0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Maciek Jazwiecki / Agencja GazetaMaciek Jazwiecki / A...

„To jest rozmowa na długie godziny. Tyle jest błędów" – zapowiada dr Paweł Grzesiowski, immunolog, pediatra. Faktycznie lista jest długa.

Zarzut 1: decydują politycy, a nie eksperci

„Pandemią powinien się zajmować jeden ośrodek decyzyjny – osoba odpowiedzialna z zespołem specjalistów, epidemiologów, osób od organizacji ochrony zdrowia. A nie minister. Bo pandemia jest tylko wycinkiem działalności ministerstwa" – tłumaczy dr Jerzy Friediger, chirurg, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Stefana Żeromskiego SPZOZ w Krakowie. Z ramienia Naczelnej Rady Lekarskiej zajmuje się kwestiami szpitali w Polsce.

Pomysł panelu ekspertów gorąco popiera też Adam Szeląg, ginekolog i onkolog. Przez ponad 30 lat pracował w Szwecji, dwukrotnie został wybrany najlepszym lekarzem tego kraju. Był przez wiele lat ordynatorem w Klinice Uniwersyteckiej w Lund. Decyzje mają podejmować ludzie, którzy się na pandemii znają, a nie laicy, jak np. premier" – zaznacza.

W Szwecji takiemu zespołowi przewodzi Anders Tegnell – główny epidemiolog, twórca szwedzkiej koncepcji walki z COVID-19. Kieruje on Krajową Radą Zdrowia i Opieki Społecznej, złożoną z kilkunastu naukowców, a nie polityków. Szwecja, krytykowana za brak lockdownu i ponad 5 tys. zgonów na wiosnę, obecnie jest chwalona. Eksperci zdecydowali o korekcie strategii (kontrola epidemiczna, więcej restrykcji) i mimo wzrostu przypadków liczba zgonów jest tam bardzo niska. W Niemczech, które były skuteczne w pierwszej fali pandemii, najistotniejszą rolę w budowaniu strategii walki i działań także odegrali naukowcy, zwłaszcza wirusolodzy.

Przeczytaj także:

Tymczasem w Polsce to politycy grają pierwsze skrzypce. Jeśli wspierają się fachowcami, to tylko podległymi sobie. Niezależnych nie chcą słuchać.

„Decyzje Ministerstwa Zdrowia związane z pandemią w ogóle nie są i nie były konsultowane z Naczelną Izbą Lekarską" – twierdzi rzecznik NIL Rafał Hołubicki. Izba od początku pandemii starała się, by włączyć jej specjalistów do sztabów zarządzania kryzysowego na poziomie krajowym i wojewódzkim. Zignorowano jej apele. „Władze nadal nas nie słuchają. Od początku pandemii formalnie ani razu nasze stowarzyszenie i jego członkowie nie byli zaproszeni do konsultacji działań związanych z walką z COVID-19" – twierdzi prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych. Raz został zaproszony przez ministra Adama Niedzielskiego w roli... obserwatora.

Za ministra Łukasza Szumowskiego było jeszcze gorzej. Autor niniejszego raportu w czerwcu rozmawiał ekspertami, z którymi MZ miało się konsultować w sprawach pandemii. Konsultant krajowy ds. epidemiologii, prof. Iwona Paradowska-Stankiewicz, oprócz zapytań i próśb eksperckich jakie do niej czasami trafiały, tylko RAZ brała udział w spotkaniu sztabu kryzysowego. Prof. Andrzej Horban, konsultant krajowy ds. chorób zakaźnych, z którym – według rzecznika MZ – ministerstwo miało „kontakt praktycznie stały”, twierdził, że ANI RAZU nie brał udziału w sztabach kryzysowych w sprawie pandemii. Dyrektor Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego - Państwowego Zakładu Higieny, dr Grzegorz Juszczyk przyznawał, że sporo dostawali zapytań z MZ w sprawie pandemii i przygotowywali odpowiedzi na nie, ale zaznaczał „trudno to jednak nazywać konsultowaniem”. Nie brali udziału w podejmowaniu decyzji.

Nikt z moich rozmówców nie przyznał się do autorstwa mocno krytykowanych posunięć władz (np. wesel do 150 osób, pozwoleń na działanie kopalń, zamknięcia lasów i parków itp). Ministerstwo zapytane, kto był autorem tychże, milczało.

