sprawia wrażenia wiarygodnego).
Do wyobraźni bardziej przemawiałaby kontynuacja uznanego podkreślenia „represyjności” i „kagańcowości” reform, czyli odniesienie do ustawy o ustroju sądów powszechnych z 2019 roku.
W ten sposób mamy do czynienia z Izbą Represyjną Sądu Najwyższego – bezpośrednie ujęcie tego, czym zajmuje się analizowany przez TSUE aparat kontroli władzy nad sądownictwem.
Uczestnicy walki o praworządność stale szukają pomysłów na odparcie manipulacji prawnych kreowanych przez większość sejmową. Ich siłą – niezależnie od kreatywności języka – pozostaje wyraźne odróżnienie między legalnym wzorcem a wypaczoną formą. Reguła stylistyczna pozostaje drugorzędna. Większą siłę oddziaływania przekazują zwroty wskazujące bezpośrednio na specyfikę nieprawidłowości.
Język modeluje postrzeganie rzeczywistości, o czym wiedzą wszyscy realizatorzy władzy autorytarnej. Zmagania o zdarcie iluzji wymagają wspólnych praktyk i samodyscypliny. Solidarny (niekoniecznie jednorodny) front języka to element wspólnego przekazu politycznego – bojkotu alternatywnego państwa PiS poza konstytucją. W tym przypadku w różnorodności siła.
Komentarze