0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Menahem KAHANA / AFPFot. Menahem KAHANA ...

Początek roku kalendarzowego zachęca do snucia prognoz, niekiedy zwanych proroctwami. To dość ryzykowne przedsięwzięcie, więc wymaga nie tylko sporo odwagi, ale i ostrożności. Wiadomo, prognozy czy proroctwa niespełnione ośmieszają śmiałka, który nieopatrznie ryzykuje ich formułowanie – teolog i historyk prof. Stanisław Obirek specjalnie dla OKO.press prorokuje, co przyniesie rok 2023 w Kościele.

Na zdjęciu: Żyd w rytualnym tallicie odmawia modlitwę podczas święta Sukkot pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie, 12 października 2022 roku.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Przeczytaj także:

Czy prorok przewiduje przyszłość?

Świadom ryzyka chcę jednakowoż podjąć się tego zadania, z ważnym zastrzeżeniem dotyczącym zwłaszcza pojęcia proroctwa. Otóż sytuuję je w tradycji biblijnej, i to zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu. Zresztą Jezus z Nazaretu, główny bohater tekstów nowotestamentowych, nawiązywał właśnie do tego nurtu, obecnego w znanych mu tekstach, za jego czasów wcale nie nazywanych zresztą Starym Testamentem, tylko po prostu Pismami.

Wbrew temu, co się zwykle przyjmuje,

biblijni prorocy, z Jezusem włącznie, nie prognozowali, jaka będzie przyszłość, a ich proroctwa były ściśle związane z czasem, w jakim żyli.

Były to więc diagnozy zakorzenione w konkretnych doświadczeniach i zachowaniach ludzi im współczesnych. Przede wszystkim zaś dotyczyły moralnej oceny tych zachowań, zwłaszcza lekceważenia drugiego człowieka, w tym szczególnie słabego i pozbawionego praw. Stąd mowa w tych tekstach często o wdowie, sierocie i obcym.

Owszem,

prorocy wiele mówią o Bogu, ale przeważnie jako strażniku i obrońcy ludzi słabych.

W tym samych Izraelitów, gnębionych przez faraona w Egipcie. Od możnych tego świata, zwłaszcza króla, oczekują najwyższych standardów etycznych. A więc nienadużywania władzy, ale wykorzystania jej do obrony słabych i krzywdzonych. Brak takich postawa (na przykład króla Dawida, który wykorzystuje swoją pozycję, by przywłaszczyć sobie żonę własnego żołnierza) sprawia, że księgi prorockie przepełnione są groźbami i złorzeczeniami na tych, którzy dopuszczają się wykroczeń w tych właśnie wymiarach.

Takie właśnie rozumienie proroctwa zawdzięczamy urodzonemu w Warszawie w 1907 roku rabinowi Abrahamowi Joshui Heschlowi, który najpierw je sformułował w swoim doktoracie, napisanym po niemiecku w Berlinie w 1935 roku (opublikowanym w Polsce), a wiele lat później w książce „Prorocy”, napisanej w USA po angielsku, tłumaczonej na wiele języków, w tym również na język polski. Do Heschla wrócę pod koniec moich rozważań, bo jego rozumienie religii jest wyjątkowo aktualne w dzisiejszych czasach kryzysu, jaki przeżywają niemal wszystkie instytucje religijne.

Jezus i Budda niosą dobrą nowinę uciśnionym

Pewną nowością w tak rozumianych proroctwach Jezusa są jego ostre wystąpienia przeciwko kapłanom, uczonym w Piśmie i faryzeuszom, przy jednoczesnym nawiązaniu do proroctwa Biblii Hebrajskiej. W istocie, w Ewangelii Łukasza początek publicznej działalności Jezusa jest opisany jako komentowanie. „W dzień szabatu udał się swoim zwyczajem do synagogi i powstał, aby czytać. Podano Mu księgę proroka Izajasza” (Łk 4, 16-17). Wybrany do komentowania fragment również nie jest przypadkowy: „Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnymi”.

