0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Bartosz Banka / Agencja Wyborcza.plFot. Bartosz Banka /...

Przekaz Donalda Tuska – tym wyrazistszy, że głoszony z oratorskim talentem, w Polsce niezrównanym – jest prosty do bólu. W wersji chuligańskiej: „Października 15-go pogonimy Kaczyńskiego”. Na Campusie, w wersji wymierzonej przy okazji w Szymona Hołownię: „Polityka bardziej przypomina boks niż seminarium duchowne. Będę szukał wojowników, żeby zwyciężyć. Znajdujemy się w sytuacji krytycznej. Tu naprawdę jest bój o wszystko”.

Jeśli ktoś zauważył, że to było na Campusie 2022, to ma rację. Ale tamten cytat tylko nabrał na aktualności, a wojownik Giertych jest jego materializacją.

Tekst jest pierwszym odcinkiem „Notatnika wyborczego Pacewicza”, subiektywnego przeglądu kampanii wyborczej, w formie analityczno-felietonowej. Siłą rzeczy tylko autor ponosi odpowiedzialność za głoszone tu poglądy, herezje i absurdy, które także mogą się trafić. Zachęcamy do polemik

W Gdańsku boks patetyczny: zwyciężymy jak „Solidarność” z komuną

Dla mnie, który przez osiem smutnych dla Polski lat (1982-1989) pracowałem w podziemnym „Tygodniku Mazowsze” ozdobionym mottem-cytatem z Lecha Wałęsy „Solidarność nie da się podzielić ani zniszczyć”, gdańskie wystąpienie Tuska 31 sierpnia 2023 było poruszające.

Szarpał struny, które wciąż sięgają do serc naszego pokolenia*.

Zazgrzytała mi jednak teza, że tamta walka wykluczała spory („Wiedzieliśmy, że musimy być solidarni i zjednoczeni, bo dopóki rządzą oni, to my Polacy nie mamy żadnych szans, nawet pospierać się w sposób taki ludzki o nasze pomysły, nasze idee”).

Bo wręcz przeciwnie, spory, pomysły i idee krążyły wśród nas, inaczej do Okrągłego Stołu poszlibyśmy z pustymi rękami. Pamiętam niejedną awanturę w zespole politycznym Bronisława Geremka wypracowującym warunki porozumienia, które nieoczekiwanie (także dla nas samych) obaliły komunę.

Przyznaję się zatem bez bicia, że we mnie (starszym od Tuska o cztery lata) jego słowa, nawet jeśli nie do końca wiernie opisują czasy naszej młodości, budzą zew, żeby jakoś tak razem, w kupie, ja z synowcem na przedzie i jakoś to będzie, ruszyć na wroga, zetrzeć go na miazgę i wyrzucić na historyczne wysypisko śmieci.

Tusk idzie za takim właśnie marzeniem, „żeby wykorzystać ten jeden jedyny moment, 15 października. Tak jak wtedy 4 czerwca i pogonić ich nie kamieniami, tylko kartą wyborczą”.

Tusk chce cofnąć czas o 34 lata, 4 miesiące i 11 dni.

Pada też magiczna polska liczba: 10 000 000.

„Tak jak wtedy, w ciągu kilku tygodni 10 milionów Polek i Polaków zapisało się do naszej wspaniałej Solidarności, tak, teraz, 15 października, potrzebujemy dziesięciu milionów głosów przeciwko tej władzy, za dobrą przyszłością naszego narodu i Polski”.

Marzenie o 10 mln, ale Tusk ma na razie niecałe 6 mln

Patos ma liczby w pogardzie, ale ocierając łzę solidarnościowych wspomnień, włączam kalkulator. Do zdobycia samodzielnej większości w Sejmie Kaczyńskiemu w wyborach 2019 roku wystarczyło 8 mln 52 tys. głosów.

Gdyby teraz powtórzyła się tamta, rekordowa frekwencja (61,7 proc.), to marzenie o 10 milionach oznaczałyby 54 proc. głosów, rzecz oczywiście niemożliwa. PiS w 2019 roku pobił polski rekord, ale uzbierał „tylko” 43,6 proc.

