Naukowcy, którzy badali ten związek, są dość sceptyczni. Jeśli ten wpływ istnieje, jest raczej marginalny. Ludzi znacznie trudniej jest wprowadzić w błąd, niż to zakładamy. I choć opinia publiczna ma na ogół odmienne zdanie, to ludzie są zaskakująco rozsądni i racjonalni
Czy internet może pomóc wygrać wybory? Większość ludzi zapewne uważa, że może mieć wpływ na ich wynik – zwłaszcza poprzez media społecznościowe. Większość wyborców korzysta z takich mediów codziennie. Są w nich obecne partie polityczne, politycy oraz ich zagorzali sympatycy, którzy mogą przekonywać do oddania głosu na swoje ugrupowanie.
W mediach społecznościowych można wykupić reklamy wyborcze, które mogą być kierowane do konkretnych grup wyborców. Wreszcie w takich mediach są obecne boty – konta zakładane tylko po to, by algorytmy zalewały odbiorców stosownym przekazem tysiące razy na minutę.
To wszystko może sprawiać wrażenie, jakby demokracja była pod ostrzałem, a wynikiem wyborów można było manipulować.
Ten ostrzał jest mało skuteczny, a to z kilku powodów.
Po pierwsze w mediach społecznościowych komunikują się wyborcy i sympatycy oraz politycy i sztaby wyborcze wszystkich partii. Przez to ewentualne próby wpływania na wyborców w internecie są co do zasady wyrównane.
Po drugie, większość wyborców ma swoje preferencje polityczne i rzadko je zmienia. Wyborców niezdecydowanych, na których wpłynąć jest najłatwiej, jest zwykle mniejszość. Na przykład w sondażu przeprowadzonym 14 lutego przez pracownię Opinia24 dla Radia Zet, który cytuje „Rzeczpospolita”, na pytanie, na kogo zagłosuje w najbliższych wyborach prezydenckich, „nie wiem” odpowiedziało zaledwie 6 proc. badanych.
Te niezbyt liczne głosy osób niezdecydowanych rozkładają się z grubsza proporcjonalnie między opcjami wyborczymi (listami i kandydatami). Agitacja wyborcza może więc wpłynąć na mniejszość – i to niewielką – potencjalnych wyborców.
Jedno i drugie sprawia, że wpływ ewentualnej agitacji w internecie, także wyborczych reklam kupowanych przez partie, jest znacznie mniejszy, niż się nam wydaje.
Jeśli w internecie trwa walka, to o głosy nielicznej mniejszości.
Po trzecie i chyba najważniejsze, niezmiernie trudno jest wpłynąć na kogoś, by zmienił swoje zdanie. Nie dotyczy to jedynie polityki. Gdy już wyrobimy sobie jakieś zdanie na pewien temat, rzadko i niechętnie je zmieniamy.
Neurokognitywista Hugo Mercier i antropolog kultury Dan Sperber w książce „The Enigma of Reason. A New Theory of Human Understanding„ (Tajemnica rozumu. Nowa teoria ludzkiego rozumienia) wprowadzili pojęcie „myside bias”, które w eseju dla dwumiesięcznika „Książki” Miłada Jędrysik przetłumaczyła jako „autostronniczość". Pisze tamże:
„Zwykle puszczamy mimo uszu argumenty adwersarzy, natomiast bardzo jesteśmy pewni swoich własnych przekonań. Badacze twierdzili, że udowadnia to nawet funkcjonalny rezonans mózgu: obstawanie przy własnym zdaniu aktywuje jego obszary powiązane z przyjemnością, a zmiana zdania – z niepokojem albo wręcz ze wstrętem”.
Pisze też, że autorzy przywołują siedemnastowiecznego angielskiego filozofa Francisa Bacona, który już cztery wieki temu odkrył „autostronniczość„ (choć tak jej jeszcze nie nazwał), a przynajmniej powszechny jej komponent, czyli błąd potwierdzenia. „Rozum ludzki raz skoro przyjął pewien pogląd, wszystko inne ściąga na jego poparcie i potwierdzenie – pisał Bacon. – I choć większa jest może siła i liczba wypadków, które przemawiają przeciwko temu poglądowi, mimo to nie zwraca na nie uwagi i albo lekceważy je, albo, wprowadzając pewne drobne rozróżnienia, usuwa je i odrzuca” (Novum Organum, przeł. Jan Wikarjak).