O tym jak bardzo „ceniona" w czasie pandemii była w ministerstwie wiedza fachowców, może świadczyć fakt, że w połowie maja minister Szumowski nagle rozwiązał Radę Naukową MZ, składającą się z 40 specjalistów, autorytetów w swoich dziedzinach medycznych. Dopiero 19 października premier Morawiecki poinformował, że przy rządzie powstaje rada ekspertów, której zadaniem będzie wspierać władze w walce z epidemią. Na jej czele stanął prof. Andrzej Horban.

Zarzut 2: za mało testów – wykonujemy mniej niż Bhutan

„Powinniśmy robić 50-60 tys. testów dziennie" – twierdzi dr Grzesiowski. Czyli o 50 proc. więcej niż średnio w ostatnim tygodniu. Prawie wszyscy nasi rozmówcy powtarzają: więcej testów. „To oczywiste" – uważa prof. Paradowska-Stankiewicz. Chwalony na świecie za skuteczność walki Niemiec z pandemią minister zdrowia Jens Spahn tłumaczył, że trzeba dużo testować, bo to jest jak „światło w ciemnościach” – bez wiedzy, ile osób jest chorych i już przeszło chorobę, władze działałyby po omacku. „A nie możesz kontrolować tego, czego nie widzisz" – przekonywał minister.

Nad Renem już w kwietniu wykonywano po 300 tys. testów tygodniowo – to poziom, który w Polsce udało się osiągnąć dopiero teraz. Przedtem średnio dziennie wykonywaliśmy 16,5 tys. Efekty? W momencie realizacji tego materiału Polska wykonała 107 tys. testów na milion mieszkańców. Pod tym względem jesteśmy dopiero na 82. pozycji na świecie. To wielokrotnie mniej niż nie tylko kraje Zachodu (np. Islandia – 9 razy więcej; Dania – 8 razy, Wlk. Brytania i USA – 4 razy), ale także Rosja (3,5) Litwa (3), a nawet Białoruś (2,2) czy Bhutan (2 razy)!

Mało testów to mało wykrytych chorych, czyli dużo zakażających nieświadomie. „Cały czas mamy niedoszacowanie 10-krotne – gdy było 200 przypadków potwierdzonych, to faktycznie mieliśmy 2 tys. nowych chorych" – mówi dr Grzesiowski. Podobnie uważa dr Jakub Zieliński, członek Zespołu Modelu Epidemiologicznego w Interdyscyplinarnym Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego: faktycznie nowych chorych mamy co najmniej 9 razy więcej niż oficjalnie wykrywanych. W rzeczywistości więc, gdy wykrywamy ok. 7-9 tys. chorych dziennie, to faktycznie mamy 70-90 tys. nowych zachorowań. Z czego tylko 1/10 wie, że choruje i izoluje się. Reszta to armia roznosicieli wirusa, która dynamicznie spycha nas w kierunku niewydolności systemu służby zdrowia.

Prof. Paradowska-Stankiewicz uważa, iż powinno się testować także: osoby z kontaktu w ognisku wirusa i kończące kwarantannę – u niektórych pojawiają się objawy dopiero po 10 dniach, więc mogą zarażać, personel medyczny w odstępach 2 tygodniowych, co jakiś czas osoby starsze w placówkach zinstytucjonalizowanych oraz ich personel.

Prof. Flisiak zaznacza, że przed zwiększeniem ilości testów trzeba najpierw zwiększyć przepustowość systemu opieki dla chorych. Według niego oddziały obserwacyjne dla osób z COVID-19 powinno się tworzyć w każdym szpitalu, także powiatowych. 19 października rząd zapowiedział taką zmianę w obliczu gwałtownie rosnących zachorowań – chce przekształcić część szpitali powiatowych w jednoimienne, leczące tylko COVID-19.

Zarzut 3: celowe zaniżanie liczby wykrywanych chorych

Przez cały wrzesień lekarz POZ w trakcie telekonsultacji mógł skierować pacjenta na test na COVID-19 tylko wtedy, gdy występowały u niego aż 4 objawy naraz (gorączka powyżej 38 st. C, duszności, kaszel, utrata węchu lub smaku). Pozostali pacjenci musieli zostać zbadani przez lekarza przed skierowaniem na test. Przeciwko temu protestowali lekarze rodzinni, obawiając się zakażeń w przychodniach.

