0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Wyborcza.plFot. Łukasz Cynalews...

Czy marsz 4 czerwca 2023 jest wydarzeniem politycznym? To na pozór głupie pytanie ma znaczenie dla nas wszystkich, którzy i które – w tym OKO.press szeroką ławą – wybieramy się w samo południe na warszawski Plac na Rozdrożu.

Pytanie jest o tyle istotne, że polityka ma kiepskie notowania, zresztą w całej Europie. Partiom ufa... 6 proc. ludzi w Estonii i 8 proc. we Francji, a polskie 22 proc. jest w okolicach średniej UE.

Opozycja była na rozdrożu, PiS wyciągnął pomocną dłoń

Marsz 4 czerwca 2023 zapowiadał się jako inicjatywa największej opozycyjnej partii i jej lidera, który powtarza, że to Platforma odsunie PiS od władzy. Chciał być Donald Tusk szeryfem, który jak Gary Cooper z filmu "W samo południe" wraca do kraju, rezygnując z unijnej emerytury, by samotnie pokonać siły zła.

Chciał kowbojskiego monopolu, na co szanse były niewielkie, bo jako polityk ma swój – raczej niezasłużenie – niski sufit poparcia.

Marsz stał się też narzędziem gry politycznej, w której Tusk chciał udowodnić, że ma monopol na walkę z PiS, a Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz szukali trzeciej drogi choćby do Leszna, byle nie razem.

Opozycja znalazła się na rozdrożu.

Może i tak by było nadal, gdyby nie pomocna dłoń PiS.

Pomysł z powołaniem „komisji ds. badania wpływów rosyjskich na bezpieczeństwo wewnętrzne RP” otworzył podwójną szansę dla opozycji i dla nas wszystkich, które i którzy czują, że tego „nie da się już wytrzymać". Tego, czyli rządów PiS.

Niedzielny Marsz ze świata gry politycznej został podniesiony do porządku wartości. Na warszawskich ulicach zagości w niedzielę mit, ten sam, co zawsze, gdy jakaś władza sięga po tępą przemoc, niekoniecznie fizyczną, a „lud” domaga się wolności. Liderzy „trzeciej drogi” zdecydowali się wziąć udział, nie mieli wyjścia.

Co więcej, Morawiecki, Kaczyński i Duda, odpalając lex Tusk (właściwie lex-anty-Tusk), dokonali niemożliwego. Tchnęli życie w mit 4 czerwca, którego (życia) w tej rocznicy było tyle, ile kultury osobistej w ministrze Czarnku.

A przy okazji dopełniła się symbolika westernu „W samo południe”, który patronuje obu datom – 4 czerwca w 1989 roku, i 4 czerwca w 2023 roku. Dzięki PiS zrozumiemy może wreszcie, dlaczego Gary Cooper ciska na koniec filmu gwiazdą szeryfa o ziemię.

Ale zanim o filmie, pomówmy o micie. I o polityce.

Przeczytaj także:

Czy z kompromisu można zrobić mit? W Polsce?!

W niezapomnianym wykładzie na zaproszenie OKO.press i naszego Archiwum Osiatyńskiego Timothy Garton Ash ubolewał w czerwcu 2019 roku, że "nie potrafiliście uczynić ze zwycięstwa Solidarności pięknego mitu założycielskiego i chwalić się nim na całym świecie".

Cytując poetę pytał, czy „naprawdę żyć umiecie tylko w klęsce?". Sięgał po refleksję Aleksandra Smolara, że „kompromis nie nadaje się na mit – zwłaszcza w naszej kulturze”, ale podkreślał, że można przecież stworzyć mit pełnej chwały rewolucji 1980-1989 i byłby on w 90 procentach zgodny z prawdą historyczną.

W odróżnieniu od brytyjskiej "Glorious revolution" z 1689 roku, którą Brytyjczycy się chlubią, mijając się z faktami.

Polski mit wyborów czerwcowych został skażony kompromisem Okrągłego Stołu, który był od początku kwestionowany jako nadmierne ustępstwo, m.in. przez Bronisława Komorowskiego. I nie mógł się z tego zarzutu podnieść.

4 czerwca 1992, czyli ich mit rewolucji

Populistyczna prawica zorganizowana w PC, a potem w PiS, najbardziej zarozumiała polska formacja polityczna, od początku dyskredytowała wybory 4 czerwca '89. Przeciwstawiała im własny, pożal się Boże, mit 4 czerwca 1992 roku, czyli „nocy teczek”, na której wywrócił się rząd Jana Olszewskiego.