Błąd potwierdzenia zasadza się na tym, że z argumentów, które do nas docierają, wybieramy te, które potwierdzają naszą tezę, a odrzucamy te, które jej przeczą. W psychologii ten mechanizm nazywa się selekcją dowodów.
Nasze umysły włączają taki mechanizm, by uniknąć dysonansu poznawczego. To stan nieprzyjemnego napięcia, który powstaje, gdy starannie pielęgnowany przez nas obraz świata nie zgadza się z faktami. Jest to nieprzyjemne, fizyczne uczucie, graniczące z paniką.
Doświadczył go każdy, kto kiedyś zgubił drogę. Gdy orientujemy się, że jesteśmy nie tam, gdzie nas poprowadziła pamięć i nasza lokalizacja się nie zgadza, od razu dostajemy zastrzyk kortyzolu i adrenaliny. Niewiele łagodniej reagujemy, gdy ktoś nam mówi, że jest inaczej, niż nam się wydaje.
Dysonans poznawczy jest napięciem i źródłem bardzo silnego stresu. W teorii dysonansu poznawczego zakłada się wręcz, że jego unikanie jest takim samym popędem, jak głód czy pragnienie.
Nie oznacza to, że jesteśmy odporni na argumenty, przedstawiał Mercier w kolejnej swojej książce „Not Born Yesterday” (Co można przetłumaczyć jako „Nikt nie spadł z księżyca”). Upewnia nas, że co prawda popełniamy wiele błędów poznawczych, ale co do zasady nie jesteśmy odporni na argumenty niczym skały.
Przed nabraniem błędnego przekonania chroni nas bowiem kognitywny mechanizm open vigilance, otwartej czujności. Pozwala on odrzucać fałszywe komunikaty i akceptować prawdziwe. Jesteśmy w stanie zaakceptować nową informację, nawet jeśli nie ułatwiają nam tego doświadczenia ani wiedza z przeszłości, jeśli przeanalizujemy, czy źródło jest wiarygodne i kompetentne, czy zależy mu na naszym dobru, czy dużo ludzi się z nim zgadza i czy użyte argumenty są sensowne”, pisze Miłada Jędrysik w „Książkach”.
Jak pisał z kolei Daniel Kahneman w „Myślenie szybkie i wolne”, nasze mózgi mają właśnie te dwa zasadnicze tryby: „szybki” i „wolny”. Szybki jest schematyczny, opiera się na uprzedzeniach, za to działa w okamgnieniu. Wolny to racjonalne, logiczne rozumowanie, jednak ten tryb zajmuje cenny czas.
Tryb wolny, choć pełen uprzedzeń, jest cenny ewolucyjnie. Rozważanie, czy szelest liści za plecami, to drapieżnik czy wiatr, sprawiłoby, że za którymś razem niechybnie stalibyśmy się pożywieniem. Od nagłych zagrożeń chroni nas właśnie schematyczne, odruchowe myślenie.
Reklama (i propaganda) nie apeluje do naszego „wolnego myślenia”, a w zasadzie w do myślenia nie odwołuje się w ogóle, bo ma przede wszystkim wzbudzić emocje. I to kolejny powód, dla którego szybkie przekazy o charakterze wyborczej agitacji raczej niczyjego zdania nie zmienią.
Nawiasem mówiąc, to emocje sprawiają, że jesteśmy podatni na fałszywe informacje, twierdzą badacze. A dobrą metodą sprawdzenia, czy nie jesteśmy poddawani dezinformacji, jest zadanie sobie pytania, „czy ta informacja ma na celu wzbudzenie silnych emocji?”. Jeśli tak, powinna zapalić nam się czerwona lampka.