Według szefa Porozumienia Zielonogórskiego (zrzesza lekarzy rodzinnych), dr Jacka Krajewskiego, było to celowe działanie rządzących, mające na celu zmniejszenie liczby kierowanych na testy, a tym samym liczbę wykrywanych osób z COVID-19. Bo wszystkie te objawy jednocześnie występują jedynie u 3-4 proc. chorych. Reszta nietestowanych nieświadomie zarażała – i to nakręcało rekordy nowych zachorowań w Polsce.

Mimo szerokiej krytyki przez lekarzy i ekspertów - ministerstwo anulowało ten przepis dopiero 8 października, wcześniej jednak konsultując nowe rozwiązania ze środowiskiem lekarskim. Teraz każdy pacjent z objawami mogącymi sugerować COVID-19 może być skierowany na test po teleporadzie. Dr Grzesiowski nie rozumie, czemu czekano tak długo. „Każdy dzień zwłoki to jest już za późno!" – podkreśla.

Zarzut 4: ograniczanie grona lekarzy, którzy mogą kierować na testy

Naczelna Rada Lekarska od miesięcy wnosiła do Ministerstwa Zdrowia, by skierowania na testy pod kątem COVID-19 mogli wykonywać także lekarze innych specjalizacji niż tylko POZ czy zakaźnicy. Ostatni raz NRL wysłał takie pismo ministrowi Niedzielskiemu 1 października. Środowisko popiera ten postulat. „Jeśli jestem chirurgiem z 40-letnim stażem pracy, to nie mogę skierować pacjenta na badanie pod kątem COVID-19?" – z niedowierzaniem pyta dr Friediger.

Ale to rozwiązanie znacznie zwiększyłoby liczbę wykonywanych testów, a co za tym idzie – wykrywanych chorych.

MZ w rozporządzeniu z 8 października dodało możliwość kierowania na testy przez lekarzy ze szpitali I stopnia w strategii antyCovid (powiatowych), ale to według NRL nadal za mało. „Dalej uważamy, że wszyscy powinni mieć taką możliwość" – zaznacza dr Friediger.

Zarzut 5: brak testów i zbyt długie oczekiwanie na wynik

Testujemy na pół gwizdka, a mimo tego już zaczyna brakować testów PCR. Prezes Krajowej Rady Diagnostów Laboratoryjnych Alina Niewiadomska 9 października informowała, że są deficyty i problem jest „poważny”. Brak zwłaszcza testów amerykańskiej firmy Cepheid – w Polsce działa 160 aparatów do nich.

Lekarze domagają się też, by na wynik testów nie czekało się jak teraz 1-2-3 dni, a nie dłużej niż 6-12 godzin. „To ważne z punktu widzenia epidemiologicznego. Jeśli pacjent jest na SOR, musimy jak najszybciej wiedzieć, czy jest zainfekowany. A do momentu uzyskania wyników nie możemy go przenieść na oddział" – tłumaczy dr Friediger. Podobnie jest z osobami, które miały testy, ale wróciły do domu – dopiero gdy jest dodatni wynik, nakładana jest na nie izolacja.

Skrócenie czasu oczekiwania na wynik technicznie jest możliwe – poseł Przemysław Czarnek czekał w lubelskim Sanepidzie półtorej godziny od pobrania wymazu. Zastosowano test trójgenowy – droższy, więc niedostępny dla Kowalskich.

W dodatku Ministerstwo Zdrowia zmusza lekarzy do stosowania testów antygenowych pierwszej generacji, które są tak mało skuteczne, że powinno się z nich zrezygnować. Apeluje o to Polskie Towarzystwo Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych. Resort wysłał do szpitali te bezużyteczne, ale zakupione za 30 mln dolarów testy koreańskiej firmy PCL mimo miażdżących ekspertyz. Ich skuteczność, zbadana w polskich ośrodkach, wynosi od 62 proc. do zera, czyli zdarza się, że nie wykryją żadnego chorego. „Stosowanie ich to rzucanie monetą" – uważa prof. Flisiak.