W narracji PiS była to pierwsza próba odzyskania niepodległości, zdławiona przez “koalicję strachu donosicieli”, czyli postkomunę. Która dalej niszczyła Polskę z krótką przerwą na pierwszy PiS (2005-2007) aż do – nareszcie – zwycięstwa Polski w 2015 roku.

Siłę tej histerycznej reakcji zobaczyłem na własne oczy dwa lata przed "nocą teczek", na spotkaniu Komitetu Obywatelskiego w auli warszawskiego uniwersytetu 24 czerwca 1990 roku, gdzie wybuchła na dobre "wojna na górze".

Lech Wałęsa zaatakował nestora polskiej inteligencji Jerzego Turowicza, naczelnego "Tygodnika Powszechnego". W awanturze, która wybuchła, padł argument o wynikach sondaży, na co Wałęsa ryknął "Stłucz pan termometr, nie będziesz miał pan gorączki".

Tak się złożyło, że siedziałem za Jarosławem i Lechem Kaczyńskimi i tykowatym Ludwikiem Dornem (zwanym trzecim bliźniakiem). Po słowach o termometrze wpadli w rewolucyjną euforię, klaskali i tupali jak oszalali. Wcześniej Jarosław przemawiał: "Interesy dawnej nomenklatury i interes społeczeństwa są ze sobą sprzeczne. Układ okrągłego stołu, który próbuje je złagodzić, jest zgubny dla spokoju społecznego. Hybrydalny system władzy Jaruzelski-Mazowiecki musi przestać istnieć".

Z tej trójki żyje tylko Jarosław, którego zapamiętałem z lat 1988-1989 jako sfrustrowanego członka kierowanego przez Bronisława Geremka zespołu, wypracowującego porozumienie polityczne ze stroną partyjno-rządową. Nie cieszył się nadmiernym szacunkiem, także ze względu na brak odpowiedniej biografii. Nie było go widać w blasku takich gwiazd opozycji jak Kuroń czy Michnik tak dalece, że próbował nawet mnie – ledwie sekretarza Geremka – przekonywać do swoich pomysłów.

Czekał na swoją szansę i potrafił ją wykorzystać, pielęgnując w głowie opowieść, która zrujnowała mit 4 czerwca 1989 roku.

Mit szedł po schodach kompromisów

Polityka około okrągłostołowa – przed i po obradach w Pałacu (dziś) Prezydenckim i jego osobliwej filii w Magdalence – była mieszanką mitu i kalkulacji, wartości i możliwości.

Widziałem na własne oczy, jak mit Polski wolnej od komunizmu zamieniał się w konkret daleko, daleko powyżej wyjściowych naszych oczekiwań, które w zasadzie ograniczały się do przywrócenia "Solidarności" i zyskaniu innych przyczółków demokracji (wolnych mediów, niezależnych sądów, a także – dziś zapomnianej – partycypacji pracowniczej w zarządzaniu państwowymi firmami).

Szanse otwierały się nagle, udało się przepchnąć 35 proc. wolnych miejsc w Sejmie i wolne wybory do Senatu, co otwierało możliwość weta wobec ustawy podpisanej przez prezydenta [w domyśle – Jaruzelskiego].

Mit pchał nas do wolności, ale drogę znaczyły kompromisy.

Jak choćby gwarancja, że Sejm przegłosuje wybór Jaruzelskiego.

Wybory czerwcowe okazały się triumfem wolności nad zmęczoną partyjną dyktaturą, nieoczekiwanie wielkim także dla nas, nie mówiąc o komunistach, którzy w ogóle nie brali pod uwagę takiej klęski. Tak dalece, że wybór 35 partyjnych dostojników z tzw. listy krajowej był obwarowany warunkiem min. 50 proc. poparcia. Tymczasem tylko dwaj kandydaci dostali ponad połowę głosów. 33 miejsca pozostały nieobsadzone.

Pamiętam niesmak kompromisu, gdy nasza strona zgodziła się na skandaliczne przecież rozwiązanie – zmianę ordynacji w trakcie wyborów i listę krajową wybrano w II turze.