Można powiedzieć, że z jednej strony mamy kontynuację, a z drugiej (ze względu na zwracanie przez Jezusa uwagi na przewinienia przedstawicieli establishmentu religijnego) z nowym kierunkiem krytyki instytucjonalnej formy religii, która budzi szczególny gniew rabiego z Nazaretu. W tym prorockim nurcie należy usytuować również nauczanie Buddy, który podobnie jak Jezus nie zamierzał zakładać nowej religii, a jedynie proponował drogę udoskonalenia człowieka. Pisał o tym znany angielski teolog Trevor Ling w ciągle wznawianej książce, poświęconej rewolucyjnemu potencjałowi buddyzmu.

Niestety, zarówno dzisiejszy upolityczniony judaizm i chrześcijaństwo, jak i dzisiejszy buddyzm, mają niewiele wspólnego z tym źródłowym doświadczeniem swoich założycieli. W poniższych uwagach nawiążę właśnie do tego nurtu, który jest mi bardzo bliski.

Uważam, że najbliższy rok będzie decydujący w tym sensie, że pokaże, czy jako społeczeństwo zbliżymy się do norm, wyznaczonych przez moralność nurtu prorockiego, czy też wprost przeciwnie, nadal będziemy się od niego oddalać. Tak, jak to robimy w przyśpieszonym tempie od roku 2015 w Polsce, kiedy upolityczniony katolicyzm stał się bardziej narzędziem politycznym niż religijną wspólnotą, odpowiadającą na duchowe potrzeby wiernych.

Gdzie te zgliszcza?

Mocne diagnozy wymagają solidnego materiału dowodowego. Tak więc spieszę z wyjaśnieniem, skąd w tytule tego eseju znalazły się „zgliszcza Kościołów”. Zapewne dla wielu czytelników tych uwag są one zupełnie niezrozumiałe wobec rosnącej politycznej siły dominujących religii czy wyznań jak prawosławia w Rosji, katolicyzmu w Polsce, judaizmu w Izraelu czy islamu w Turcji i Iranie. Nie można też nie dostrzegać ciągle silnej pozycji fundamentalistów religijnych w USA, którzy w minionym roku triumfalnie powitali odrzucenie przez Sąd Najwyższy obowiązującej od 1973 roku ustawy o dopuszczalności aborcji w tym kraju.

Jednak tak radykalne upolitycznienie religii i jej rosnący polityczny wpływ jest jej pyrrusowym zwycięstwem.

Oznacza w praktyce jej kompromitację, którą określam metaforycznie zgliszczami. Rozumiem przez nie świadome niszczenie rdzenia duchowego religii przez jej oficjalnych przedstawicieli oraz destrukcję demokracji liberalnej.

Erozja dotyczy nie tylko Kościoła rzymsko-katolickiego, w którym możemy ją obserwować z bliska. Dotyka niemal wszystkich kościołów chrześcijańskich, ale też dużej części globalnego islamu i poważnej części judaizmu. W tych trzech religiach odwołujących się do biblijnego Abrahama (stąd nazwa religie abrahamiczne), doszło w ostatnich dziesięcioleciach do niebezpiecznego upolitycznienia, przed czym, przypomnijmy, ostrzegali prorocy biblijni. Zaowocowało ono sprzężeniem religijnych establishmentów ze spoglądającymi tęsknie w ich kierunku populistami, którzy chętnie odwołują się do religijnych uzasadnień.

Więcej o tym w następnym punkcie moich rozważań. W tej chwili chcę się skoncentrować na opisie zgliszczy polskiego Kościoła katolickiego. Odwołam się przy tym do napisanych wspólnie z Arturem Nowakiem trzech książek na ten temat.

„Tylko nie mów nikomu”

Najpierw słówko o powodach napisania tych książek. Obaj zajmujemy się zawodowo zupełnie czymś innym i tylko przypadek sprawił, że zaczęliśmy wspólnie pisać o katolicyzmie.