Zarzut 6: przeciążenie specjalistów od chorób zakaźnych

Wprowadzony we wrześniu obowiązek kierowania przez lekarza POZ każdego pacjenta z wykrytym zakażeniem SARS-CoV-2 do oddziału chorób zakaźnych wywołał wściekłość zakaźników. Na stronie ich towarzystwa (PTEiLCHZ) 25 września opublikowano listy oburzonych medyków tej specjalizacji. „Tylko pierwszy dzień funkcjonowania tego zarządzenia spowodował zatkanie izb przyjęć, a w kolejnych dniach sparaliżuje oddziały zakaźne" – informował 24 września ministra zdrowia prof. Flisiak.

Oddziały zakaźne powinny się zajmować chorymi w zaawansowanym stanie, a nie „skąpo lub wręcz bezobjawowymi”. Ci mają trafiać do lekarzy POZ, których jest 46 razy więcej niż zakaźników (ok. 22 tys. vs 479). Stowarzyszenie przewidywało, że te przepisy doprowadzą do „całkowitego braku kontroli nad epidemią”. „To była taka bzdura, że na szczęście ministerstwo szybko się wycofało z tych przepisów" – zaznacza prof. Flisiak. Jednak ich wprowadzenie jest dowodem na brak konsultacji ze specjalistami i środowiskiem.

Zarzut 7: dezinformacja + propaganda

„Mam wrażenie, że to, co robi rząd, to głównie propaganda. Popełniano błąd za błędem, a ja nie słyszałem nawet raz, by rząd przyznał się do tego" – zauważa Adam Szeląg. Według dr. Grzesiowskiego działania rządu to improwizacja i często deklaracje bez pokrycia w rzeczywistości. Przykład: rząd chwali się długą listą laboratoriów. Tymczasem są na niej też szpitalne placówki, które wykonują po 50-70 testów tylko dla własnych pacjentów. Poza tym według Grzesiowskiego podając liczbę respiratorów, rząd liczy także te, które stoją w magazynach. Zaś w przypadku łóżek dla pacjentów z COVID-19 podają ile – decyzją wojewodów – ma ich być, a nie ile ich faktycznie jest. „Wojewodowie i starostowie żyją w sztucznym świecie danych z tabelek, których nikt im nie weryfikuje. Tak powstają np. wirtualne łóżka" – uważa dr Grzesiowski.

Efekty? Dzień wcześniej ten immunolog próbował wysłać pacjentkę z placówki I stopnia zabezpieczenia do wyższego stopnia referencyjnego. Brak miejsc w Warszawie, choć miały być. „Wojewoda odsyła nas do Centrum Zarządzania Kryzysowego, a tam pan mówi, że nic o tym nie wie i nie załatwia miejsc w szpitalach. Ten system po prostu nie działa!" – kończy dr Grzesiowski.

Zarzut 8: personel nie jest motywowany

„Ze względu na zagrożenie dla personelu, szpitale powinny mieć wyższe pieniądze za oddziały z pacjentami COVID-19" – uważa dr Friediger. Tymczasem obecnie to, co szpitale dostają za łóżka dla pacjentów z koronawirusem, odejmowane jest od ryczałtu dla placówki. Miejsca dla chorych są, ale nie ma ich kto obsługiwać – dlaczego lekarze, zwłaszcza emeryci, mają ryzykować zdrowie i życie na dodatkowych dyżurach? Przymusowe skierowania do pracy przez wojewodę tylko rozjuszają personel medyczny.

Dyrektor Friediger przyznaje, że są dodatki rzędu 5o proc. pensji podstawowej dla lekarzy pracujących wyłącznie na oddziale covidowym, którzy zrezygnują z zatrudnienia gdzie indziej. „Ale jeśli np. na naszym oddziale zakaźnym w ciągu miesiąca było hospitalizowanych dwoje dzieci, przez jeden dzień, bez rozpoznania COVID-19, to wszyscy stracili ten dodatek. To jest idiotyczne!" - podkreśla.

PTEiLCHZ od kwietnia toczy bój o uznanie specjalizacji chorób zakaźnych za priorytetową. Bez efektów. A to podniosłoby prestiż specjalności, doceniło pracę tych ludzi. To o tyle istotne, że według prof. Flisiaka wielu specjalistów od chorób zakaźnych, którzy pracują, choć są na emeryturze, chce z końcem roku odejść. „Minister Szumowski nas lekceważył" – twierdzi prof. Flisiak. Teraz oliwy do ognia dolewają inni politycy – np. wicepremier Jacek Sasin, który mówi o „braku zaangażowania” lekarzy w walce z pandemią.

