0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.plFot. Sławomir Kamińs...

Komisja śledcza ds. wyborów kopertowych kończy prace. Jarosław Kaczyński był w piątek 24 maja 2024 ostatnim świadkiem. Może dojdzie jeszcze do jednej konfrontacji (dwóch prokuratorek) – ale to mało prawdopodobne, bo komisja nie ma ciągle dokumentów, które mogłaby do tej konfrontacji użyć.

Komisja badała tak naprawdę wydarzenia z jednego miesiąca: z kwietnia 2020 roku, kiedy władza skrajnie nieudolnie i nieskutecznie próbowała przygotować wybory kopertowe.

Głosowanie korespondencyjne się nie odbyło, bo to operacja bardzo skomplikowana, wymagająca miesięcy jak nie lat przygotowań. I choć na końcu wyborca używa kartki papieru, to proces opiera się na procedurach prawnych i informatycznych. I na mozolnym budowaniu zaufania wyborców do tego procederu.

PiS zachowywał się tak, jakby tego wszystkiego nie wiedział.

Opinia publiczna już zaakceptowała fakt, że na te nieodbyte wybory władza zmarnowała prawie 100 mln złotych publicznych pieniędzy. Ale to, czy to było dużo, czy mało, zależy od wniosków, jakie z tej historii wyciągniemy.

I nie chodzi tu o to, czy kogoś za to wszystko uda się pociągnąć do odpowiedzialności (komisja zapowiada wnioski do prokuratury dla członków rządu i kierownictwa firm zamieszanych w całą operację, a dla Jarosława Kaczyńskiego – za sprawstwo kierownicze). Pewnie się nie uda – wymiar sprawiedliwości w obecnym stanie może nie dać rady tak skomplikowanemu zadaniu.

Choć media i politycy skupiają się na szukaniu winnych, to materiał zgromadzony przez komisję pozwala na więcej. Na zrozumienie mechanizmów, fałszywych wyobrażeń, złych nawyków, które do katastrofy – kosztownej operacji realizowania nierealizowalnego pomysłu – doprowadziły. Pandemia się skończyła, ale to wszystko trwa, i to nie tylko w rządzie.

Oto siedem wniosków, które komisja śledcza skutecznie udowodniła.

Widzę to tak” to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.

Autorytarny sposób zarządzania nie jest wydajny

Jarosław Kaczyński podejmował decyzje sam, a potem tylko dbał, by kierownictwo partii i rządu mu to formalnie zaakceptowało. Jeśli nie widział powodu do dyskusji, to dyskusji nie było.

Choć to mogło się wydawać wygodne i sprawcze (nie trzeba było sobie zawracać głowy procedurami, skoro wola „Jarosława” jest znana), to zdecydowało o katastrofie.

Przeczytaj także:

W przypadku wyborów kopertowych wystarczyły trzy tygodnie, by projekt się wywalił.

Aparat formalnie podporządkował się woli „Jarosława”, ale kiedy zorientował się, że pomysł jest nierealizowalny, skupił się na zbieraniu dupokrytek i alibi. W zasadzie już po dziesięciu dniach od ogłoszenia woli prezesa PiS, że wybory mają się odbyć 10 maja, koterie w PiS zaczęły się podgryzać i zwalać winę za (pewne już) niepowodzenie na siebie nawzajem.

Pokazuje to nasze aktualizowane po każdym posiedzeniu komisji kalendarium (np. pod relacją o przesłuchaniu Kaczyńskiego 24 maja 2024).

Politycy i szefowie spółek skarbu państwa zamawiali opinie prawnicze usprawiedliwiające ich działania. Zajmowali się ustalaniem sposobu postępowania ograniczającego do minimum ich odpowiedzialność. W tym czasie równocześnie deklarowali zapał do realizacji pomysłów „Jarosława”.

System wyłączył więc sobie urządzenia ostrzegawcze i dalej jechał na ścianę.

Wszechmocny lider o tym nie wiedział – bo nie było odważnego, który by mu to uświadomił. A jeśli mu mówił, to lider nie zawsze rozumiał wagę przekazywanych informacji – zwłaszcza gdy dotyczyły nowych technologii i świata cyfrowego (rejestr wyborców, obrót danymi osobowymi).

Proces dekompozycji władzy przyspieszał także dlatego, że żadnych ustaleń nie spisywano i nie wyrównywano poziomu wiedzy. Bo po co, skoro wola polityczna jest ponad papierkami?

Zarządzanie z tylnego siedzenia prowadzi do zguby

Ten typ autorytarnego zarządzania był tym bardziej nieskuteczny w kryzysie, że zarządzanie to odbywało się z tylnego siedzenia. Komisja pokazała, że w państwie PiS kluczowe decyzje podejmowane były poza aparatem państwa, czyli w siedzibie PiS na Nowogrodzkiej.