Artur Nowak jest adwokatem, który wiele swego zawodowego czasu poświęca ofiarom pedofilii katolickiego kleru w Polsce. Ja zajmuję się głównie uczeniem studentów i publikowaniem artykułów naukowych, w których pojawia się również problem jakości obecności religii w przestrzeni publicznej. Artur we wrześniu 2018 roku przeprowadził ze mną wywiad, który „Gazeta Wyborcza” zatytułowała „Jak Jan Paweł II wychował nam kler?” Ten tekst wywołał znaczny odzew u Czytelników. Już wtedy zaczęły się pojawiać pierwsze głosy krytyczne na temat roli, jaką odegrał polski Papież w katolicyzmie, zwłaszcza polskim.

Wywiad stał się zaczynem książki „Wąska ścieżka. Dlaczego odszedłem z Kościoła”, która ukazała się w 2020 roku. Jej pisanie zbiegło się z emisją w maju 2019 roku jednego z najważniejszego filmów dokumentalnych na temat moralnej degrengolady Kościoła – „Tylko nie mów nikomu” Tomasza i Marka Sekielskich. W tym filmie o unikaniu przez kler odpowiedzialności za przestępstwa seksualne wobec nieletnich ważną rolę odegrał Artur Nowak. On też zaprosił mnie do udziału w tym dokumencie, który obejrzało ponad 20 milionów widzów.

Pedofilia szczytem góry lodowej

Wydawało nam się, że warto temat drążyć i pytać o źródła osobliwego imposybilizmu państwa i Kościoła wobec tych strasznych przestępstw. Mieliśmy rację. Problem pedofilii okazał się szczytem góry lodowej. Reakcja na „Wąską ścieżkę” uświadomiła nam, jak bardzo w polskiej przestrzeni medialnej brakuje systematycznego namysłu nad klerykalną kastą, która stawała się po 1989 roku grupą szczególnie uprzywilejowaną, a bywało, że wyjętą spod prawa.

Artura jako adwokata ta sprawa szczególnie bulwersowała, zresztą również dla mnie była ona niezrozumiała. Wtedy na rynku księgarskim pojawiła się niezwykła książka autorstwa francuskiego socjologa Frederika Martela „Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie”. Wydawało się, że po rewelacjach Martela przynajmniej połowa wysokich urzędników w Watykanie poda się do dymisji. Nic takiego się nie stało.

Watykan, łącznie z papieżem Franciszkiem, który książkę przeczytał, zachował wyniosłe, ale wielce mówiące milczenie. Wśród bohaterów tej książki było również wielu polskich hierarchów z kardynałem Stanisławem Dziwiszem na czele. W Polsce, podobnie jak w Watykanie, książka przeszła bez echa i żadnego trzęsienia ziemi nie było. A przecież mowa była o nadużyciach władzy i wszechobecnej hipokryzji.

Wydawało nam się, że tak nie powinno być. Dlatego podjęliśmy własne śledztwo, którego owocem była książka „Gomora. Pieniądze, władza i strach w polskim Kościele”.

Cisza po Gomorze

W naszym opisie nie podążaliśmy szlakami wyznaczonymi przez dworskich socjologów religii, skupionych na osiągnięciach polskiego Kościoła katolickiego. Intrygowała nas buta połączona z przeświadczeniem o własnej bezkarności większości polskich biskupów i wielu księży, robiących zawrotne kariery nie tylko w instytucjach kościelnych. Zgromadzony przez nas materiał leżał dosłownie na ulicy, wystarczyło się po niego schylić. Książka spuchła nam w oczach.

Ale przecież nie chodziło nam o epatowanie skrajnościami. Zastanawiała nas solidarność biskupów i księży, którzy nigdy nie powiedzieli złego słowa o prawdziwych przestępcach we własnych szeregach. „Kary”, jakie spotkały kilku biskupów ze strony Watykanu, budzą pusty śmiech, gdyż nie miały nawet symbolicznego znaczenia. Jakby tego było mało, „ukarani”, dzięki osobliwej wykładni przewodniczącego episkopatu Polski abpa Stanisława Gądeckiego, czują się skrzywdzeni. Nieoceniony Tadeusz Rydzyk mianował ich wręcz męczennikami, cierpiącymi za niepopełnione grzechy.