Większość kampanii reklamowych marek i produktów wzbudza więc emocje. I to okazuje się mało skuteczne. Jak przypomina Mercier w „Not Born Yesterday”, statystycznie podwojenie budżetu reklamowego zwiększa wzrost sprzedaży produktu o mizerny jeden procent.
Nie pomaga temu fakt, że internet w przytłaczającej większości zawiera informacje, które nie są weryfikowane. W czasach rozkwitu prasy (oraz radia i telewizji) nad weryfikacją zawsze czuwał redaktor publikacji (lub wydawca audycji). W mediach społecznościowych takiej weryfikacji nie ma.
Każdy może zadać sobie odrobinę trudu i założyć kilka kont, które w mediach społecznościowych będą udawać konta dowolnej liczby kandydatów w wyborach lub komitetów wyborczych partii. Przeciętnemu użytkownikowi trudno jest zidentyfikować, czy informacja pochodzi z oficjalnego konta, jeszcze trudniej – czy została zweryfikowana.
Gdy nie wiemy, komu wierzyć, przestajemy przywiązywać wagę do docierających do nas informacji. Choć nie bez znaczenia jest też sam informacyjny natłok. A to kolejny powód, dla którego agitacja wyborcza w sieci ma dużo mniejsze znaczenie, niż można by przypuszczać.
Nie macie Państwo wrażenia, że rząd PiS był „teflonowy” między innymi dlatego, że żyjemy w informacyjnym chaosie?
Przypomnijmy, że od ujawnienia pod koniec 2002 roku jednej tylko afery Rywina zaczął się szybki i gwałtowny spadek notowań SLD z około 40 proc. do poziomu poniżej 10 procent w 2004 roku. Było to na długo przed mediami społecznościowymi. (Facebook dla szerokiego ogółu otworzył się w 2006 roku, w tym samym roku uruchomiono Twittera (obecnie X). Instagram ruszył w 2010 roku, w kolejnym Snapchat. TikTok to dopiero 2016 rok).
Nie powinno nas zatem dziwić, że choć partie polityczne i politycy w sieci dwoją się i troją, ma to niewielki wpływ na głosy oddawane przy urnach. Brzmi nieprawdopodobnie? Cóż, naukowcy to dość dokładnie zbadali.
W ubiegłorocznym tekście dla tygodnika „New Scientist” przyjrzeli się badaniom na ten temat Kate Dommett, profesor politologii specjalizująca się w mediach cyfrowych, oraz Tom Stafford, profesor kognitywistyki.
Piszą, że mimo obaw o „mikrotargetowanie” (obaw obecnych od afery Cambridge Analytica dekadę temu) mamy dziś wiele dowodów na to, że wpływanie na wyborców w sieci jest zadaniem trudnym, jeśli nie karkołomnym. Owszem, partie polityczne nas targetują – jednak mimo obfitości danych o naszych zainteresowaniach, hobby, cechach charakteru, pochodzenia czy statusie majątkowym wykorzystują zwykle jedno z trzech kryteriów: wiek, płeć lub miejsce zamieszkania. Tak wynika z niedawnych badań, które objęły 113 kampanii wyborczych w 95 krajach.
W ostatnich latach prowadzono też badania, czy targetowanie reklam politycznych w internecie jest skuteczne. Otóż nie jest.
W jednym z takich badań prowadzonym przez osiem miesięcy przed wyborami prezydenckimi w USA w 2016 roku, 34 tysiące badanych obejrzało w sumie 49 różnych reklam wyborczych online. Z pomiarów wynika, że przełożyły się na mniej więcej 0,7 punktu procentowego głosów wyborców. Innymi słowy, po obejrzeniu reklam swoje preferencje wyborcze zmieniło 7 badanych na tysiąc.
Inne, zeszłoroczne badanie wykorzystało sztuczną inteligencję, by dopasować reklamę do profilu psychologicznego odbiorcy. Badacze wyliczali, że przekazy reklamowe ocenione na najbardziej przekonujące mogłyby wpłynąć na decyzję 2490 wyborców na każde 100 tysięcy. To mniej więcej 2,5 punktu procentowego
Czy powinniśmy się tym martwić? Nie. Wpływ poszczególnych różnych reklam miał większą zmienność (niż owe 2,5 punktu procentowego). Jeszcze większa była zaś zmienność takiego wpływu na indywidualnych wyborców. Przede wszystkim to nadal wpływ niezwykle skromny – mniej więcej taki jest margines błędu w badaniach opinii publicznej.
