0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot Alex WROBLEWSKI / AFP.Fot Alex WROBLEWSKI ...

Ameryka żyje sprawą Jeffreya Epsteina. Oficjalnie inwestor finansowy, przez dekady werbował i zmuszał młode kobiety i nieletnie dziewczyny do pracy seksualnej.

Na zdjęciu u góry: wezwanie do Trumpa, by opublikował całą listę Epsteina, wyświetlane na budynku vis-à-vis Białego Domu, 18 lipca 2025. Fot. AFP

Sprawa zrobiła się głośna, bowiem Epstein należał do amerykańskiej śmietanki towarzyskiej, znał się na przykład z Billem Clintonem, Donaldem Trumpem, Alanem Dershowitzem (adwokatem m.in. O.J. Simpsona), Andrzejem Windsorem (bratem króla Zjednoczonego Królestwa), Ehudem Barakiem (byłym premierem Izraela) i Billem Gatesem. A raz nawet pomógł finansowo znanemu lingwiście i komentatorowi politycznemu Noamowi Chomskiemu.

To pozwoliło mu przez lata unikać sprawiedliwości, oferować swoje „usługi” najpotężniejszym i najbogatszym, i samemu zarobić miliony (dorobił się nawet wyspy i odrzutowca, zwanego „Lolita Express” na cześć słynnej książki Nabokowa). Kiedy w końcu aresztowano go w 2019 roku, zmarł miesiąc później w więzieniu, jeszcze przed rozpoczęciem procesu.

Wedle oficjalnego śledztwa Epstein odebrał sobie życie, ale kolejne doniesienia prasowe wskazały na szereg nieprawidłowości w dochodzeniu i luki w materiale dowodowym. Pełną listę możecie znaleźć tutaj:

Przeczytaj także:

Do tego nigdy nie opublikowano pełnej listy jego klientów i żaden z nich nie poniósł odpowiedzialności prawnej. Najbardziej oberwało się chyba Windsorowi, którego wywiad z 2019 porównywano z wypadkiem samochodowym, po którym ówczesna królowa Elżbieta II musiała „schować do szafy” brata następcy tronu.

To wszystko stanowiło doskonałą pożywkę dla spekulacji o „liście Epsteina” i szeregu teorii spiskowych, które bardzo szybko zdobyły popularność szczególnie na amerykańskiej prawicy.

Piekło w konserwatywnej bańce

Amerykański ruch konserwatywny w ciągu ostatnich dwóch dekad stracił kontakt z rzeczywistością i od pewnego czasu żyje w alternatywnej bańce informacyjnej, w której Demokraci to satanistyczny kult pedofilów. Doskonały przykład to tzw. Pizzagate z 2016 roku, wedle której Hillary Clinton miała prowadzić pedofilską siatkę w małej pizzerii pod Waszyngtonem. Ta historia to oczywiście bzdura, ale nie przeszkodziło to Elonowi Muskowi cytować ją jeszcze siedem lat później w przedbiegach do ostatnich wyborów prezydenckich.

Powiązany z Clintonem Epstein i jego nie do końca jasna śmierć, to woda na młyn takich spekulacji, dlatego przed ostatnimi wyborami komentatorzy z MAGA-infosfery stale wracali do tematu. Trump obiecał upublicznienie listy Epsteina, a jego nowa prokurator generalna Pam Bondi kilka miesięcy temu miała mieć ją „na biurku”.

Tymczasem nagle w połowie roku, niczym mistrz Obi-Wan Kenobi w Gwiezdnych Wojnach, przedstawiciele administracji Trumpa zaczęli nas przekonywać, że „to nie jest lista Epsteina, której szukacie”.

Pikanterii sprawie dodaje fakt, że prezydent Trump i Epstein przez długie lata byli przyjaciółmi i sąsiadami w Palm Beach na Florydzie.

To tam znajduje się klub Mar-O-Lago, ponadto Trump powiedział raz o Epsteinie, że ten jest „wspaniałym gościem” („teriffic guy”), „zabawnym towarzystwem” („a lot of fun to be around”) i że mawia się o nim, że jak on sam „lubi piękne kobiety, wiele z nich młodszego typu” („on the younger side”). [Wszystkie tłumaczenia własne].