Obecne sondaże (średnia za sierpień wszystkich badań) prognozują dla KO wyborcze poparcie 31.6 proc. (nie mylić ze średnim wynikiem sondażu, który obejmuje też odpowiedzi osób niezdecydowanych), co oznaczałoby 5,85 mln głosów.

Kiedy Tusk mówi „my”, ma na myśli Koalicję Obywatelską. Z jego wystąpień zniknęły – nawet złośliwe – wzmianki o przyszłych (daj Boże) partnerach z opozycji prodemokratycznej. Ale nawet gdyby dodać prognozowany (wg tych samych sierpniowych sondaży) wynik Trzeciej Drogi (10 proc., czyli 1,85 mln) i Lewicy (8,6 proc. czyli 1,6 mln) dostajemy 9,3 mln, co oznacza nieco ponad połowę (50,2 proc.) wszystkich głosów.

Dużo, więcej za demokracją niż w 2015 roku (48 proc.) i w 2019 r. (48,5 proc.), ale raczej za mało by przejąć władzę.

W wyborach 2015 roku: 47,99 proc.

  • PO – 24.09 proc.
  • .Nowoczesna – 7.6 proc.
  • PSL – 5.13 proc.
  • Zjednoczona Lewica – 7.55 proc. (poniżej progu 8 proc. dla koalicji)
  • Razem – 3.62 proc.

W wyborach 2019 roku: 48,51 proc.

  • PO – 27.4 proc.
  • SLD – 12.56 proc.
  • PSL – 8.55 proc.

Czemu za mało? Bo na skutek nieuczciwych reguł gry, w tym niezmienianej przez PiS ordynacji wyborczej, 6,9 mln głosów na PiS korzystniej niż w przypadku KO przelicza się na mandaty, no i Konfederacja (11 proc. czyli 2 mln głosów) choć słabnie, jest wciąż za silna.

Przeczytaj także:

10 mln głosów faktycznie odebrałoby władzę PiS, ale taki wynik mogłaby osiągnąć tylko cała opozycja. O ile pozyska dodatkowe co najmniej 700 tys., a bezpieczniej milion.

10 milionów wyborców KO to polityczna mrzonka.

Tylu wyborców miała – łącznie cztery partie! – opozycja prodemokratyczna w swoim najlepszym 2021 roku. Być może tę energię lepiej można było utrzymać i zorganizować, ale zwyciężyła logika partyjna, KO pożarła elektorat Polski 2050, Lewica nie może się wykokosić, no i pojawiła się komplikacja w postaci silnej Konfederacji.

Tusk może wierzyć w cuda, bo był ich uczestnikiem

Jeszcze raz popatrzmy – wilczymi, jak wiemy dzięki Jackowi Kurskiemu – oczami Tuska.

Lider KO ma powody, by wierzyć w swoją gwiazdę i moc politycznych zaklęć. Nie tylko dlatego, że odwołuje się do cudownego mitu „Solidarności” (o którym mówił nam Timothy Garton Ash). Może też sięgnąć do własnej biografii, w której cudem przecież była dwukrotna prezydentura Europy (2017-2021 na czele Rady Europejskiej).

Nie mógł o tym nawet zamarzyć 23-letni Kaszeba, który broniąc w 1980 roku pracę magisterską o legendzie Piłsudskiego, zarabiał na życie malowaniem kominów.

Co więcej, pełen impetu powrót Tuska do polskiej polityki w lipcu 2021 sprawił, że notowania KO (znowu, wg. średnich ze wszystkich sondaży) wzrosły od ręki o blisko 8 pkt proc. (z 19,3 w czerwcu do 27 proc. w sierpniu), za co Polska 2050 zapłaciła podobnym spadkiem (z 23,2 proc. do 14,4 proc.). Można było wierzyć, że skoro tak rośnie, to będzie rosło dalej.