Pamiętam, gdy w „Gazecie Wyborczej” rozmawialiśmy 3 lipca 1989 roku o komentarzu Adama Michnika rysującym możliwość "sojuszu demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem obozu władzy".

Helena Łuczywo razem z nieodżałowanym Julkiem Rawiczem rzucili tytuł "Wasz prezydent, nasz premier" i poczuliśmy, jak hasło zapiera nam dech, bo oto ucieleśniał się na papierze mit odzyskiwanej wolności.

Jednym z gwałtownych krytyków tego rozwiązania był Tadeusz Mazowiecki. Sześć tygodni później przemawiał w Sejmie jako premier. I pod ciężarem mitu zasłabł.

PiS przywraca prawdę o filmie "W samo południe"

Plakat z Gary Cooperem, grającym główną rolę w nakręconym w 1952 roku kultowym westernie, był do tej pory odczytywany w Polsce jako prosta figura uwolnienia miasteczka Haydeville od czystego zła uosobionego przez zwolnionego z więzienia okrutnego bandytę.

Jako zwycięstwo prawości i odwagi. Tak właśnie "Solidarność" na czele z Lechem Wałęsą miała uwolnić Polskę od komunizmu. Moment, w którym szeryf, zamiast czekać na wdzięczność mieszkańców, zrywa gwiazdę szeryfa, nie zapisał się w naszej pamięci.

Prawda była inna, o czym pisze Paul Markowitz w recenzji książki Glena Frenkla "W samo południe. Czarna lista Hollywood". Poprawiony scenariusz filmu był alegorią makkartyzmu, scenarzysta Carl Foreman chciał obnażyć tchórzostwo i konformizm, jaki zapanował w Hollywood zastraszonym przez „Komisję do Badania Działalności Nieamerykańskiej Izby Reprezentantów”, czyli pomysł McCarthy'ego na oczyszczenie USA z komunistycznych szpiegów i zdrajców.

Szeryf samotnie stawia czoła złowrogim bandytom, ale nie jest to heroiczny wybór, ale jego porażka. Zgodnie z kulturowym toposem Gary Cooper próbuje werbować drużynę (jak w Siedmiu Wspaniałych, Drużynie Pierścienia, czy The Blues Brothers), ale film opowiada, jak mieszkańcy miasteczka odmawiają pomocy, nie patrząc mu w oczy. Opuszcza go nawet narzeczona.

Foreman sam stanął wreszcie przed Komisją. Odmówił podania nazwisk innych członków Partii Komunistycznej i został uznany za świadka niechętnego do współpracy. I trafił na "czarną listę".

"W samo południe" jest uważane za jeden z najbardziej wpływowych westernów wszech czasów. "Może również służyć jako przestroga, w jaki sposób powinniśmy stawić czoła represjom politycznym, które dopiero nadejdą" – pisał Markowitz, nie mając na myśli lex Tusk.

Ale ta PiS-owska ustawa przywraca westernowi jego oryginalne, gorzkie przesłanie. O tym, jak dewastujący jest strach i zarazem, że makkartyzm czy inny makkaczyzm nie musi wygrać.

Zrzut ekranu 2023-06-03 190616

Cieszmy się z powrotu mitu, ale...

Życie w cieple mitu jest wspaniałe. Na warszawskim marszu przeżyjemy uniesienie, idąc w tłumie kilkuset tysięcy ludzi, poczujemy, jaką siłę mają wielkie wartości. Dajmy sobie tę frajdę.

Mam tylko nadzieję, że nie będzie to wyłącznie Radość Trzeciego Wieku. Idąc na spotkanie wyborcze Donalda Tuska w Lidzbarku Warmińskim 22 maja 2023, miałem wrażenie, że całe miasto zmierza do amfiteatru, ale na miejscu się okazało, że ludzi jest owszem masa, ale skład wiekowy jest niepokojąco podobny do elektoratu PiS (według ostatniego sondażu Ipsos dla OKO.press i TOK FM: 68 proc. deklarujących głosowanie na Kaczyńskiego ma ponad 60 lat, a 81 proc. – ponad 50 lat).

Z tego samego sondażu wiemy, że starsze generacje są nieporównanie bardziej zmobilizowane niż młodsze.

To się może teraz zmienić, o ile lex Tusk poruszy w młodszych ludziach strunę wolności, nawet jeśli Tusk ani ich grzeje, ani ziębi. I zobaczymy młodych na marszu, a w październiku przy urnach.