Odmawiając publikacji listy Epsteina, Biały Dom wrzucił granat do amerykańskiej polityki.

Lewa i centrowa strona społeczeństwa zaczęła żartować, że Trump stał się częścią „głębokiego państwa” (domniemanej satanistyczno-pedofilskiej kabały CIA, establishmentu i „globalistów” (czyli Żydów), która w tajemnicy rządzi państwem niczym mistrz kukiełek).

A bardziej na serio spekulować, w jaki konkretnie sposób Trump pojawia się w aktach sprawy Epsteina (sama jego obecność już nie ulega wątpliwości, wiadomo też, że FBI starała się to w oficjalnym raporcie zatuszować. Trumpowi nie pomaga długa historia paskudnych wypowiedzi, na przykład opowieści o tym, jak w trakcie organizowanych przez siebie konkursów piękności lubił wchodzić do przebieralni uczestniczek, spośród których wiele było nastolatkami.

Czy można zaufać globalistom z FBI?

Ruch MAGA do tej pory ignorował przeszłość Trumpa. Jednak prawicowe media wryły sprawę Epsteina na tyle głęboko w obecne wojny kulturowe, że nie da się jej po prostu przemilczeć. Stąd szok poznawczy dla wyznawców kultu Trumpa, szczególnie kiedy prasa zaczęła przytaczać jego słowa o Epsteinie, oraz publikować wspólne zdjęcia (na przykład ze ślubu Trumpa z drugą żoną) i filmy.

Prawicowi komentatorzy muszą teraz wybrać: albo odwrócić się od prezydenta, albo przekonywać tradycyjnie nieufny do struktur państwa ruch MAGA, że tym razem jednak należy zaufać globalistom z FBI (świetny przykład to gorąca dyskusja między Megyn Kelly i Benem Shapiro).

Symboliczny jest tutaj Charlie Kirk (konserwatywny podcaster młodego pokolenia), który swoją desperację wyraził postanowieniem, że na razie „ma dość rozmawiania o Epsteinie” (porównajcie do jego wcześniejszych Tweetów).

Trudno wyobrazić sobie temat gorętszy niż pedofilska siatka w sercu waszyngtońskiego establishmentu, z potencjalnym udziałem prezydenta Stanów Zjednoczonych.

A jednak ta sprawa jest znacznie poważniejsza: ukazuje bowiem, że znacząca część współczesnego dyskursu politycznego ma podstawy równie solidne, jak lodowy zamek na krze, która dryfuje w stronę równika.

Dobro publiczne

Żeby zrozumieć tę kwestię, musimy pozwolić sobie na nieco przydługą dygresję: pytanie o naturę ludzką. Już starożytni filozofowie zastanawiali się, czy ludzie z zasady są dobrzy, czy źli (Platon na przykład zwykł twierdzić, że nie ma złych, istnieją tylko niedoinformowani o konsekwencjach złych czynów).

To pytanie pozostaje aktualne dla współczesnych nauk społecznych, na przykład w ekonomii przybrało następującą formę:

do jakiego stopnia ludzie skłonni są ze sobą współpracować, kiedy wymaga to poświęcenia indywidualnych zasobów.

W 2000 roku Ernst Fehr i Simon Gächter opisali eksperyment, który przeprowadzili celem zbadania tego problemu. Autorzy zaprosili do laboratorium studentów, których następnie podzielili losowo na czteroosobowe grupy. Każdy student w każdej grupie dostał 20 żetonów, o pewnej wartości franków szwajcarskich – na użytek tego eseju „przełożę” to na dwadzieścia monet jednozłotowych.

Studenci mogli te monety zatrzymać dla siebie albo dowolną ich ilość dołożyć do grupowej puli. Każda moneta ze wspólnej puli „pęczniała” i wtedy cała czwórka otrzymywała po 40 groszy. Tu widać, że wspólna pula to tak zwane dobro publiczne: z jednej złotówki robiło się cztery razy po 40 groszy, czyli w sumie 1,60 dla całej grupy. Problem w tym, że dokładająca się osoba traci 60 groszy (utracona złotówka minus 40 groszy ze wspólnej puli).