A to miało dwie konsekwencje:

  • Aparat dbał, by prezes PiS był przekonany, że to on decyduje – organizowano mu specjalne zebrania, przekazywano mu informacje (np. Jarosław Gowin opowiadał o spotkaniu w Sejmie, w gabinecie wicemarszałka Sejmu Terleckiego, który przez cały czas się nie odzywał – bo główną osobą był Kaczyński, wówczas „zwykły poseł”). Kaczyński mógł wiec myśleć, że może nie o wszystkim decyduje, ale podjąć może każdą decyzję.
  • Tymczasem przy kierowaniu z tylnego siedzenia nie tylko nie widzi się całej drogi. Trzeba mieć kierowcę, który na taki układ pójdzie. Komisja pokazała, że formalnie państwem w pandemii kierowały właśnie takie osoby: niezdolne do wzięcia odpowiedzialności. Gowin próbował oponować, to został uznany za zdrajcę. Najbardziej stanowczy z całej reszty premier Morawiecki przyznał się do podpisania decyzji administracyjnej nakazującej Poczcie i PWPW organizacje wyborów, choć ustawa pozwalająca na to jeszcze nie weszła w życie (bo taki dokument po prostu istnieje i nie można się go wyprzeć). Ale zaraz dodał, że niczego więcej nie kontrolował, nie koordynował, bo był zajęty czym innym.
W tym układzie nie od razu było jednak widać, że projekt nie ma lidera.

Bo wszyscy myśleli, że robi to Kaczyński i osoby mające do niego dostęp. Kaczyński jednak nie był w stanie tego robić, bo proces był zbyt złożony, a wyznaczonym przez niego „kierowcom" do głowy nie przychodziło, by brać za coś odpowiedzialność.

W efekcie Kaczyński zeznał, że prawo o wyborach kopertowych przygotowywał rząd. A premier – że nie wie kto, bo był to projekt poselski. Mimo tego, że nie wiedzieli, co kto robi, porozumieli się szybko co do tego, że wszystkiemu winna jest opozycja.

Politycznie ma to może sens, ale jako wyjaśnienie mechanizmów rządzenia wielką organizacją czy państwem – jest raczej bardzo głupie i krótkowzroczne.

Biznes nie jest bardziej skuteczny niż administracja, zwłaszcza jeśli stosuje łom

Świadkowie powtarzali też przed komisją, że w sytuacji nadzwyczajnej przyjęli podejście „biznesowe”. Robili to też członkowie komisji z PiS. Mówili, że jak sytuacja jest nadzwyczajna, to trzeba porzucić „aptekarskie metody”, procedury, trzymanie się prawa – i trzeba „działać”. „Być sprawczym”.

„Podjąć ryzyko biznesowe”.

Bo tak trzeba, gdy „trzeba bronić demokracji w najtrudniejszym momencie” (Mateusz Morawiecki).

To wyobrażenie charakterystyczne dla ludzi ukształtowanych w latach 80. i 90. XX wieku. Schyłkowy PRL uczył, że prawdziwe działanie polega na omijaniu nieżyciowych i bezsensownych przepisów.

Widać, że pogląd ten w klasie politycznej ma się dobrze. Ale jest fałszywy dlatego, że współczesne kryzys są bardzo skomplikowane. Radzenie sobie z nimi wymaga dobrej koordynacji i przepływu informacji. A do tego potrzebne są właśnie procedury i prawo. Także w biznesie.

Charakterystyczne, że świadek z doświadczeniem w zarządzaniu – szef pionu informatycznego Poczty Polskiej Paweł Skóra – zeznał przed komisją, że jak tylko się dowiedział, że Poczta w trybie pilnym ma organizować wybory, zażądał, by użyć procedur. A ponieważ był informatykiem, odwołał się do metodyki PRINCE. Bo „wola prezesa” jako narzędzie pracy nie wystarczy dziś nawet w małej firmie.

Organizatorzy „biznesowego przedsięwzięcia” pod tytułem Wybory Prezydenta Rzeczypospolitej na żadnego PRINCE’a jednak nie przystali, bo nie chcieli zostawiać śladów na papierze.

Skóra: "Zamiast tego w ramach Poczty Polskiej powstał zespół, który pracował w trybie codziennych zebrań z udziałem członków rządu. To nie pozwalało sprawdzić, co jest zrobione, a co nie, komunikacja wewnętrzna zostaje zaburzona. I wtedy pomyślałem po raz pierwszy, że to się nie uda”.

Tymczasem liderzy polskiego państwa myśleli, że działają zgodnie z „regułami biznesowymi”.