Proporcje wieku wśród uczestników marszu 4 czerwca 2023 wiele nam powiedzą o szansach wyborczych. Ożywienie mitu 4 czerwca 1989 jest oczywiście łatwiejsze wśród osób, które brały udział w tamtym zwycięstwie (mają 50 plus), ale opozycja powinna łapać kontakt z młodymi. Stawiając śmiało na polityków i polityczki jeszcze młodsze niż Donald Tusk (rocznik 1957) czy Włodzimierz Czarzasty (1960).

...nie zastąpi on polityki

Mamy w redakcji OKO.press dwie frakcje, częściowo według podziałów generacyjnych. Starsi (jak autor tego tekstu) są bardziej romantyczni, młodsi (jak Michał Danielewski) bardziej rozważni.

Rozważną radą dla opozycji byłoby nie ulegać euforii, bo nawet triumfujący w niedzielę mit musi znaleźć skuteczną drogę do urny. Co wymaga zawsze wyborów taktycznych, sprawności, sprytu, kompromisów i ciężkiej pracy. Ożywiony mit może też dawać zwodnicze poczucie mocy i wtedy paradoksalnie torować drogę klęsce, w której tak dobrze umiemy żyć.

Nie należy oczekiwać, że po warszawskim marszu słupki opozycji skoczą do góry jak szalone, ale też niewiele nam trzeba, by przechylić szalę na stronę demokracji.

Od paru miesięcy krążymy wokół wyborczego remisu sił prodemokratycznych i prawicowego związku partnerskiego niezbyt dobranych panów.

Zapewne nie jest już możliwe ułożenie opozycji na wspólnej liście, marzenie o niej jest już nieaktualnym wcieleniem "mitu jedności". Zadziałał w 1989 roku, kiedy cała opozycja (no, prawie cała) startowała jako drużyna Lecha Wałęsy i na każde miejsce strona solidarnościowo-opozycyjna wystawiała jedną osobę, której głównym atutem było zdjęcie z Lechem.

Upieranie się przy jednej liście, na szczęście zanikające, może dziś być w dodatku kontrskuteczne, bo im bardziej staje się to niemożliwe, tym bardziej rośnie poczucie porażki. Argument, że inaczej nie wygramy, może działać jako samospełniająca się przepowiednia.

Nie jest zresztą wykluczone, że obecny układ trzech list jest optymalny, przy założeniu, że skończą się międzypartyjne gierki wewnątrz opozycji.

Koalicja Obywatelska ściera się z PiS w silnie spersonalizowanym frontalnym starciu demokracja kontra autorytaryzm, z odwołaniami do przeszłości.

Lewica pokazuje alternatywę rządów z nowoczesnym państwem opiekuńczym.

"Trzecia droga" z chadeckim zabarwieniem może odebrać część głosów Konfederacji, a to by oznaczało koniec ostatniej dziś szansy Kaczyńskiego na dalsze rządy (z Mentzenem).

Ta różnorodność spełni swą rolę, gdy zostanie wsparta spokojnym zapewnieniem, że trzy siły stworzą dobry rząd koalicyjny i zarysowaniem jego programu w takich obszarach jak przywrócenie praworządności, polityka proeuropejska, odbudowanie i wzmocnienie pozycji samorządów, gwarancje niezależności mediów, w tym publicznych...

Kończę ten tekst w Gdańsku, gdzie w Europejskim Centrum Solidarności w sobotę 3 czerwca organizacje społeczne przedstawiają swój – imponujący – dorobek programowy, zarówno na długie lata reform, jak i pierwsze 100 dni demokratycznych rządów.

Nie jest jednak jasne, czy wspólnota mitu, jaką przeżyjemy w niedzielę 4 czerwca, potrafi stonować partyjne ambicje i niechęci.

Kaczyński po raz trzeci spada z konia

W kalkulacjach politycznych trzeba niestety założyć, że PiS przestanie robić błędy.

Jarosław Kaczyński opowiadał kiedyś, że w noce bezsenne lubi oglądać relacje z rodeo i patrzeć ile czasu wytrzyma jeździec, zanim koń czy byk go zrzuci. W 2023 roku sam Kaczyński wskakiwał i trzykrotnie spadał z politycznego wierzchowca.