Ze społecznego punktu widzenia najlepiej, aby cała czwórka włożyła wszystkie swoje monety do wspólnej puli. Wtedy bowiem zamiast początkowych 20 złotych, wszyscy dostaną po 32 (40 groszy razy 20 monet razy czworo graczy).

Problem w tym, że każdy ma pokusę, aby zachować swoje środki dla siebie.

Jeśli na przykład pozostali trzej gracze dołożyli się w pełni do wspólnej puli, ale ja zachowam wszystkie swoje monety, moja wypłata to 44 złote (20 złotych plus 40 groszy razy 20 monet razy trójka pozostałych graczy). Czyli dzięki tej samolubnej postawie zarabiam dodatkowe 12 złotych. Do tego decyzję o kontrybucji do wspólnej puli gracze muszą podjąć, nie wiedząc, ile dołożyli się inni (to zobaczą już po zakończeniu gry).

Gdyby zdarzyło się Wam zagrać w taką grę, ile monet byście dołożyli do dobra publicznego?

Jak powstaje i upada społeczeństwo

W jednej sesji swojego eksperymentu Fehr i Gächter poprosili studentów, aby powtórzyli opisaną wyżej grę w dobro publiczne po 20 razy, po każdym powtórzeniu gry losowo mieszając czteroosobowe drużyny. Uczestnicy w obu sesjach zaczęli „ostrożnie”, przy przeciętnej kontrybucji około 7 monet z 20. Przez pierwsze 10 rund te wkłady systematycznie spadały: uczestnicy obserwowali coraz niższe kontrybucje kompanów ze swoich czwórek, więc w odpowiedzi sami obniżali swoje, do średniego poziomu dwóch monet.

W jedenastej rundzie wprowadzono dodatkową zasadę. Kiedy w danej czteroosobowej grupie wszyscy gracze podjęli decyzję o kontrybucjach, każdy był informowany o wpłatach kompanów (w sposób anonimowy, to znaczy ujawniając wkłady tychże kompanów, ale nie ich personalia) i mógł następnie poświęcić część swojej wypłaty, aby ukarać dowolnego innego członka grupy, obniżając jego lub jej wypłatę.

Efekt? Kontrybucje natychmiastowo skoczyły do średniego poziomu 8 monet z 20 (a więc wyżej, niż na początku eksperymentu!), i zaczęły systematycznie rosnąć do poziomu 13 monet w ostatniej rundzie. Jak Czytelnicy się domyślają, uczestnicy eksperymentu wielokrotnie korzystali z opcji kary, którą stosowali wobec „gapowiczów” (od metafory pasażera jadącego na gapę) – im niższa wpłata relatywnie do grupy, tym większa bura od kompanów.

Lustrzaną ewolucję zachowań można było zobaczyć w dwóch sesjach z odwróconą kolejnością rund (najpierw z karą, a potem bez): wpłaty z początku ustabilizowały się na poziomie 13 monet, aby polecieć na łeb na szyję w 11 rundzie (pierwszej bez możliwości karania) i stąd systematycznie spadać do poziomu 2 z 20 monet.

Natura ludzka

Tu należy podkreślić, że opisany eksperyment to tylko jeden przykład z bogatej literatury na ten temat. Podobne badania prowadzą do podobnych wniosków i w literaturze eksperymentalnej przyjął się następujący konsens: ludzie są skomplikowani i plastyczni.

To pierwsze oznacza, że potrafimy się kierować więcej niż jednym motywem na raz.

To dla nas oczywiste w życiu prywatnym,

na przykład rodzic, gotując obiad, może myśleć i o tym, żeby dziecku smakowało, i żeby posiłek był zdrowy. Nie ma tu metafizycznej sprzeczności „albo-albo”, ale raczej odpowiednia równowaga między mnogością ważnych czynników.