Odzew czytelników był zdumiewający. Otrzymaliśmy setki listów i telefonów z wyrazami wdzięczności za odwagę nazwania rzeczy po imieniu. Na spotkaniach autorskich często słyszeliśmy od czytelników opowieści podobne do tych z książki. Jednak w samym Kościele nie dokonała się żadna zmiana.

Poza kąśliwymi uwagami katolickich i prawicowych publicystów, że nie napisaliśmy niczego odkrywczego, zapadła grobowa cisza.

Pod znakiem Lutra

Wobec takiego stanu rzeczy uznaliśmy za konieczne poruszenie pewnych tematów dotyczących już nie tylko polskiego katolicyzmu, ale globalnego Kościoła rzymsko-katolickiego. Mieliśmy oczywiście wzorce z przeszłości. Jak wiadomo kościół to instytucja, która nieustannie się reformuje (ecclesia semper reformanda), jednak trzeba od razu dodać, że nigdy nie robi tego dobrowolnie. Te „reformy” są zwykle wymuszane presją zewnętrzną, jak było chociażby w XVI wieku w przypadku Marcina Lutra, Jana Kalwina, Huldrycha Zwingliego i wielu innych.

Nas szczególnie zainspirował krótki traktat Marcina Lutra, a właściwie gniewny pamflet z 1520 roku „O niewoli babilońskiej”. Niemiecki doktor teologii krytykował w nim średniowieczny system sakramentów Kościoła, który stał się systemem kontroli i opresji, nie wspominając o finansowych korzyściach, jakie z niego czerpał kler z papieżem na czele.

Nie muszę dodawać, że reformacja nie tylko nie rozwiązała narastających problemów zachodniego chrześcijaństwa, ale je spotęgowała. Przyczyniła się do wprowadzenia fatalnej zasady uzależniającej przyjęcie określonego wyznania od władzy politycznej (cuius regio eius religio). Zapoczątkowane przez cesarza Konstantyna wprzęgnięcie chrześcijaństwa (a zwłaszcza kleru) w ochronę porządku politycznego, osiągnęło swoją kulminację w okresie poreformacyjnym i przetrwało do połowy XX wieku. W niektórych krajach, które nie zostały dotknięte oświeceniowym myśleniem, trwa do dzisiaj.

Kościół triumfuje i przegrywa

Jednak XVI-wieczny reformator był dla nas jedynie punktem wyjścia. Wiedzieliśmy, że doświadczenie reformacji i podziału zachodniego chrześcijaństwa niczego nie nauczyły rzymskiego katolicyzmu. Ecclesia militans et triumphans, jak zwykło się określać kontrreformacyjną teologię wyrosłą z soboru trydenckiego, to czas aroganckiej, kulturowej i cywilizacyjnej ekspansji chrześcijaństwa w skali globalnej. Zwykle połączonej z lekceważeniem, a nawet pogardą dla zastanych lokalnych kultur.

To nowe grzechy tej religii, które stały się przedmiotem naszej kolejnej książki „Babilon”, której przydaliśmy podtytuł „Kryminalna historia kościoła”. Znalazły się tam rozdziały poświęcone religijnej anihilacji zastanych kultur i religii, jak i prawdziwemu ludobójstwu popełnianemu w imię nauki Jezusa. Nie cofnęliśmy się przed przedstawieniem prawdziwej patologii, do której dochodziło w prowadzonych przez Kościół szkołach w Kanadzie czy Irlandii. Poddaliśmy krytyce ikony świętości, wypromowane pospiesznie przez Jana Pawła II, takie jak Matka Teresa z Kalkuty. Nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa. Czeka nas zmaganie z największym mitem polskiego katolicyzmu, z którym zamierzamy się skonfrontować w książce poświęconej Janowi Pawłowi II.

To są zgliszcza, które nas porażają swoim rozmiarem.

Nasze książki i nasza publicystyka, a nawet nasz podkast „Kryminalna historia Kościoła”, są skromnym przyczynkiem do krytycznego namysłu nad kondycją polskiego katolicyzmu.

Dlaczego Bóg opuścił instytucje religijne?