W dodatku minister zdrowia chce, by w budżetach dla szpitali, nie było zaznaczone, jaka ich część jest przeznaczona na podwyżki dla pielęgniarek, tzw. zembalowe. Pielęgniarki protestują - to może zmniejszyć ich wynagrodzenia nawet o ¼. Na początku września personel medyczny stracił też prawo do 1oo proc. wynagrodzenia na chorobowym.

Rząd próbuje teraz w trybie przyśpieszonym uchwalić ustawę „kamaszową", czyli nowelizację ustawy o zapobieganiu chorobom zakaźnym, która zmieni warunki kierowania personelu medycznego do pracy.

Do tej pory nie wolno było wezwać obojga rodziców dzieci do 14. roku życia i osób powyżej 60. roku życia. Na mocy nowelizacji będzie można skierować do pracy jednego rodzica niepełnoletniego dziecka i mężczyzn do 65. roku życia. Wróci za to 100 proc. chorobowego, a dodatki COVID-19 wyniosą 200 proc. wynagrodzenia. Poza tym nowela zwalnia od odpowiedzialności karnej, ale nie cywilnej i zawodowej w przypadku nieumyślnego błędu przy opiece nad chorymi na COVID-19 i otwiera drogę do zatrudniania personelu medycznego spoza Unii Europejskiej.

Lekarze protestują, bo znowu nikt nie spytał ich o zdanie. Naczelna Izba Lekarska oświadczyła, że „w proponowanych regulacjach znajdujemy odbicie wrogich wypowiedzi polityków, obarczających nasze środowisko odpowiedzialnością za dramatyczną sytuację w ochronie zdrowia. Dostajemy rozwiązania restrykcyjne, dyscyplinujące, dzielące środowisko, prowokujące konflikty wewnętrzne i z otoczeniem, co grozi dodatkowym osłabieniem zaufania do środowiska lekarskiego, a także pozostałych zawodów medycznych".

Zarzut 9: ustawa o ratownictwie to bubel

Według prof. Flisiaka ta ustawa jest „do natychmiastowej poprawki”, bo obecne przepisy paraliżują transport chorych – gdy „koronawirusowe” sanitarki są przeciążone, to karetki „systemowe”, które nie mogą przewozić osób z podejrzeniem COVID-19, stoją puste. W efekcie chorzy muszą długo czekać na transport. Według prof. Flisiaka doprowadza to nawet do zgonów pacjentów w poważnym stanie.

Zarzut 10: niedofinansowany sanepid, bez dodatkowego zatrudnienia

„Zwiększenie zatrudnienia i budżetu sanepidu z powodu pandemii to podstawowa kwestia do naprawy!" – uważa prof. Paradowska-Stankiewicz. Przyklaskują jej prof. Flisiak i dr Friediger. Bo mimo nowelizacji budżetu na 2020 roku i kilku specustaw, rządzący nie zwiększyli budżetu sanepidu mimo oczywistej potrzeby – w 2020 roku ma dostać w sumie ok. 1,3 mld zł. Rzecznik Ministerstwa Zdrowia Wojciech Andrusiewicz we wrześniu informował o dodatkowych 95 mln zł dla powiatowych i wojewódzkich stacji. Do końca roku rządzący obiecują kolejne 50 mln zł. Ale to kropla w morzu potrzeb – sanepid nie zwiększył zatrudnienia, jedynie przerzuca pracowników między placówkami.

A ci pracują po kilkanaście godzin dziennie, przez 7 dni w tygodniu, niektórzy od miesięcy nie mieli dnia wolnego – opisywał to reportaż w TVN24. Chorzy i ludzie na kwarantannach nie mogą się dodzwonić do sanepidu dniami, a nawet tygodniami.

Pracownicy sanepidów skarżą się, że pracują głównie na arkuszach Excela, dokumenty skanują, wysyłają faksem, a w niektórych placówkach nawet nadal kopiują przez kalkę (sic!) – przyznał to główny inspektor sanitarny, dr Jarosław Pinkas. Prace nad systemem teleinformatycznym dla sanepidu dopiero trwają.