Innymi słowy, gdyby tę technikę dopasowania wyborczych reklam przez algorytm sztucznej inteligencji zastosowały konkurujące ze sobą komitety wyborcze, nie wiedzielibyśmy nawet, czy ta technika ma jakiś wpływ. Zniknąłby w odchyleniach i błędzie pomiaru, taka jest jego wielkość.
Oczywiście zdarzają się wyborcze starcia, gdy kandydaci idą łeb w łeb i te niewielkie różnice mogą przełożyć się na poparcie, które przyniesie zwycięstwo. Jednak gdy (jak wspominałem na początku) agitację wyborczą w sieci prowadzi każdy kandydat lub ugrupowanie, ten mizerny efekt wzajemnie się znosi.
Dommet i Stafford w „New Scientist” przypominają również, że nie są to teoretyczne modele i uśrednione dane z wielu krajów świata. Mamy na przykład badanie z wyborów prezydenckich w USA w 2020 roku prowadzone w pięciu kluczowych stanach, tak zwanych swing states, gdzie wynik sondaży był bliski remisu.
Demokraci przeprowadzili w nich cyfrową kampanię, która miała zachęcić 2 miliony wyborców do głosowania przeciwko Trumpowi, czyli na Joe Bidena.
Z opublikowanej w „Nature Human Behaviour” pracy wynika, że kampania zwiększyła poparcie dla Bidena o 0,4 punkty procentowe, a zmniejszyła poparcie dla Trumpa o jeszcze mniej, 0,3 punktu procentowego. Można zakrzyknąć „A jednak to działa!”. Tyle że o wiele słabiej niż metody tradycyjnej agitacji wyborczej.
W USA kampanię wyborczą prowadzi się także „od drzwi do drzwi” i telefonicznie. Z badań z 2018 rok wiemy, że odwiedzanie domów w okręgach wyborczych przez zwolenników danej partii zwiększa wynik kandydatów średnio o 2,5 punktu procentowego, agitacja telefoniczna niewiele mniej, bo o 1,9 punktu. Cyfrowa kampania sztabu Bidena przyniosła zaledwie 16 procent efektu, jaki przynosi rozmowa z potencjalnymi wyborcami i tylko 20 procent tego, co rozmowy telefoniczne.
Z badań przeprowadzonych również w 2020 roku wiemy także, że same algorytmy Facebooka niewiele zmieniają w naszych preferencjach wyborczych. Owe pięć lat temu Facebook pozwalał w łatwy sposób wybrać, czy użytkownicy chcą widzieć treści dobierane przez algorytm, czy po prostu chronologicznie posty ich znajomych oraz stron, które obserwują.
Osoby, które wybrały opcję „chronologicznie”, widziały więcej politycznych treści oraz treści z mało wiarygodnych źródeł, a osoby, które zdały się na algorytmy – mniej. Ci pierwsi spędzali mniej czasu na Facebooku, drudzy więcej.
Gdy autorzy pracy zbadali, czy zdanie się na selekcję treści przez algorytm wpłynęło na orientację w bieżących wydarzeniach lub polaryzację poglądów politycznych użytkowników, okazało się, że nie, donosili w „Science”. Algorytmy ani nas politycznie nie antagonizują, ani nie zmniejszają naszej wiedzy o bieżącej polityce (natomiast osiągają swój cel, jakim jest zwiększenie czasu, który spędzamy w tym medium).
Być może pora przyznać, że jest, jak jest. Partie polityczne i politycy płacą za reklamy telewizyjne, radiowe, nic dziwnego, że płacą także za reklamy w sieci i w mediach społecznościowych. Internet jest po prostu jednym ze środków komunikacji, a media społecznościowe – pewnym rodzajem medium.