Podobnie jest z naszym podejściem do społeczeństwa. Kolejne eksperymenty istotnie pokazują, że jesteśmy do pewnego stopnia samolubni, myślimy o osobistym sukcesie materialnym, zarówno w wymiarze bezwzględnym (na przykład w eksperymencie: wysokość wypłaty), jak i na tle społeczeństwa (w eksperymencie: wysokość wypłaty w porównaniu do innych uczestników).

Te same eksperymenty pokazują zarazem, że myślimy też o innych, mamy pewne poczucie sprawiedliwości, staramy się unikać cudzej krzywdy i dbamy o społeczną efektywność oraz równość (w eksperymencie: sumę i podział wypłat dla uczestników). Jedynie wyraźna mniejszość uczestników eksperymentów kieruje się tylko jedną z tych motywacji. Większość stara się je raczej jakoś równoważyć – choć w praktyce robią to też na różne sposoby.

Jak Czytelnicy się domyślają, skomplikowana motywacja oznacza też skomplikowane zachowanie. Opisany wyżej eksperyment doskonale ilustruje coś, co stale „wyskakuje” w innych badaniach preferencji (nie tylko w laboratorium), lecz też bardziej teoretycznych rozważaniach na przykład z zakresu ewolucyjnej teorii gier: warunkowa współpraca.

Nie mamy jednego modelu zachowania (na przykład: zawsze będę bezwzględnie samolubny), ale raczej jesteśmy plastyczni i dostosowujemy się do kontekstu.

W szczególności jesteśmy skłonni współpracować, kiedy inni czynią podobnie, ale zarazem zaczynamy myśleć bardziej samolubnie, kiedy mamy poczucie, że jesteśmy wykorzystywani.

Ludzie są skomplikowani

Czego więc możemy się nauczyć z tego wszystkiego i jaki ma to związek ze sprawą Epsteina?

W skrócie: populizm w wydaniu Trumpa, czy, szerzej, pewien typ polityki „drużynowej” (wyjaśnię to dalej w tym tekście) jest z góry skazany na porażkę, bo ignoruje podstawową dynamikę interakcji społecznych.

Z mojej obserwacji „poważnej” publicystyki, ale i prywatnych rozmów ze znajomymi spoza bańki „ekonomicznych wykształciuchów” wynika, że z reguły rozumiemy fakt, że ludzie są skomplikowani. Że kierują się wielowymiarową motywacją, jak w przykładzie z obiadem. Zarazem jednak ilekroć zaczynamy rozmawiać o polityce, zdajemy się kompletnie o tym zapominać. Traktujemy polityków, wyborców i całe grupy demograficzne jak jednowymiarowe automaty.

Nie potrafię zliczyć, ile razy w życiu spotkałem się z jakąś formą opinii, że politycy (wszyscy lub z jakiejś partii) myślą tylko o sobie („Panie! To sami złodzieje!”). W każdym innym kontekście uznalibyśmy takie zdanie za co najmniej dziwne, wyobraźcie sobie na przykład, że kiedy wybieracie się na mecz, znajomy rzuca: „Piłkarze milionerzy chcą tylko od was wyciągnąć pieniądze na bilet”.

Tak, politycy myślą o sobie, ale potrafią też kierować się jakąś ideologią i nieraz autentycznie „chcą dobrze”, czasem poświęcając osobisty sukces wyborczy na rzecz czystości poglądów. Doskonały przykład to Leszek Balcerowicz. Niezależnie od tego, co myślicie o jego polityce gospodarczej, trudno uznać go za koniunkturalistę – a jednocześnie był autorem najważniejszej w skutkach (na dobre i na złe) reformy gospodarczej w historii III RP.

Osobowość nie jest ważna

W ostatnich dwóch dekadach można zaobserwować wybuch niechęci do imigrantów, szczególnie spoza „tradycyjnego Zachodu”, w domyśle: o brązowym lub czarnym kolorze skóry. W realiach polskiego internetu oznaczało to szambo nienawiści do migrantów z Bliskiego Wschodu, nazywanych pogardliwie i z nieukrywanym rasizmem „ciapatymi”, którzy rzekomo są niezdolni do asymilacji i żerują na naszym systemie opieki społecznej.