Katolicyzm nie jest bynajmniej wyjątkiem. Jak wspomniałem, kryzys dotknął wszystkie instytucjonalne formy religii. Dlaczego pierwotny, religijny, a nawet mistyczny impuls doświadczenia proroków staje się w rękach religijnych biurokratów narzędziem zniewalania wspólnot wierzących? Nie ma łatwej i jednej odpowiedzi. Powtarzającym się wzorcem jest upolitycznienie i przejęcie przez przedstawicieli instytucji religijnych funkcji z religią nie mających nic wspólnego.

Tak stało się z judaizmem, poddanym żądnym władzy, wpływów i pieniędzy ultraortodoksyjnym rabinom, którzy pospołu z nacjonalistami izraelskimi stworzyli nowy rząd ze starym/nowym premierem Benjaminem Netanjahu w 2022 roku. Tak dzieje się w Polsce od roku 2015, kiedy to zjednoczona prawica uznała, że najskuteczniejszym sposobem utrzymania władzy będzie zbudowanie ścisłych więzów z fundamentalizmem religijnym spod znaku Tadeusza Rydzyka.

Podobny charakter miało zwycięstwo wyborcze Donalda Trumpa w 2016 roku w USA. Nowy prezydent zapewniał fundamentalistów religijnych, zarówno ewangelikalnych, jak i katolickich, że tylko on gwarantuje spełnienie ich radykalnych postulatów. Nie pomylił się – zdobył w ten sposób masowe poparcie i jednych, i drugich. Tak dzieje się w Iranie. Przykłady można mnożyć.

Jak Kościół anglikański stracił Anglików

Bliżej chcę się przyznać jednemu przypadkowi, mniej znanemu, ale dobrze opisanemu w książce socjolożki religii Lindy Woodhead i dziennikarza Andrew Browna, wydanej w 2016 roku, a poświęconej upadkowi kościoła anglikańskiego w Wielkiej Brytanii. Jej tytuł jest wielce mówiący: „That Was the Church that Was. How the Church of England Lost the English People”.

Wydanie tej książki kilka lat temu w Anglii wywołało burzliwą debatę. Szczególnie dotknięci poczuli się hierarchowie. Tak dalece, że niektórzy zagrozili wydawnictwu pozwem sądowym za oszczerstwa. W istocie, pierwsze wydanie poszło na przemiał, a w następne ukazało się dopiero po usunięciu najbardziej drażliwych szczegółów.

Jednak to nie skandale obyczajowe są najważniejszym źródłami kłopotów Kościoła anglikańskiego, który nie może się uporać z utratą zaufania swoich własnych wiernych. Autorzy wskazują na kilka przyczyn, z których najważniejszą jest ich zdaniem stosunek do kobiet i do finansów. W tym pierwszym przypadku chodzi o nazbyt długie zwlekanie z przyznaniem kobietom prawa do sprawowania urzędu kapłańskiego i biskupiego. W związku z brakiem jakichkolwiek przekonujących dowodów dogmatycznych czy teologicznych, dla wszystkich stało się jasne, że jedynym powodem był lęk hierarchii kościelnej przed podzieleniem się władzą z kobietami.

Równie istotnym, widocznym również w Kościele rzymsko-katolickim, motywem odsuwania kobiet od procesu decyzyjnego była niechęć do utraty wyłącznej kontroli nad życiem rozrodczym kobiet. Owszem, w końcu przywódcy kościelni zrobili pewne ustępstwa, ale były one zbyt małe i wprowadzone zbyt późno, by odzyskać wiarygodność. To samo dotyczyło zarządzania bogatymi zasobami kościoła Anglii, zgromadzonymi w rękach nielicznych biskupów, którzy zwyczajnie źle i nieprofesjonalnie nimi zarządzają.

Bóg szuka człowieka

Utrata ludu angielskiego przez anglikański Kościół stała się faktem. Myślę, że z podobnymi zjawiskami mamy do czynienia w Polsce, do czego przyczynia się jeszcze fatalna polityka Kościoła katolickiego w sprawie pedofilii wśród księży. Czekam na podobne analizy kryzysu oficjalnej religii islamskiej w Iranie, gdzie ajatollahowie próbują utrzymać nieograniczoną władzę właśnie nad kobietami, czy państwa Izrael, gdzie doszło, jak twierdzi Asa Kasher, do podwójnej mutacji judaizmu; ultraortodoksyjnej i nacjonalistycznej. Jedna i druga jest zaprzeczeniem autentycznego ducha judaizmu.