Mało przy tym skutecznym, jeśli chodzi o wpływ na wyborców. Nadal trudno namówić nas do zmiany politycznych preferencji, a w internecie wręcz trudniej niż innym sposobem.
W ubiegłym roku ukazało się też w PNAS badanie osób, które zgodziły się zablokować swoje konta na Facebooku i Instagramie na sześć tygodni przed wyborami prezydenckimi w USA w 2020 roku. Okazało się, że po tym czasie były słabiej zorientowane w bieżących politycznych wydarzeniach, ale nie zmniejszyło to polaryzacji ich poglądów w porównaniu z grupą kontrolną, która przez ten czas z tych mediów swobodnie korzystała.
Internet w sprawach politycznych raczej nas informuje i raczej na pewno nie antagonizuje – na to wskazują wyniki naukowych badań. Trzeba przyznać, że to wyniki mało zgodne z powszechnym przekonaniem, podzielonym też przez wielu ekspertów.
Jeśli ktoś chce manipulować wyborami dyskretnie i nie wzbudzając podejrzeń, po prostu wykupując reklamy wyborcze w sieci, nie osiągnie zbyt wiele. Gdy zaś zechce wpłynąć bardziej radykalnie, są spore szanse, że to go zdemaskuje.
9 marca 2025 roku rumuńskie Centralne Biuro Wyborcze odrzuciło kandydaturę Călina Georgescu, znanego z prorosyjskich wypowiedzi skrajnego nacjonalisty oraz przeciwnika integracji europejskiej, który w pierwszej turze unieważnionych przez Sąd Konstytucyjny (SK) wyborów prezydenckich na przełomie listopada i grudnia 2024 roku uzyskał najlepszy wynik (23 procent).
Wyniki wyborów prezydenckich zostały anulowane orzeczeniem sądu konstytucyjnego z 6 grudnia ubiegłego roku. Wtedy sędziowie stwierdzili, że Georgescu dopuszczając się manipulacji algorytmami w sieciach społecznościowych, złamał zasadę równości szans wszystkich kandydatów, co dało mu nieuczciwą przewagę nad pozostałymi uczestnikami procesu wyborczego. Georgescu nie wykazał też źródeł finansowania swojej kampanii. Sąd uznał, że jego kampanię internetową wspierał zewnętrzny „aktor państwowy”.
Jaki z tego płynie morał?
Rosyjska próba wpływu na wybory w Rumunii była zbyt toporna. Służbom udało się wyśledzić, kto i w jaki sposób korzystał z algorytmów oraz kto płacił za jego reklamy. Odsunięcie Georgescu od wyścigu wyborczego nie wywołało napięć społecznych, raczej je rozbroiło. Nie wywołało żadnej zdecydowanej reakcji rumuńskiego społeczeństwa. Masowych protestów nie było.
Rosyjska operacja nie była do końca nieudana. Georgescu odpadł z wyborczego wyścigu, ale część jego głosów zbiorą inni kandydaci.
Niestety, szanse na wygraną ma inny kandydat skrajnej prawicy, George Simion, który obecnie cieszy się poparciem 30 proc. Rumunów. Po piętach depcze mu centroprawicowy burmistrz Bukaresztu, Nicuşor Dan, z poparciem 25 procent. Nie jest jednak przesądzone, że Simion wygra, bo decyzji o rezygnacji z wyborów nie podjęła jeszcze Anamaria Gavrilă, liderka innej partii związanej z radykalną prawicą (Partii Ludzi Młodych – POT). Jej start może odebrać część głosów Simionowi.
Internet pozwala partiom politycznym zdobyć przewagę w wyborach.
Stworzony zgodnie z międzynarodowymi zasadami weryfikacji faktów.
To, że agitacja wyborcza w sieci jest mało skuteczna, nie oznacza to, że w internecie nie ma niezwiązanej z wyborami dezinformacji, fake newsów i nikt nie chce na nas wpływać.