Sytuacja jest o tyle absurdalna, że dokładnie takie same argumenty przytaczano w przedbreksitowej Wielkiej Brytanii wobec Polaków (tu przykład „Polaka kradnącego socjal”. Widocznie polska prawica chce tutaj oddać przysługę prawicy brytyjskiej i potwierdzić stereotyp Polaka, któremu nie chciało się nauczyć angielskiego – i dlatego nie zauważył antypolskich wypocin na przykład w „Daily Mail”.

Cały ten dyskurs opiera się na przesłance „kulturowego determinizmu”, wedle którego zamyka się daną kulturę w gorset jednowymiarowego stereotypu. Na przykład, muzułmanie po prostu są agresywni, więc migracja z Bliskiego Wschodu oznacza wzrost zagrożenia terroryzmem.

Tymczasem jak zobaczyliśmy w eksperymencie Fehra i Gächtera, dokładnie ta sama grupa ludzi może skoordynować się w kompletnie innym zachowaniu, w zależności od kontekstu interakcji społecznych.

Podkreślmy: mówimy o sytuacji, kiedy dokładnie ci sami ludzie, na przestrzeni dosłownie kilkunastu minut, potrafią zmienić zachowanie ze skrajnie samolubnego na skrajnie prospołeczne, przy zmianie dosłownie jednej reguły gry.

To jasne, że kultura to ważny bagaż pewnych przyzwyczajeń i zachowań. Ale ludzie są na tyle plastyczni, że potrafią szybko „zmienić bieg”, w reakcji na presję społeczeństwa i reguł gry. Innymi słowy, problemy z integracją migrantów nie wynikają z ich ułomnej natury. Są w dużej mierze porażką społeczeństw, które nie potrafią stworzyć instytucji, które są w stanie sprawnie zaabsorbować migrantów.

I przeciwnie, dobre instytucje takiej integracji sprzyjają długofalowemu sukcesowi kraju, jak na przykład w wypadku Niemiec czy Stanów Zjednoczonych.

To coś, co doskonale znamy z życia prywatnego i naszej własnej historii. Na przykład jeszcze w szkole uczymy się o różnicy między językiem oficjalnym a prywatnym.

Wracając do przykładu Balcerowicza,

  • Polacy gwałtownie zmienili swoje nastawienie do gospodarki po roku 1989 (na przykład masowo podejmując prywatną działalność gospodarczą) właśnie dlatego, że rząd Mazowieckiego zmienił reguły gry – nie była potrzebna do tego jakaś „wymiana społeczeństwa”.
  • Podobnie też wyglądała walka z korupcją w Polsce i innych byłych radzieckich koloniach.
  • Kolejny trafny przykład to wprowadzenie buspasów w Warszawie. W naszej silnie zmotoryzowanej kulturze buspasy budziły głośne kontrowersje i wydawały się skazane na porażkę. Punktem kulminacyjnym była zapowiedź wprowadzenia takiego pasa w połowie 2009 roku na Trasie Łazienkowskiej, jednej z głównych warszawskich arterii. Wystarczyło jednak, aby Straż Miejska wlepiła kilkaset mandatów pierwszego dnia buspasa, aby kierowcy nauczyli się szanować to rozwiązanie i przyjęli je do wiadomości

Sprawa zwyczajnie zniknęła z dyskursu. Wątpię, aby decydenci w Ratuszu przeczytali wcześniej o eksperymencie Fehra i Gächtera, ale instynkt mieli trafny.

Instytucje ponad wszystko

Ostatni przykład, na jaki chciałem zwrócić uwagę, to tak zwany duopol. PiS od początku promowało się jako partia nowej sanacji w kontrze do korupcji, ale jednocześnie stawiało na „wymianę sprzedajnych na patriotów”.

W trakcie dwóch kadencji rządu PiS zmiany instytucjonalne ciążyły raczej ku samowolce i pracy „bez żadnego trybu”. Efekt? Osiem lat później jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w polskiej polityce stał się Daniel Obajtek, który z wójta Pcimia awansował na polskiego Rexa Tillersona czy Romana Abramowicza. Gwoli sprawiedliwości, obecny rząd liberalno-konserwatywno-lewicowy również nie potrafi wznieść się ponad politykę personalną. Stąd na przykład politykę deregulacji powierzył kolejnemu milionerowi Rafałowi Brzosce (ten przynajmniej zaczął się wcześniej dorabiać poza polityką).