Prawo to więcej niż wola władzy

Wydziały prawa na wszystkich uczelniach powinny się pochylić nad stanem wiedzy prawnej świadków-prawników, jaki ujawniła komisja. Wszak to te polskie wydziały prawa tych świadków-prawników uformowały.

W wyjaśnień tych świadków wynikało, że prawo jest po prostu emanacją woli politycznej. Więc jeśli ktoś ma dostęp do samego źródła tej woli, to Dziennik Ustaw nie jest potrzebny.

Prezes Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych oświadczył nawet, że decyzje o druku kart wyborczych podejmował na podstawie „ścieżki legislacyjnej”. Czyli linku na stronie sejmowej pokazującego, na jakim etapie jest projekt zmiany prawa.

Prezes PWPW, jak się wydaje, zakładał, że wola Kaczyńskiego jest już objawiona, więc jest prawem. Tylko kwestią czasu jest, że zostanie to zapisane w ustawie.

Prawnicy PiS zdawali się zupełnie nieświadomi, że prawo to coś więcej. Że to narzędzia pozwalającego ludziom wspólnie wykonywać skomplikowane rzeczy. Partytura, dzięki której każdy wie nie tylko, co ma zrobić, ale kiedy i w jakiej kolejności.

Takiej ustawy nie mieli – najwyżej pojedyncze przepisy w pospiesznie przyjmowanych specustawach zwanych „tarczami covidowymi”. Mieli za to nawet dla członków PiS wątpliwą prawnie decyzję administracyjną premiera.

A to rodziło coraz większy chaos.

Przykład: Poczta Polska wysłała (z pomocą Ministerstwa Cyfryzacji) polecenia do samorządów o wydanie spisów wyborców. Bo przepis w „tarczy covidowej” na to jej pozwalał. Nie było jednak przepisu, który pozwoliłby samorządom na takie wezwanie odpowiedzieć.

Samorządowcy zresztą alarmowali o tym władzę. Czytanie ich rozpaczliwych pism przywodzi na myśl lekturę XVIII-wiecznych diariuszy sejmowych. Bo pokazują to samo: jak państwo się rozpada, mimo że wszyscy wiedzą, na czym polega problem i reprezentanci tego państwa w kółko to powtarzają. Ale doraźny interes każe to rządzącym ignorować.

Rządzenie państwem to nie Powstanie Warszawskie

I Rzeczpospolita była w XVIII wieku państwem, w którym prawo stosowane było słabo. Tej lekcji rządzący jednak nie odrobili. Bardziej fascynowała ich historia powstańcza i militarna. Świadkowie z PiS w sposób charakterystyczny wyobrażali sobie w kryzysie pandemicznym, że są bohaterami na barykadzie. Bo tak właśnie formowany jest nasz patriotyzm.

„Byliśmy w dramatycznej sytuacji, za chwilę mogli umierać nasi obywatele” – zeznawał odpowiedzialny wówczas za bezpieczeństwo państwa minister Mariusz Kamiński.

I to miało usprawiedliwiać łamanie prawa i obchodzenie procedur. Nikt nie powiedział: „Kryzys był tak skomplikowany, że musieliśmy zaprząc do pracy wszystkich ekspertów i stworzyć im warunki do wypracowania najlepszych rozwiązań”.

W ten sposób państwo narażone zostało na ogromne i nieznane wcześniej niebezpieczeństwo. Władza np. lekką ręką przerzucała się danymi osobowymi obywateli, w ogóle nie zdając sobie sprawy, jakie to rodzi zagrożenie. Informacje z bazy PESEL o 30 milionach wyborców podróżowały sobie przez miasto zgrane na jednej płytce, a potem przez miesiąc przetwarzane były w systemie informatycznym Poczty Polskiej, nie wiadomo jak i przez kogo. Bez analizy ryzyka i ustalenia odpowiedniego do tego ryzyka zabezpieczenia (jak wymaga RODO).

Ale przedstawiciele państwa odpowiedzialni za jego bezpieczeństwo uważali, że problemu nie ma, bo... nikt nie zgłosił wycieku danych. Najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że zdobycie takiej bazy może być czyjąś pilnie strzeżoną tajemnicą.

Jarosław Kaczyński fantazjował przed komisją o aktywności obcych służb i WSI, ale w tej sprawie żadnych takich skojarzeń nie miał. Bo się na danych osobowych nie znał. Pamiętał, że jest ustawa o ochronie danych osobowych, ale przecież ważniejszy jest konstytucyjny nakaz organizacji wyborów prezydenckich. Tyle że Konstytucja nie bez powodów gwarantuje ochronę danych osobowych obywateli.

Ale nie w rozdziale o władzy, tylko w rozdziale o prawach i wolnościach obywateli.