Jesteśmy przyzwyczajeni myśleć o PiS jako potężnej sile, która ma do dyspozycji ogromne środki, mówiące jednym głosem media, politykę senioralną i wsparcie uboższych grup, brak granic w dysponowaniu publicznym groszem, rozbudowane badania, doradców od PR, zdyscyplinowany aktyw.

Do tego nieoczekiwaną koniunkturę, jaką daje wojna w Ukrainie, przy czym tu akurat władza na czele z Dudą zdaje egzamin. W dodatku atut sześciu kolejnych wygranych wyborów, w tym potężne zwycięstwo do Sejmu w 2019 roku z frekwencją wyższą niż w czerwcu 1989 roku. Obraz władzy nie do pokonania.

  • Wybory prezydenckie 2015: Duda 51,55 proc., Komorowski 48,45 proc. (II tura);
  • Wybory parlamentarne 2015: PiS 37,6 proc. przed PO 24,1 proc.;
  • Wybory samorządowe: PiS – 34,1 proc. przed KO – 27 proc. (poparcie w wyborach sejmików wojewódzkich);
  • Wybory do Parlamentu Europejskiego: PiS – 45,4 proc., przed Koalicją Europejską – 38,5 proc.;
  • Wybory parlamentarne 2019: PiS 43,6 proc., KO 27,4 proc.;
  • Wybory prezydenckie 2020: Duda 51,0 proc., Trzaskowski 49,0 proc. (II tura)

Wydawałoby się, że ma Kaczyński wszystkie karty w ręku, powoli odbudowując także poparcie utracone po decyzji tzw. TK zakazującego szczątkowego prawa do aborcji.

Ale poparcie PiS w sondażach wciąż nie przekracza 33-34 proc., czyli 36-38 proc. w wyborach, tyle, co w 2015 roku (37,6 proc.), co wtedy dało większość wyłącznie dzięki wyjątkowo dużej puli (19,9 proc.!) głosów na Lewicę, Razem i partię Korwin, które nie przekroczyły progu i nie dzieliły mandatów.

W tej sytuacji PiS próbuje odpalać program Rodeo i znaleźć konia, na którym mógłby wygrać wyścig wyborczy.

Próbował dosiąść Jana Pawła II i rozjechać opozycję w obronie świętości polskiego papieża. Rzecz w tym, że temat zbrodni seksualnych Kościoła to pole minowe, a nikt nie podjął się roli obalania pomników Karola Wojtyły, więc atak poszedł w pustkę.

Próbował powtórki z wyborów 2015 i 2019 i zasiadł na koźle wozu wyładowanego kuponami 800 plus, razem 64 mld rocznie, ale – co OKO.press zauważyło bodaj jako pierwsze – ten przekaz stracił cały swój powab, obietnica jest niejasna, a reakcja opozycji zróżnicowana i sugestywna.

Obie próby wywoływały krótką panikę po stronie opozycji, ale szybko okazywało się, że wierzchowce zwalniają i powoli giną w kurzu, jaki same wznieciły. To przełamuje poczucie wyuczonej bezradności.

Desperacka próba Kaczyńskiego, by dosiąść Donalda Tuska ściągając wodze zarzutem zdrady narodowej już nie tylko z Niemcami, ale i z Rosją, zakończyła się klapą i jeździec zleciał, zanim wskoczył.

Poza sprowokowaniem ostrych reakcji Europy i Stanów Zjednoczonych, ofiarą tej ohydnej i głupiej operacji padł też Andrzej Duda, który właśnie zaczął tworzyć wizerunek polityka niezależnego, cenionego na świecie (za Ukrainę), zdolnego do powstrzymania szaleństw władzy typu Lex TVN czy Lex Czarnek.

Niezależnie od tego – i silnej podobno animozji z Kaczyńskim – był Duda dla obozu prawicy szansą wyjścia PiS poza żelazny elektorat ludzi indoktrynowanych przez TVP, w stronę swego olbrzymiego elektoratu z 2020 roku.

Duda, który np. poucza PiS, że nie należy używać symboliki Auschwitz w kampanii wyborczej (miał telefon z Białego Domu?), byłby atutem wyborczym, dającym szansę na korektę. Już nie jest, już nie daje.

Widzimy się więc na marszu 4 czerwca 2023 roku?

;

Udostępnij:

Piotr Pacewicz

Naczelny OKO.press. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".

Komentarze