Wszystkie te przykłady podkreślają to, co w swoim eksperymencie udokumentowali Fehr i Gächter. Ludzie są skomplikowani i plastyczni, dlatego, poza może skrajnymi przypadkami, ich osobowość w gruncie rzeczy się nie liczy. Ważne są instytucje. I nie chodzi tu o szeroko rozumianą kulturę, ale o bardzo konkretne mechanizmy działania bardzo konkretnych instytucji.

Właśnie dlatego polityka administracyjna powinna skupiać się na transparentności i niezależnych urzędach kontroli.

To oczywiste, że należy karać wykryte przypadki korupcji, ale zawsze powinien to być zaledwie wstęp do znacznie ważniejszego pytania: jaki konkretny mechanizm instytucjonalny umożliwił ten przypadek korupcji.

Podsumowując, ideologiczna struktura konfliktu w duopolu, swego rodzaju „plemienne” podejście „nasza drużyna dobra, wasza zła” jest z góry skazana na manowce. Zamiast skupiać się na złych ludziach, powinniśmy usuwać powody, dla których ludzie stają się źli.

Dwa wymiary sprawiedliwości

Wróćmy więc do sprawy Epsteina. Wciąż wydaje mi się, że Epsteinowi nikt nie pomógł zakończyć życia, zarazem jednak rozumiem tych, którzy przez wszystkie niejasności i błędy śledztwa, oraz sam kaliber sprawy, widzą w niej drugie dno. I chociaż mówimy o bezwzględnie ohydnym przestępcy, w gruncie rzeczy prawdziwy problem jest znacznie głębszy.

Epstein mógł dawać upust swoim pedofilskim instynktom i zorganizować siatkę nieletniej prostytucji ponieważ Ameryka cierpi na przewlekłą chorobę „państwa dwóch poziomów”: „troskliwego” państwa dla uprzywilejowanych elit i „twardego” państwa dla całej reszty. To zróżnicowanie widać wszędzie, od ostatniej reformy podatkowej Trumpa:

przez edukację, aż po dostęp do opieki zdrowotnej:

Ale ta nierówność nigdzie nie jest wyraźniejsza niż w systemie prawnym. Według badań z 2023 roku, aż 98 procent sądzonych Amerykanów zawiera z prokuraturą tak zwany „plea bargain” (dosłownie: ugoda obrończa), czyli umowę: przyznanie się do winy w zamian za relatywnie łagodny wyrok.

Nie wynika to bynajmniej z efektywności amerykańskiej prokuratury w identyfikowaniu przestępców. Większość sądzonych zwyczajnie nie posiada dość środków na skuteczną reprezentację prawną, więc wybiera taką ugodę jako „mniejsze zło” wobec procesu bez szans na wygraną i długiego wyroku. Z drugiej strony, bogatszych stać na najlepsze kancelarie prawne, dlatego mogą relatywnie łatwo wymsknąć się Temidzie.

Doskonałą ilustracją tego problemu jest Epstein

Przed aresztowaniem w 2019 roku zdążył już być raz skazany, w 2008 roku, za dokładnie takie samo przestępstwo – organizowanie siatki dziecięcej prostytucji. Dostał za to... 18 miesięcy „lekkiego” więzienia z możliwością pracy poza zakładem, z którego ostatecznie zwolniono go po 13 miesiącach.

Dla porównania, w Ameryce w tym samym czasie przeciętny wyrok za samo posiadanie marihuany to 5 miesięcy „normalnego” więzienia, co przytrafiało się głównie młodym, biednym Latynosom z południowych stanów.

Skoro mowa o narkotykach, oglądaliście „Wilka z Wall Street”? Problemy z narkotykami Jordana Belforta (i na oko całego Wall Street) to jeden z przewodnich motywów filmu, ale jednak żaden bohater Scorsese nie poruszył tej sprawy w kontekście kryminalnym.