Jest to opinia o tyle ciekawa, że Kasher jest wybitnym filozofem izraelskim wykładającym na Uniwersytecie w Tel Avivie, który w 2000 roku otrzymał prestiżową nagrodę Izraela. Jego krytyczne opinie na temat obecnej sytuacji są żywo komentowane w mediach społecznościowych.

Trudno się dziwić, że w tak wyznaczonych ramach Bóg czuje się nieswojo i szuka innych przestrzeni.

W innym kontekście o podobnych zjawiskach pisał wspomniany przeze mnie wyżej Abraham Joshua Heschel. W opublikowanej w połowie lat 50. XX wieku książce „Bóg szukający człowieka. Podstawy filozofii judaizmu” Heschel stwierdza, że to sama religia bywa źródłem nieporozumień i fałszywego obrazu Boga. „Zwykło się obwiniać nauki przyrodnicze i antyreligijną filozofię, że we współczesnym społeczeństwie religię odsunięto w cień. Byłoby jednak chyba bardziej uczciwe winić samą religię za jej porażki.

Upadek religii nie wyniknął stąd, że została odrzucona, lecz stąd, że stała się nieistotna, zwietrzała, przygniatająca, mdła.

Kiedy wiarę całkowicie zastępuje system wierzeń, miejsce czci zajmuje doktryna, a miejsce miłości – zwyczaj podszyty rutyną; kiedy olśnieni blaskami przeszłości ignorujemy dzisiejszy kryzys; gdy wiara staje się raczej dziedzictwem niż żywym źródłem; gdy religia przemawia bardziej w imię autorytetu niż głosem współczucia – jej przesłanie traci znaczenie”.

Skoro tak o religii mówi teolog, to na pewno celem jego krytyki nie jest destrukcja, ale odnowa każdej religii. Kryterium autentyczności religii jest jej wpływ na wyznających ją ludzi.

„Żar pod pokładami popiołów”

Swoistym echem krytycznej diagnozy instytucjonalnej formy religii, którą sformułował Heschel jest wywiad z kardynałem Carlo Maria Martinim, który opublikował tuż po jego śmierci w 2012 roku jeden z najważniejszych dzienników włoskich „Corriere della Sera”.

„W zamożnej Europie i w Ameryce Kościół opada z sił. Nasza kultura się zestarzała, nasze świątynie są wielkie, domy zakonne puste, aparat biurokratyczny przerośnięty, rytuały i szaty przeładowane” – mówi Martini. I dodaje, że sam Kościół zadaje się utrudniać dostęp do żywotnych źródeł duchowości.

Martini używa metafory żaru ukrytego pod pokładami popiołów: „Ja widzę dziś w Kościele tak wiele popiołu, że często ogarnia mnie bezsilność. Jak uwolnić żar spod pokładów popiołu, jak podsycić płomień miłości?”.

Padają w tym wywiadzie słowa, które obiegły świat:

„Kościół znajduje się 200 lat w tyle za swoimi czasami. Jak to możliwe, że nie otrząsa się z marazmu? Czyżbyśmy się bali?”

Spostrzeżenia jednego z najważniejszych hierarchów katolickich początku XXI wieku są nie tylko zbieżne z tezami rabina Heschla, ale pozostają równie odosobnione w Kościele katolickim, jak i książki Heschla w dzisiejszym judaizmie ortodoksyjnym. Dominuje przekonanie o własnej nieomylności z jednej strony i grzeszności innych z drugiej.

Niemniej jednak, skoro ludzie z wnętrza instytucji religijnych formułują tak krytyczne uwagi, to zasadnie wolno mniemać, że obserwatorzy pozostający poza tymi instytucjami mają również rację. O tym właśnie chciałbym napisać słów kilka w ostatniej części moich „prorockich” rozważań.