Przepracowani ludzie bez odpowiednich narzędzi popełniają tysiące błędów – na Śląsku rodziny tkwiły na kwarantannie nawet 7 tygodni, bo sanepid zapominał o nich, gubił próbki czy wyniki. W Rybniku urząd miasta zaproponował do pomocy swoich urzędników – wojewoda śląski odmówił. Stowarzyszenie Gmin i Powiatów Małopolski oraz Federacja Regionalnych Związków Gmin i Powiatów Rzeczypospolitej Polskiej na początku września zaapelowały do premiera i rządu o natychmiastowe zwiększenie zatrudnienia w sanepidzie. O 100 proc. – to też obrazuje skalę deficytu rąk do pracy!

W dodatku ci pracownicy z pierwszej linii frontu walki z COVID-19 są licho opłacani – w ubiegłym roku szeregowy pracownik Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Krakowie z dodatkami dostawał średnio 3565 zł brutto. Gazeta.pl donosiła, iż wielu ma pensje poniżej płacy minimalnej.

Tymczasem sumaryczny koszt pandemii w tym roku dla budżetu państwa może się zamknąć w kwocie 300 miliardów zł! Do końca 2021 roku nasz rząd z powodu wywołanego przez nią kryzysu ma zadłużyć Polskę nawet o 500 mld zł.

Zarzut 11: brak tymczasowych zespołów, które wesprą sanepid

W Niemczech jeszcze w marcu stworzono instytucję tzw. agentów ds. bezpieczeństwa. To studenci i urzędnicy, którzy nie mieli zajęcia podczas lockdownu. Zajmują się tym, czym u nas przeciążony sanepid – wywiadami z zakażonymi i wyszukiwaniem potencjalnie zakażonych. Telefonicznie nakłaniają ich do samoizolacji lub do wykonania testów. To ogranicza wzrost pandemii. Analogiczne wsparcie stworzono w Wielkiej Brytanii, Korei Południowej, na Tajwanie. Te dwa azjatyckie kraje wręcz wzorcowo radzą sobie z pandemią. „To bardzo dobry pomysł na wsparcie sanepidu ze zbyt małą liczbą pracowników" – chwali prof. Paradowska-Stankiewicz. MZ ani rząd na ten pomysł nie wpadli do tej pory. Dopiero teraz wojewoda mazowiecki chce oddelegować urzędników z samorządów do pomocy w wywiadzie epidemiologicznym.

Niemcy na agentów ds. bezpieczeństwa przeznaczyły 11 mln euro –„grosze” przy kosztach pandemii.

Zarzut 12: brak planowania

Zamiast przygotowywać Polskę do drugiej fali pandemii – która była pewna – rządzący skupili się na pomocy Andrzejowi Dudzie w kampanii wyborczej, a potem rozgrywkach wewnątrz Zjednoczonej Prawicy. W efekcie zaczyna brakować testów, brak jest szczepionek na grypę, a nawet Remdesiviru - jedynego leku przeciwwirusowego zarejestrowanego do terapii COVID-19. „Jeśli będzie przerwa w zaopatrzeniu – bez trudu da się sprawdzić o ile wzrosła śmiertelność w tym okresie i zapytać, kto personalnie ponosi winę za śmierć ludzi, których można było uratować” – PTEiLCHZ na swojej stronie internetowej mocno krytykuje brak tego leku.

Reuters na początku października donosił, że Remdesiviru brakowało w kilku krajach EU. Zapasy światowe wykupiły USA.

Zarzut 13: władza niegodna zaufania

„W tej chwili tego zaufania już nie ma. Za wiele machlojek oszustw. Ludzie nie wierzą tej władzy" – uważa doktor Szeląg. Rządzący nie tylko nie zbudowali dobrej relacji ze społeczeństwem, ale robili wiele, aby zniszczyć zaufanie do swoich działań. Poprzez sprzeczne i chaotyczne decyzje (maseczki niepotrzebne, potem obowiązkowe, lasy zamknięte – otwarte itd.). skandaliczne słowa (np. dr Pinkasa o tym, że strasząca pandemią opozycja powinna włożyć sobie „lód do majtek”) i afery (zakupy bezużytecznych maseczek, testów, respiratorów-widmo). Negowanie zagrożenia ze strony wirusa tuż przed wyborami (Morawiecki: „wirus jest w odwrocie, nie trzeba się go bać”), ukrywanie informacji o zakażeniach personelu medycznego, zaniżanie liczby zgonów, itd.