W efekcie nikt ze zobowiązanych w naszym państwie do ochrony bezpieczeństwa danych osobowych nie zareagował. Jakby ochrona danych obywateli nie była we współczesnym świecie jednym z największych wyzwań, przed którymi stoją państwa.

Argument wyższego dobra to żaden argument

Zamiast tego świadkowie PiS i posłowie PiS w komisji podkreślali, że w pandemii władza działała w stanie wyższej konieczności i dla wyższego dobra.

Ale jednocześnie komisja pokazała, że to „wyższe dobro” – wartość niedyskutowalna – dosyć szybko zamienia się w obronę własnego interesu.

Bo tak naprawdę chodziło o interes partii – żeby Andrzej Duda wygrał wybory. Ale ponieważ ze względu na „wyższe dobro” władza pominęła normalne, racjonalne kroki, to zrobiła sobie krzywdę. I teraz, w obliczu grożących konsekwencji, naprawdę może powiedzieć w ślad za Mickiewiczem, że „za milijony kocham i cierpię katusze”. Zgodnie z powstańczym wzorcem.

Świadek Jarosław Gowin: „W interesie Prawa i Sprawiedliwości i popieranego przez nie kandydata Andrzeja Dudy leżało rzeczywiście przeprowadzenie wyborów jak najszybciej. Tym samym można podpisać się pod tezą pana ministra, że w interesie innych kandydatów leżało przesunięcie terminu wyborów, ale to przesunięcie było w mojej ocenie nieuchronne ze względu na stan pandemii, który wówczas panował w Polsce, i stan przygotowania…”.

Mały błąd, wielkie konsekwencje

Komisja śledcza odtworzyła dokładnie, jak decyzje dotyczące wyborów były podejmowane. Wiele osób szło na skróty, działało bez podstawy prawnej, tylko starało się nie zostawiać śladów.

Warto zwrócić uwagę, że to nie odbywało się w próżni. Argument „wyższego dobra” i wyobrażenie o bohaterskim poświęcaniu się oraz konieczność realizowania „woli Jarosława” zadziałał deprawująco wcześniej i niejako tworzył tło do łamania przepisów o wyborach.

Rządowy zakaz wejścia do lasu czy zakaz wychodzenia z domu „bez ważnej przyczyny” łamał wolność konstytucyjną poruszania się po kraju. Cmentarze były zamknięte, ale Kaczyński „przekonał” zarządcę Cmentarza Powązkowskiego, by mu otwarł bramę.

Nakaz noszenia maseczek przez wszystkich nie miał podstawy w ustawie o przeciwdziałaniu epidemii – bo ta pozwalała nakładać taki obowiązek tylko na chorych. Ale władza taki nakaz nałożyła, a potem ścigała za jego nieprzestrzeganie obywateli.

Prawo w pandemii przyjmowane było w takim tempie, że nikt do końca nie wiedział, czy ma ono sens i czy lekarstwo nie jest gorsze od choroby. Wystarczy przypomnieć, że w ramach walki z covidem władza dała Służbie Więziennej prawo do rażenia osadzonych paralizatorami. Po co?

Jedyną odpowiedzią było: “Nie ma czasu na dyskusje, trzeba szybko działać”.

Ten proceder musiał osłabiać uważność rządzących. I jak przyszło do pytania, co z wyborami, to premier bez ustawy kazał Poczcie organizować wybory, a PWPW drukować karty wyborcze. Choć zgodnie z prawem za to wszystko odpowiadała Państwowa Komisja Wyborcza.

A Poczta i PWPW nie były w stanie wykonać poleceń – bo nie miały do tego urządzeń i infrastruktury. Czego nikt z bawiących się w powstanie nie sprawdził.

To był ciąg zdarzeń, jedno brało się z drugiego. Przekonanie, że dobra wola rządzących i ich poświęcenie dla narodu usprawiedliwiają wszystko, rozwalały po kolei fundamenty państwa. Tymczasem nowoczesne społeczeństwa w nadzwyczajnych sytuacjach nie muszą ograniczać się do horyzontów umysłowych lidera aktualnie rządzącej większości. To samo dotyczy firm, organizacji, wspólnot samorządowych.

One wszystkie mogą budować rozwiązania szybko, ale w debacie.

Co zresztą potwierdziło się w 2024 roku, kiedy władza przyjmowała na cito regulacje o pomocy dla Ukrainy. Przez chwilę otwarła się na uwagi opozycji i społeczeństwa obywatelskiego. I okazało się, że się da.

Nauk z prac komisji śledczej jest więc całkiem sporo. Może to warte było te 100 milionów?

;
Na zdjęciu Agnieszka Jędrzejczyk
Agnieszka Jędrzejczyk

Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022, nagrody Amnesty International, i Lodołamacza 2024 (za teksty o prawach osób z niepełnosprawnościami)

Komentarze