Religia przetrwa, ale nie tam, gdzie nam się wydaje

Tuż po II wojnie światowej w Austrii psycholog Viktor Frankl (1905-1997) wygłosił dla wąskiego kręgu przyjaciół wykład na temat religijnego wymiaru życia. Kilka lat później rozbudował go i opublikował w formie książki „Nieuświadomiony Bóg”, wielokrotnie wznawianej i uzupełnianej.

Jak wiadomo, Frankl przeżył obóz koncentracyjny, co zresztą w sposób poruszający opisał w wielu książkach. Jego znakiem firmowym stało się przekonanie, że człowieka można uleczyć właściwym słowem, które pozwala mu odzyskać utracony sens życia. W istocie jego najbardziej znaną książką jest „Człowiek w poszukiwaniu sensu”. Z tym wiąże się pojęcie logoterapii, które rozpisał na wiele książek i artykułów.

Jednak w kontekście moich rozważań interesuje mnie przede wszystkim wspomniana wcześniej książka. Mowa jest w niej o nieuświadomionym Bogu, pojawia się w niej także pojęcie „transcendentnej nieświadomości”. Choć autor sam niewiele pisał o swojej osobistej wierze czy religijności (ze świadectw katolickiej żony i syna wiadomo, że przez całe życie odmawiał codziennie żydowskie modlitwy i psalmy), to był przekonany, że

religijny wymiar życia ludzkiego jest nie tylko istotny, ale wręcz pomaga ocalić sens życia.

Tak pisał w „Nieuświadomionym Bogu” na ten temat: „Odsłaniająca się w ten sposób nieświadoma wiara człowieka – dana i uchwytna w pojęciu jego: »transcendentnej nieświadomości« – oznacza, że choćby nieświadomie, ale zawsze kierujemy się intencjonalnie ku Bogu, że pozostajemy, jeśli nawet w nieświadomym, to zawsze w intencjonalnym odniesieniu do Boga. I tego właśnie Boga nazywamy Bogiem nieuświadomionym”.

Daleko jesteśmy tutaj od reglamentujących praktyk religii instytucjonalnych, które na różne sposoby próbują przekonać zarówno swoich wyznawców, jak i ludzi stojących poza tymi strukturami, że „poza kościołem/synagogą/meczetem” nie ma zbawienia. Tymczasem to chyba w ludzkim wnętrzu lub w kościele międzyludzkim można nie tylko to zbawienie znaleźć, ale i go najpełniej doświadczyć.

Nieznany Bóg

Podobne intuicje pojawiają się w książce wspomnianej już wyżej Lindy Woodhead, która w 2022 roku, wspólnie z byłym benedyktynem Nicholasem Peterem Harvey’em, napisała książkę pod znamiennym tytułem „Unknowing God. Toward a Post-Abusive Theology”. Mowa jest więc nie tyle o nieuświadomionym Bogu ile raczej o Bogu nieznanym.

Pisał o tym już średniowieczny mistyk angielski, autor „Obłoku niewiedzy”. Jego traktat wyznacza alternatywny sposób mówienia o Bogu wobec scholastycznej teologii, w której dominuje przekonanie, że doktrynę kościelną można określić w formułach i dogmatach, które należy przyjąć pod groźbą utraty wspólnoty z kościołem. Dla anonimowego autora najważniejsze jest uczucie, które może przezwyciężyć bolesną niewiedzę. „Przeszyj gęsty obłok niewiedzy strzałą stęsknionej miłości i nie dopuszczaj najmniejszej nawet myśli, że mógłbyś odstąpić”. Tak więc mamy tutaj do czynienia ze skrajnym wręcz indywidualizmem w pojmowaniu kontaktu z Bogiem, dla którego instytucjonalna mediacja jest całkowicie zbędna. Trudno się więc dziwić, że w tradycji katolickiej popadł ten tekst w całkowite zapomnienie, a został odkryty dopiero współcześnie.

Książka Lindy Woodhead jest próbą przezwyciężenia bezlitosnej diagnozy sytuacji Kościoła anglikańskiego, postawionej kilka lat wcześniej. Tym razem powstała z doświadczenia „jak złe pojęcia na temat Boga mogą zniszczyć twórczą wiarę”. Zdaniem jej autorów, wiara nie ma nic wspólnego z biernym przyjmowaniem zespołu zasad i reguł, ale jest zawierzeniem świadomości. Myślę dokładnie tak samo.

Droga otwarcia

Nie ma żadnych wątpliwości, że warto naprawiać i reformować kościoły. To się dzieje na naszych oczach. Przywołane przeze mnie książki są zapisem żarliwych poszukiwań możliwości przezwyciężenia obecnego kryzysu religii instytucjonalnej.

Taką próbą ocalenia katolicyzmu jest także dla mnie rozpoczęta przez papieża Franciszka droga synodalna i powtarzane przez niego, zwłaszcza w pierwszych latach pontyfikatu, pojęcie parezji. Przypomnijmy, co mówił Franciszek: „Wszyscy musimy mówić, co czujemy, z parezją – otwarcie. Powinniśmy słuchać z pokorą i przyjąć z otwartym sercem, co nasi bracia nam powiedzą”.

Właśnie dlatego od dwóch lat biorę udział w spotkaniach jednej z takich grup synodalnych w Polsce. Zastanawiamy na nich, jak przezwyciężyć polaryzację w polskim społeczeństwie. Na ostatnim z nich doszliśmy do wniosku, że to nie podział, na wierzących i niewierzących jest najbardziej bolesny, ale na zwolenników fundamentalizmu (niekoniecznie religijnego) i demokracji liberalnej. I o tym chcemy rozmawiać, jak wyjść z impasu, w jakim się znaleźliśmy jako społeczeństwo.

Takie próby zbliżenia ludzi o różnych światopoglądach nazywam postsekularyzmem i głęboko wierzę, że mają sens.

Ale oczywiście w pełni rozumiem, a niekiedy nawet podzielam przekonanie tych, którzy twierdzą, że można budować coś nowego jedynie na zgliszczach instytucjonalnych form religii. Co więcej, zwolennicy sekularyzacji są przekonani, że to właśnie zanikająca religia umożliwi stworzenie nowego, lepszego świata. Do najbardziej konsekwentnych obrońców takiej właśnie wizji przyszłości należy brytyjski socjolog Steve Bruce. Jego znakomita książka „Fundamentalizm”, dostępna również w polskim tłumaczeniu, pozostaje również dla mnie poważnym ostrzeżeniem dla mnie, że nie należy być naiwnym. Trzeba bacznie przyglądać się ludziom religijnym deklarującym gotowość dialogu i wymiany opinii.

Czekając na wybory

Tak więc, jeśli mam na koniec jeszcze raz wrócić do pytania, gdzie w 2023 roku i później wierzący znajdą Boga, albo gdzie Bóg ich znajdzie, to mam jedną odpowiedź. Zależy to od każdego z nas i każdy musi sobie na to pytanie sam odpowiedzieć. Ja już wiem, że nie będzie to dla mnie żadna forma religii instytucjonalnej. Pozostają one dla mnie zgliszczami i obciążeniem, którego należy się jak najszybciej pozbyć z przestrzeni publicznej.

Nie ukrywam, że ogromne nadzieje wiążę ze zmianą władzy politycznej w naszym kraju. Czekam na spełnienie obietnic wyborczych partii opozycyjnych, które zgodnym głosem deklarują, że nie będą tolerować obecności w przestrzeni publicznej instytucji religijnych, które ją wykorzystują do psucia demokracji.

;

Udostępnij:

Stanisław Obirek

Teolog, historyk, antropolog kultury, profesor nauk humanistycznych, profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, były jezuita, wyświęcony w 1983 roku. Opuścił stan duchowny w 2005 roku, wcześniej wielokrotnie dyscyplinowany i uciszany za krytyczne wypowiedzi o Kościele, Watykanie. Interesuje się miejscem religii we współczesnej kulturze, dialogiem międzyreligijnym, konsekwencjami Holocaustu i możliwościami przezwyciężenia konfliktów religijnych, cywilizacyjnych i kulturowych.

Komentarze