Efekty? W maju jedynie 21 proc. Polaków wierzyła w statystyki podawane przez rząd, a tylko 33 proc. ufała mu w sprawie walki z pandemią – to był drugi od końca wynik w UE! Obecnie zaś co czwarty Polak uważa, że pandemia to spisek m.in. polityków lub, że wirus nie stanowi zagrożenia. Nawet słuszne zalecenia rządzących są ignorowane, bo społeczeństwo nie wierzy władzy, która tak wiele razy kluczyła, kłamała i ukrywała fakty.

Między innymi z powodu braku zaufania do rządu aplikacja ProteGo Safe, która miała informować o potencjalnym kontakcie z osobą zakażoną i uratować nas przed drugą falą pandemii, nie cieszy się popularnością. „A Pegasus wam już nie wystarcza?" – pytali internauci pod apelem Ministerstwa Zdrowia o instalowanie aplikacji. Od jej premiery na koniec kwietnia pobrano ją w sklepie Play na Androida ponad 500 tys. razy. Według portalu Spider's Web, aby działała, powinno ją używać 20 mln Polaków.

Dla porównania, gdy w połowie czerwca niemiecki rząd wypuścił aplikację ostrzegającą przed zakażonymi – Corona-Warn-App, pół miliona osób pobrało ją w ciągu kilkunastu godzin. Do 22 września było to już 18,4 mln osób. Ale niemiecki rząd najpierw zapracował na zaufanie obywateli skuteczną walką z pandemią i dobrą komunikacją ze społeczeństwem. Poparcie dla kanclerz Merkel podskoczyło do 80 proc.

Zarzut 14: władza ponad prawem

„Kwarantanna, maseczki i tym podobne obostrzenia powinny dotyczyć całego społeczeństwa. A zwłaszcza polityków, bo władza jest przykładem dla ludzi" – uważa prof. Paradowska-Stankiewicz. Tymczasem rządzący wielokrotnie udowodnili, że w kwestii pandemii oni są ponad resztą narodu. Wymieńmy tylko kilka przykładów:

  • 10 kwietnia: Jarosław Kaczyński i grono członków PiS organizują miesięcznicę smoleńską. Idą pod pomnik ofiar bez zachowania dystansu i bez maseczek;
  • maj: premier Morawiecki ogłasza ograniczenia w restauracjach, m.in.: przy jednym stoliku może przebywać rodzina lub osoby pozostające we wspólnym gospodarstwie domowym. Po czym Kancelaria Premiera publikuje serię zdjęć, na których Morawiecki siedzi przy stoliku ze współpracownikami i właścicielami restauracji, bez maseczek.
  • 7 października: minister Mariusz Błaszczak zostaje skierowany na 10-dniową kwarantannę. Trzy dni później pojawia się na miesięcznicy smoleńskiej.

Takie sytuacje pokazują obywatelom, że nie powinni przejmować się ograniczeniami. I nakręcają spiralę teorii spiskowych koronasceptyków.

Zarzut 15: absurd bez logiki

Rząd zadecydował, że od 12 października restauracje, kluby i knajpki będą zamykane o 22:00, by ludzie nie upijali się w nich, nie tańczyli i w inny sposób nie łamali dystansu społecznego. Nasi rozmówcy uważają to za słuszne działanie. Ale jednocześnie w całym kraju można było nadal organizować wesela do 75 osób, a w strefach czerwonych - do 50 osób. Tak jakby na nich ludzie się nie upijali, nie tańczyli i nie łamali zasady dystansu. A to na weselach, a nie w klubach nocnych znajdziemy najbardziej narażonych na koronawirusa – seniorów. Dopiero tydzień później wprowadzono zakaz organizowana wesel w czerwonych strefach, a w żółtych ograniczono liczbę uczestników do 20 osób.

Ta lista zarzutów nie jest zamknięta. Z powodu obecnego przeciążenia pracą specjalistów, nie udało nam się porozmawiać z wieloma z nich.

Udostępnij:

Krzysztof Boczek

Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.

Komentarze