Przez kolejne 24 miesiące – od sierpnia 2020 do sierpnia 2023 – KO zyskała już jednak tylko 4,6 pkt proc., schodząc nawet poniżej 30 proc. wiosną 2023.

Na poziom 30 proc. plus Tusk wrócił po marszu 4 czerwca i liczy zapewne na podobny efekt Marszu Miliona Serc 1 października. Czego bym tu nie wypisywał, pójdę i Ciebie też zachęcam, ale do 10 milionów brak panu Donaldowi aż trzech milionów.

Polityka jako walka na ringu? Nieudana metafora

Przekaz Tuska jest dwubiegunowy i spersonalizowany: liczy się pokonanie Kaczyńskiego (czyli PiS), to jest ważniejsze niż dyskusje programowe. To warunek konieczny (a poniekąd wystarczający), by wróciła „prawda, wolność, miłość, niepodległość”, ale też uczciwe, normalne rządy, demokracja, odzyskanie pozycji Polski w Europie etc.

Tłuste koty stracą karmę, prawda wróci do mediów publicznych, a TVP Info się na wszelki wypadek zamknie. Proste? Proste.

Jeśli polityka przypomina boks, to potrzebni są silni bokserzy, zdolni do walki, nawet jeśli byliby wcześniej zdyskwalifikowani za faule czy doping. To tłumaczy obecność na listach KO Michała Kołodziejczaka, który w Koninie populizmem przebije z pewnością Zbigniewa Hoffmana (jedynkę PiS).

Skoro liczy się spektakularna walka, to można podejmować takie szalone decyzje.

„Szaleństwo wliczone jest w koszty celu nadrzędnego, jaki stawia sobie Tusk i który ujmuje jakby był jakimś Morawieckim à rebours: Polska musi wygrać z PiS-em.

Kołodziejczak obok Tuska nabiera polskości, bo liczy się tylko jedno – odsunąć Kaczyńskiego od władzy. Na polaryzację w wykonaniu PiS z poziomu Giewontu Tusk odpowiada ze szczytów Himalajów” – pisaliśmy.

Taka determinacja polityczna musi budzić fascynację, nawet jeśli po pierwszym hauście powietrza, wydech blokuje aksjologiczny szok. I człowiek zżyma się i nie wie, co z tym Kołodziejczakiem zrobić.

Tusk lekceważy takie rozterki i wysyła mobilizacyjny sygnał na ostatnie 60 dni do wyborów. Nie ma już czasu na rozkminy, bo sondaże – które wszyscy znamy, a Tusk ma dodatkowe własne – nie stawiają demokracji w roli faworyta. I Polsce grozi koalicja złej prawicy z jeszcze gorszą prawicą (zgadnijcie która zła, a która gorsza).

Tylko, czy boks pomoże? A dokładniej – wystarczy?

Przykładem równie kontrowersyjnego wojownika jest Roman Giertych ze swą przeszłością nacjonalisty i homofoba (do dzisiaj), przeciwnika prawa kobiet do aborcji, wyznawcy katechetycznej etyki wykluczania „innych”, poprzednik Czarnka w tłamszeniu edukacji.

Wciągnięcie na listę swego adwokata Tusk tłumaczy tak: „Kiedy Kaczyński uciekł przede mną (z okręgu warszawskiego – przyp. red.) w Góry Świętokrzyskie, Giertych pisze do mnie, że może startować z ostatniego miejsca, dopadnie go tam. Moja kalkulacja była prosta: jestem w sytuacji lidera partii, która nie ma ich [PiS] pieniędzy, nie ma ich telewizji. Trzeba być sprytnym, bezwzględnym, szybszym, ani przez sekundę nie spoczywać i nie dać im odpocząć. Część z was odczuwa dyskomfort z powodu tego ostatniego miejsca Romana Giertycha? To wam powiem: ja też! Ale większy dyskomfort ma Kaczyński! No ludzie! Rachunek jest prosty".

W boksie jest prosty. Kaczyński wzrostu 167 cm (na oko już mniej) padłby po pierwszym ciosie Giertycha (197 cm).

A w polityce?

Siła perswazji Tuska i energia, która z niego bije, sprawiają, że łatwo ulec bokserskiej narracji, zwłaszcza jeśli ktoś nie znosi PiS. Ale wystarczy moment zastanowienia, by zauważyć, że metafora jest wątpliwa.

Walka bokserska rozstrzyga się na ringu, publiczność może dopingować albo gwizdać, ale jej rola jest z gruntu ograniczona.

Wybory bardziej przypominają konkurs łyżwiarstwa figurowego, w którym po występie zawodniczek sędziowie wyciągają kartki z ocenami, tyle że potencjalnych sędziów jest 30 milionów, z czego pewnie dwie trzecie przyjdzie do urn, by pokazać, jak oceniają polityczne występy.

Nie o to chodzi, by pokonać rywala, ale by przekonać widzów.

Z tego punktu widzenia, ważne jest nie to, czy Giertych „pokona” Kaczyńskiego, zwłaszcza że Kaczyński będzie skutecznie unikał jakiejkolwiek konfrontacji z kimkolwiek poza klakierami z TVP.

Z punktu widzenia Platformy (KO) patrząc, ważne jest to, czy Giertych przekona wyborców, czy przyciągnie nowych, a zarazem czy nie zniechęci starych, zwłaszcza że elektorat PO/KO jest progresywny niemal tak samo, jak Lewicy.

Podobnie z Kołodziejczakiem.

Oczywiście w polityce liczą się też proste rzeczy – żeby mieć inicjatywę, żeby narzucać tematy w mediach, żeby pokazać determinację, eksponując siłę i przewagę mentalną nad rywalami. Ale rzecz sprowadza się do przekonania milionów ludzi, by poszli na wybory i uznali, że warto na ciebie głosować.

Publiczność jako masa ukryta w mroku

Nigdy nie byłem na walce bokserskiej, ale czytało się w dzieciństwie Londona czy Hemingwaya. Na wielu filmach widziałem: publiczność tonie w ciemności, na starych filmach także w kłębach nikotynowego dymu, oświetlony jest tylko kwadrat ringu.

Ale kampania wyborcza wygląda inaczej. Jesteśmy obywatelkami i obywatelami, mamy swoje organizacje, aspiracje, programy pomysły, ambicje. Można z nami rozmawiać, współpracować z nami, dyskutować, trzeba nas przekonywać.

To jest także największe rozczarowanie. Tusk nie widzi potrzeby, by skorzystać z dorobku społeczeństwa obywatelskiego, tak jakby jego partia nie nazywała się Platforma Obywatelska.

Ignoruje też partnerów z opozycji, tak dalece, że kiedy mówi (na Campusie) o pakcie samorządowym, nie wspomina, że była to wspólna akcja czterech partii.

Obserwuję z bliska starania sieci organizacji społecznych SOS dla Edukacji, żeby zainteresować polityków propozycją Paktu dla Edukacji (tutaj seria tekstów). Kompleksowego dokumentu naprawy szkolnictwa przygotowanego przez ponad 60 organizacji społecznych, a do tego lista 10 reform na pierwsze 100 dni rządów. Idealny materiał na spotkania wyborcze!

Paradoks polega na tym, że Pakt w imieniu KO podpisały wybitne specjalistki partii od edukacji Krystyna Szumilas i Katarzyna Lubnauer, ale ta wiedza nie dociera do Tuska, który jak mówi o edukacji, to tak sobie rozważa temat, zawsze przypominając, że sam był przez chwilę nauczycielem.

Niewiele lepiej zachowują się liderki i liderzy innych partii, bo ogólnie życie partyjne jest w Polsce niebezpiecznie wyalienowane. Metafora ringu tę alienację pogłębia, bo ogranicza wyobraźnię obywatelską „bokserów".

To wszystko oczywiście przerysowany stan rzeczy.

Na kolejnych wiecach Donald Tusk wchodzi w dialog z salą, wyłapuje problemy do załatwienia, słucha ze zrozumieniem i empatią, czasem zapowie jakieś zmiany w prawie czy polityce społecznej. Ale prawie zawsze wraca refren: najpierw musimy wygrać z PiS.

Tusk jako nad-bokser wystarczy dla wielu

Po powrocie Tuska do polskiej polityki w lipcu 2021 pisałem, „że to może się udać, ale widzę też trudności. Poczynając od założenia Tuska, że liczy się tylko bicie wroga, szabla w dłoń i Kaczyńskiego goń, goń, goń. Zgadzam się, że trzeba walczyć z PiS i to bez żadnego »ale«, ale nie da się uprawiać polityki bez pytania, co ma być potem. Figura, że program zaczyna się liczyć, gdy wygramy, nie przejdzie".

I nie przechodzi.

Nie przechodzi? Powiedzmy dokładniej – metafora patetycznej walki bokserskiej ze złem jest wystarczająca dla ogromnej rzeszy ludzi, bo prawie 6 milionów (wg sierpniowych sondaży). To – uwaga, uwaga! – więcej niż miał PiS w 2015 roku (5,7 mln), zdobywając samodzielną większość, nie mówiąc o PO wtedy (3,7 mln).

Te sześć milionów obejrzy bokserskie pojedynki z PiS (toczone zwykle korespondencyjnie, pod nieobecność wroga) i oddadzą głos na Tuska i jego wojowników.

Ale z tych sześciu nie zrobi się dziesięć, nie powstanie antypisowski front jedności narodu, czy – lepsze zapożyczenie z ponurej przeszłości – obywatelski komitet ocalenia narodowego.

Nie pomogą zaklęcia takie jak w Gdańsku: „I chcę wam powiedzieć coś bardzo optymistycznego, tutaj na ulicach Gdańska, ile razy trzeba było wychodzić na ulice, jak różni ludzie się łączyli na ulicy. W czasie manifestacji spotykałem i księży, i anarchistów, lewaków, związkowców, liberałów, nie miało to znaczenia. Wszyscy wiedzieliśmy, że musimy być solidarni i zjednoczeni, bo dopóki rządzą oni, to my Polacy nie mamy żadnych szans, nawet pospierać się w sposób taki ludzki o nasze pomysły, nasze idee. Dzisiaj jest dokładnie tak samo".

Nie, nie jest. Albo inaczej – jest, ale tylko dla ludzi z naszej – panie Donaldzie – generacji, którzy w świecie duopolu, z jego patetycznym podziałem na dobro i zło, czujemy się jak w domu.

Nie jest, bo czym innym była zmęczona komuna, a czym innym jest prawicowy populizm PiS. Bo inne są media. Aspiracje ludzi. Możliwość wyjazdu z kraju. I parę innych zasadniczych różnic.

Metafora bokserskiego ringu i „symetryzm”

Analizując spór o „symetryzm”, jaki toczy się głównie w tzw. mediach społecznościowych (które tym razem zasługują na miano antyspołecznych) pisałem, że zarzuty, jakie stawiają ludzie spod znaku radykałów typu SilniRazem, niekiedy wspierane przez osoby wydawałoby się rozumne, sprowadzają się do tego, że „symetryzmem” – a zatem powodem do oskarżeń i pomówień – staje się wyrażenie:

  • jakiejkolwiek pozytywnej opinii o PiS;
  • jakiejkolwiek krytyki partii opozycji demokratycznej;
  • jakiejkolwiek krytyki rządów III RP i jej polityków;
  • jakiejkolwiek krytyki PO (KO) i Donalda Tuska, a nawet
  • popieranie innej niż PO (KO) partii, a zwłaszcza Polski 2050 czy Trzeciej Drogi.

Rozumiana dosłownie metafora ringu uzasadnia takie rozumienie „symetryzmu". Na przeciwnika wolno tylko gwizdać, swojego boksera trzeba wspierać oklaskami, także, gdy coś mu nie idzie, a nawet zwłaszcza wtedy, nie wolno go krytykować, trzeba zapomnieć o jego porażkach w przeszłości, żeby się nie zniechęcił do walki.

Nie ma też w ringu miejsca na dwóch czy trzech naszych bokserów. Walczą zawsze tylko dwaj – ich i nasz.

W panelu symetrystów, który – po tym, jak odrzucił go Campus 2023, strzelając sobie w demokratyczne kolano – odbył się na uchodźstwie, Dominika Sitnicka zwróciła uwagę, że przyjęcie postawy „albo my, albo oni” oddaje nastawienie do polityki osób starszych.

Pokazywała dwa wykresy z analizy sondażu Ipsos dla OKO.press i TOK FM (z marca 2023).

Oto Polska ludzi starszych (po 50-tce), dla których boks Tuska z Kaczyńskim jest kolejną odsłoną bitwy – Solidarności z komuną, Kwaśniewskiego z Wałęsą... PiS i KO zajęliby w „Sejmie starych” 98 proc. miejsc.

Sejm ludzi młodszych (do 49. roku życia) jest jak z innego świata, w którym liczy się różnorodność, główna para bokserów KO i PiS zdobyłaby ledwie 46 proc. mandatów.

Szukając zwycięstwa wyborczego, trzeba sięgnąć do ludzi, których ten boks znudził, których nie porusza.

Pisałem wcześniej o wspólnej historii i wrażliwości pokolenia Tuska, do którego sam należę. Muszę doprecyzować, że dziedzictwo „Solidarności” z ładunkiem potężnych emocji, nie przeszkadza mi, jeśli nie zachęca do wychodzenia poza patetyczną metaforę wojny o wszystko.

Taka analiza – i ten artykuł – może zostać uznany za przejaw podstępnego symetryzmu, który ma opozycję zdemobilizować i pozbawiać zwycięstwa wyborczego, ale jest dokładnie odwrotnie.

Moja analiza i moja troska dotyczy tego, że zagrożeniem „bokserskiego” uprawiania polityki może być demobilizacja elektoratów opozycyjnych.

Teza, że propozycja Tuska nie zostanie przyjęta przez wielu, zwłaszcza młodszych wyborców, może zostać odebrana jak podmywanie piasku, na którym budowany jest zamek nadziei.

Jest jednak opisem prawdziwego stanu rzeczy, w którym liderowi KO wciąż nie ufa wg IBRiS 52 proc. badanych (wobec 36 proc. ufających). Według CBOS – ufa 34 proc., nie ufa 52 proc.

Można, należy nawet oburzać się, że to w znacznym stopniu efekt obsesyjnej wręcz nagonki propagandy PiS, ale z liczbami się nie dyskutuje.

Jeśli Tusk naprawdę chce po raz trzeci zostać premierem koalicyjnego rządu, musi wygrać z PiS ile się da, ale musi też (trochę) przegrać z rywalami z opozycji prodemokratycznej.

Paradoksalnie nadzieją Tuska jest dobry wynik Lewicy i Trzeciej Drogi, nawet jeśli Hołownia podważa wartość jego bitwy na śmierć i życie z PiS, twierdząc, że to wojny pokolenia dziadków i że na scenę polityczną muszą wejść ojcowie.

Proste słowa, proste liczby

Donald Tusk powołuje się na „proste słowa: prawda, przyzwoitość, uczciwość, przejrzystość reguł. Nie wstydźmy się tego. I nie udawajmy, że oni nam tego nie zabrali, oni nam to zabrali tak jak kiedyś komuniści. I my musimy to odebrać nie dla nas, dla Polski, dla przyszłości, dla naszych dzieci. Nie jesteśmy skazani na złych ludzi u władzy".

Pełna zgoda. Tylko jest to narracja warta 6 może 6,5 miliona. Pozostałe 3,5 – 4,0 miliony głosów muszą zebrać Trzecia Droga i Lewica. Czy to możliwe?

Odpowiedź w kolejnych odcinkach „Notatnika wyborczego Pacewicza”.

*Widzę, jak młodsi czytelnicy odwracają wzrok od tego zdania.

;

Udostępnij:

Piotr Pacewicz

Naczelny OKO.press. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".

Komentarze