Oczywiste jest, że bezustannie robi to Rosja. W lutym międzynarodowe śledztwo ujawniło, że jej sieć niemal dwustu dezinformacyjnych portali, z których wiele ma liczne konta w mediach społecznościowych, publikuje głównie informacje mające na celu oczernianie Ukrainy oraz przedstawianie rosyjskiej inwazji jako uzasadnionej i korzystnej dla obywateli państw zachodnich.
Wiemy też, że wiele antyszczepionkowych kont w mediach społecznościowych okazało się prowadzone przez Rosję. W lutym 2022 roku, gdy rosyjskie wojska uderzyły na Kijów i Charków, konta te zamieniły się niemal z dnia na dzień w konta antyukraińskie. (Warto przypomnieć, że ta wojna trwa już od 2014 roku, gdy Rosja zajęła Krym i wywołała zbrojne zamieszki, które w obwodzie ługańskim i donieckim przerodziły się w wojnę sponsorowaną przez Rosję.)
Część rosyjskiej narracji przejęły skrajne polskie partie polityczne.
„Rosja napadła na Ukrainę, bo mogła. Europa jest słaba, z Putinem trzeba się dogadać. Zełenski się skompromitował, Ukraińcy są bezczelni. Ukraina nie może wejść do NATO ani do UE – to nie jest spis narracji Kremla, choć tak wygląda. To cytaty z Mentzena i innych konfederatów”, pisała w połowie marca w OKO.press Anna Mierzyńska.
Dommet i Stafford w „New Scientist” kończą swój tekst następująco: „Bliższe spojrzenie na te fakty, sprawiło, że mniej się martwimy o cyfrową przyszłość demokracji. Ludzi znacznie trudniej jest wprowadzić w błąd, niż to zakładamy. Są zaskakująco rozsądni i racjonalni, wskazują psychologiczne badania”.
I dodają:
„Możemy nie lubić wyborów, które dokonują nasi współobywatele, ale mają swoje ich powody. Martwić powinna nas nie cyfrowa propaganda, lecz porzucenie wiary w ludzi. To zwątpienie może sprawić, że zaprzestaniemy demokratycznych metod perswazji”.
Do tych słów badaczy warto dodać jedno zastrzeżenie. Nawet jeśli jednorazowy przekaz, na przykład w kampanii wyborczej, ma niewielki skutek, rzędu punktu procentowego, kropla drąży skałę. Po dekadzie ciągłego urabiania opinii publicznej swoim przekazem można zebrać dziesięć punktów procentowych, może i więcej.
Dlatego mimo wszystko warto trzymać rękę na pulsie i monitorować, co w sieci wypisują politycy, czy jaki przekaz sączy się z Kremla. Bez tego — co na łamach OKO.press wytrwale robi Anna Mierzyńska — niektórzy politycy mogliby poczuć się zwolnieni z przestrzegania jakichkolwiek reguł. A my (łatwiej) ulegać propagandzie, być może nie wiedząc nawet, że to spin prosto z Kremla.
Rocznik 1976. Od dziecka przeglądał encyklopedie i słowniki. Ukończył anglistykę, tłumaczył teksty naukowe i medyczne. O nauce pisał m. in. w "Gazecie Wyborczej", Polityce.pl i portalu sztucznainteligencja.org.pl. Lubi wiedzieć, jak jest naprawdę. Uważa, że pisanie o nauce jest rodzajem szczepionki, która chroni nas przed dezinformacją. W OKO.press najczęściej wyjaśnia, czy coś jest prawdą, czy fałszem. Czasem są to powszechne przekonania na jakiś temat, a czasem wypowiedzi polityków.
Rocznik 1976. Od dziecka przeglądał encyklopedie i słowniki. Ukończył anglistykę, tłumaczył teksty naukowe i medyczne. O nauce pisał m. in. w "Gazecie Wyborczej", Polityce.pl i portalu sztucznainteligencja.org.pl. Lubi wiedzieć, jak jest naprawdę. Uważa, że pisanie o nauce jest rodzajem szczepionki, która chroni nas przed dezinformacją. W OKO.press najczęściej wyjaśnia, czy coś jest prawdą, czy fałszem. Czasem są to powszechne przekonania na jakiś temat, a czasem wypowiedzi polityków.
Komentarze