Nie kojarzę też, aby kiedykolwiek w analizach tego arcydzieła ktokolwiek postawił w sumie dość oczywiste pytanie: dlaczego Belfort nie dostał wyroku za spożywanie narkotyków w ilościach przemysłowych,

chociaż akcja filmu rozgrywa się w samym środku Reaganowskiej Wojny z Narkotykami, a połowa fabuły dotyczy problemów Belforta z prawem?

Ten przykład idealnie pokazuje, jak bardzo kultura masowa zinternalizowała „dwupoziomowość” amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Grany przez Leonarda DiCaprio Belfort wyraża to wprost w jednym z ostatnich monologów filmu, mówiąc, że bał się więzienia przez „jeden krótki moment, kiedy zapomniał, że jest bogaty”.

Porażka populizmu Trumpa

Amerykanie już od pewnego czasu zdają sobie sprawę, że źle się dzieje w państwie waszyngtońskim. Widać to w badaniach opinii publicznej, które regularnie wskazują na niski poziom zaufania wobec rządu federalnego i jego instytucji. Po liberalnej stronie politycznej zaowocowało to buntem progresywnego skrzydła w prawyborach w 2016 roku i powolnym dryfem partii w lewo.

W pewnym sensie podobny proces miał miejsce w konserwatywnej części Ameryki, w wyniku czego powstał ruch MAGA na czele z Trumpem, który zresztą od początku podkreślał korupcję Waszyngtonu.

Tutaj dochodzimy do zasadniczego problemu całego tego ruchu: świadomość problemu niekoniecznie przekłada się na wiedzę o sensownej kuracji.

Widzimy ten schemat w innych działaniach administracji Trumpa:

  • Ameryka ma problem z deindustrializacją, której jednak nie zastąpią chaotycznie nakładane cła.
  • Służba zdrowia jest w rozsypce, ale nie naprawią jej cięcia w ubezpieczeniach dla uboższych;
  • Wojna w Ukrainie to krwawy horror, ale nie zakończą jej próby ułożenia się z Putinem, dopóki ten nie wyleczy się z chorego snu o zagarnięciu całej Europy Wschodniej wbrew woli jej mieszkańców.
  • I listę można ciągnąć.
Dokładnie tak samo rzecz się ma ze sprawą Epsteina.

Korupcja elit jest rzeczywistym problemem. Ale zamiast bić się o jakość instytucji, Trump zaoferował ruchowi MAGA ścieżkę na skróty, utarty schemat polityki „nasza drużyna dobra, wasza zła”. Wystarczy sobie wmówić, że usuniemy z Waszyngtonu Demokratów-pedofilów i problem magicznie sam zniknie.

Tylko że tym razem trafiliśmy na sytuację, kiedy to właśnie Trump jest modelowym wręcz beneficjentem tej korupcji. Pomijając już jego podejrzane relacje z Epsteinem, obecny prezydent ma na karku długą listę przestępstw, od fejkowego uniwersytetu, przez szalbierstwo przy pobieraniu pożyczek bankowych, pokazywanie przypadkowym ludziom tajnych dokumentów, po dosłownie próbę sfałszowania wyborów prezydenckich w 2020 roku.

Ponieważ jednak jest miliarderem w skorumpowanym systemie, nakładano na niego symboliczne grzywny (jak marne 25 milionów dolarów dla pokrzywdzonych w sprawie jego „uniwersytetu”). A potem wymiar sprawiedliwości zwyczajnie poddał się, kiedy Trump wygrał wybory pół roku temu. I w ten oto sposób człowiek oskarżony o 94 ciężkich przestępstw (tzw. felony) wprowadził się do Białego Domu.

Porażka ruchu MAGA to doskonała lekcja dla wyborców w Stanach, na świecie i dla nas w Polsce. Powinniśmy uciekać od polityków, którzy mówią o innych politykach albo grupach społecznych, lecz nigdy o instytucjach. Zapomnijcie o rycerzu na białym koniu, szukajcie raczej ustaw o instytucjonalnym przeciwdziałaniu korupcji.

;
Na zdjęciu Tomasz Makarewicz
Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze