Od euromitów na temat ślimaków i marchewek, po wmawianie, że Polska traci finansowo na członkostwie w UE - Suwerenna Polska od lat wiernie kopiuje narracje brexitowe. W ostatnim czasie dorzucili do tego teorię spiskową o tym, że Unia wepchnie nas w łapy Rosji. Dlaczego zatem z UE nie wyjdziemy?
"Nie pozwolimy tłamsić polskiej przedsiębiorczości bzdurnymi unijnymi dyrektywami i podatkami, które tłumią pracowitość, zaradność i windują ceny. Marchew nigdy nie będzie owocem, a ślimak rybą, mimo że tak zarządziła Unia Europejska" - odgrażał się Zbigniew Ziobro podczas konwencji, na której Solidarna Polska zmieniła się w Suwerenną Polskę.
Nie trzeba głęboko przekopywać internetu, żeby znaleźć informację o tym, że marchewka została wyjątkowo zaklasyfikowana jako owoc na potrzeby dyrektywy harmonizującej wymogi wobec producentów dżemów, mającej pomóc w dopuszczeniu ich produktów na całym rynku UE. Przyczyną był tradycyjnie wytwarzany w Portugalii dżem marchewkowy. To przykład tzw. fikcji prawnej, którą stosuje się, by ułatwiać obrót prawny, nie wprowadzając dodatkowych regulacji.
O ile jednak afera marchewkowa zyskała popularność międzynarodową, o tyle historia ślimaków, które Bruksela rzekomo ogłosiła rybami, to już nasza regionalna specjalność. Około roku 2010 w polskich mediach zaczęła pojawiać się informacja, że Komisja Europejska uległa naciskom Francuzów i zakwalifikowała ślimaki winniczki jako ryby, żeby francuscy producenci mogli korzystać z dotacji przeznaczonych na rybołówstwo.
Historia przez kolejne lata zataczała kręgi, a Zbigniew Ziobro nie był pierwszym politykiem, który się na nią powoływał. W 2016 roku robił to na przykład Paweł Kukiz. Problem polega na tym, że jest całkowicie zmyślona, o czym polskie media niejednokrotnie informowały (w 2016 roku natemat.pl, w 2019 roku demgagog.org).
Nie ma żadnego unijnego aktu prawnego, który by stosował podobną fikcję prawną, co w przypadku dżemu marchewkowego.
Marchew nigdy nie będzie owocem, a ślimak rybą, mimo że tak zarządziła Unia Europejska
Stworzony zgodnie z międzynarodowymi zasadami weryfikacji faktów.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Historyjki, które przytaczał Ziobro podczas konwencji, nazywane są potocznie euromitami i od dekad stanowią ABC antyunijnej retoryki. Ich ojczyzną jest Wielka Brytania, gdzie zaczęły kiełkować jeszcze w epoce przedcyfrowej.
Co ciekawe, jednym z pionierów gatunku był sam Boris Johnson, który w latach 90. pracował jako brukselski korespondent. Przyszły premier zasłynął takimi historiami jak rzekomy unijny zakaz produkcji czipsów o smaku koktajlu z krewetek (popularnych w Wielkiej Brytanii), czy o unijnych standardach rozmiarów prezerwatyw.
W świadomości zagrożenia, jakie stanowi dezinformacja, londyńskie biuro Komisji Europejskiej przez prawie 30 lat prowadziło inicjatywę "Euromyths", w ramach której rzecznicy prasowi nawiązywali kontakty z redakcjami oraz innymi podmiotami, przedstawiając nieścisłości pojawiające się w publikacjach i prezentując stanowisko KE.
W 2011 roku "Euromyths" utworzyło bloga, gdzie publikowano na bieżąco kolejne sprostowania. Do dziś można przeczytać jego zarchiwizowaną wersję, zawierającą ponad 600 wpisów z lat 1992-2017.
"Czytelnicy mogą sami ocenić, w jakim stopniu negatywne relacje w mediach, jakie na temat UE publikowano w Wielkiej Brytanii na przestrzeni lat, były uzasadnione. Mogą również ocenić, jak duży wpływ miała ta relacja na postrzeganie UE przez brytyjską opinię publiczną" - czytamy na stronie.
Ta uwaga dotyczy oczywiście tego, w jakim stopniu euromity doprowadziły do brexitu.
Na początku czerwca 2016, zaledwie dwa tygodnie przed historycznym referendum, Ipsos MORI opublikował badanie, w którym wykazano, że 15 proc. Brytyjczyków wierzy przynajmniej w jeden euromit.
Jak podsumowywał Financial Times, te historie przez lata "stworzyły równoległą rzeczywistość, w której europejska biurokracja narzuca zasady dotyczące dekoltów i zakazuje psów corgi, zakrzywionych bananów i udostępniania przez turystów zdjęć słynnych brytyjskich pomników w mediach społecznościowych. Na przykład, według 6 proc. opinii publicznej, brytyjskie kiełbaski rzeczywiście będą musiały zostać przemianowane na »zemulgowane, wysokotłuszczowe rurki z podrobów«".
Politycy, którzy tak jak Boris Johnson agitowali za wyjściem z UE, bardzo chętnie posługiwali się tego rodzaju euromitami. Historie o ogórkach, bananach i marchewkach były jednak tylko wisienką na torcie. Do najcięższych wagowo euromitów należały oczywiście twierdzenia, że Wielka Brytania traci finansowo na członkostwie w Unii Europejskiej.
Liczbą najczęściej przytaczaną przez brexitowców była kwota 600 milionów funtów tygodniowo - tyle według wyliczeń think tanku Open Europe miały płacić brytyjskie firmy oraz sektor publiczny za dostosowywanie się do prawa UE (np. dotyczących klimatu i energii).
Szacowano, że 100 najdroższych przepisów to koszt 33,3 miliarda funtów rocznie. To samo badanie, czego już nie przytaczano, wyliczało jednak, że zyski z tych samych przepisów sięgały 58,6 mld funtów rocznie lub 1,1 mld funtów tygodniowo. Obliczenia te i tak były ostrożne, bo nie da się w pełni oszacować korzyści płynących dla konkretnego kraju i jego obywateli w związku z ożywieniem handlowym wynikającym z uczestnictwa w jednolitym rynku.
Kolejną kwotą promowaną przez zwolenników brexitu było twierdzenie, że Wielka Brytania płaci UE 350 mln funtów tygodniowo. Hasło z tą liczbą i obietnicą, że pieniądze te zostaną wydane na NHS, znalazło się nawet na słynnych londyńskich autobusach.
Kwota ta nie uwzględniała brytyjskiego rabatu wartego 100 mln tygodniowo. Z ok. 160 mln funtów według szacunków prawie połowa automatycznie wracała do królestwa w postaci unijnych wydatków. Finalna kwota i tak nie była skorygowana o żadne z ekonomicznych i finansowych korzyści uczestnictwa w jednolitym rynku.
Partia Zbigniewa Ziobry od kilku lat konsekwentnie przeszczepia tego rodzaju narracje na polski grunt. Gdy późną jesienią 2020 roku dopinano negocjacje budżetu UE Suwerenna Polska, zwana wtedy Solidarną Polską, przekonywała, że Polska traci na członkostwie w UE.
Na poparcie tej tezy pokazywano grafiki z bilansem za lata 2005-2018, w których zestawiano transfery z budżetu UE do Polski pomniejszone o składkę członkowską (wyniosły 440 mld) z transferami kapitałów z Polski do państw UE (oszacowano na 759 mld).
Porównanie było oczywiście demagogią, bo zestawiono transfery gotówki z operacjami finansowymi o wielowymiarowym wpływie na gospodarkę. Zyski zagranicznych inwestorów potraktowano jako czystą stratę.
Rok później Patryk Jaki zaprezentował podczas specjalnej konferencji raport, według którego Polska w latach 2004-2020 straciła na członkostwie w UE ponad 500 mld zł. Zastosowano podobną metodologię.
Po stronie zysków zliczono 593 mld wpływów w postaci transferów finansowych. Po stronie strat zliczono 981 mld zł, czyli bilans finansowy spółek UE transferujących zyski z Polski oraz zyski polskich spółek z UE. Już sama liczba 981 mld zł nie miała sensu o tyle, że ok. 50 proc. zysków było reinwestowanych w Polsce.
Ponownie porównywano gruszki z jabłkami, a do tego w żaden sposób nie uwzględniono korzyści, jakie Polska czerpie z udziału we wspólnym rynku, na przykład tego, jak rozwinął się polski eksport.
Raport ziobrystów był szeroko komentowany, a właściwie wyśmiewany przez ekspertów. Omawialiśmy go także w OKO.press:
Przekonywanie, że członkostwo w UE to ogromne straty musiało okazać się karkołomnym zadaniem w kraju, który w ostatnich kilkunastu latach intensywnie rozwijał się i bogacił. Ziobryści zmienili więc metodę wyliczeń. Podczas konwencji politycy SP skupiali się przede wszystkim na swoim ostatnim koniku, czyli pakiecie Fit for 55.
"Pakiet Fit for 55 doprowadzi Polaków do ubóstwa tak jak i każdego mieszkańca Europy. Wiecie, ile każdy Polak zapłaci za politykę klimatyczną? 68 tysięcy złotych, każdy" - mówił Michał Wójcik.
"Zapnijcie pasy i złapcie się za portfele. Bo każda godzina i minuta po wejściu w życie pakietu Fit for 55 to okradanie waszej kieszeni. Timmermans, von der Leyen, Tusk zabiorą wam 300 zł miesięcznie. A każda polska rodzina straci w najbliższych latach 256 tys. zł. Wszystkich Polaków będzie to kosztować ponad 189 miliardów euro" - poprawiał Jacek Ozdoba.
Liczby, którymi operują ziobryści, pochodzą z raportu analityków banku Pekao SA, którzy oszacowali, że w porównaniu do obecnych regulacji UE realizacja unijnego pakietu klimatycznego Fit for 55 będzie Polskę kosztować ok. 190 mld euro więcej. Solidarna Polska chętnie powołuje się na tę część wyliczeń, pomijając fakt, że w ramach nowych przepisów wzrosną też przychody ze sprzedaży uprawnień do emisji - w przypadku Polski nawet o 115,9 mld euro.
Sami autorzy raportu podkreślają jednak w wywiadach, że nie można go traktować jako bilansu korzyści i strat. "Raport ma bardzo jasny temat - koszty. Opisujemy wycinek rzeczywistości, to, co możemy policzyć. W transformacji energetycznej są też inne kwestie, trudne do skwantyfikowania: czystsze powietrze, mniej smogu, czystsza woda - tego nie bierzemy pod uwagę, bo trudno to policzyć, to materiał na inny raport i inne instytucje powinny się nim zająć. Poza tym zaznaczamy wprost, że większość korzyści z Fit for 55 może pojawić się po 2030 roku, do którego sięga horyzont raportu. To wtedy będziemy na przykład płacić niższe rachunki za energię, co umożliwi termomodernizacja domów" - wyjaśniali w wywiadzie dla gazeta.pl.
Suwerenność rozumiana jako zdolność kraju do samodzielnego kształtowania swojej polityki - fiskalnej, klimatycznej, migracyjnej, była również centralnym punktem brytyjskiej kampanii na rzecz wyjścia z UE. Hasło "take back control" oznaczało, że prawo obowiązujące w Wielkiej Brytanii powinno być uchwalane przez reprezentantów w Wielkiej Brytanii, a nie w Brukseli.
Probrexitowi kampanierzy ostrzegali przed zakusami unijnych elit co do utworzenia europejskiego superpaństwa. Boris Johnson w jednym z wywiadów porównał nawet projekt europejski do planów kontynentalnej dominacji Adolfa Hitlera i Napoleona. Ostatecznie też samo podejście do głosowania miało być manifestacją brytyjskiej suwerenności. Demonstracją, że społeczeństwo może zdecydować, czy chce uczestniczyć we wspólnocie w jej obecnej formie.
Sam Zbigniew Ziobro również podkreślał, że nie możemy zgodzić się na życie w "brukselsko-niemieckim eurokombinacie". U ziobrystów kwestia odzyskiwania suwerenności jest jednak nawet bardziej paląca.
Bo nie chodzi już tylko o to, by Unia nie zakazywała nam schabowego, krzywych ogórków, lotów samolotem i nie nakładała na nas rujnujących podatków. Z wypowiedzi, jakie padały na konwencji, wynikało, że „szaleńcy, elity brukselskie”, które przygotowują europejskie polityki, mają w tym wszystkim ukryty cel. Jest nim... oddanie Polski w ręce Putina.
"Mamy wroga na wschodzie, to Rosja Putina. Ale dziś uderzają w Polskę zaprzyjaźnieni z Putinem i Tuskiem eurokraci, którzy pod płaszczykiem pakietu Fit for 55 chcą zafundować Polakom biedę" - grzmiał Janusz Kowalski.
Dużo na temat bezpieczeństwa w kontekście wojny w Ukrainie mówił także Patryk Jaki. Ten wątek swojego wystąpienia zaczął od żartów, że jedynym wkładem UE w pomoc napadniętej przez Rosję Ukrainie było wysłanie energooszczędnych żarówek. Dodawał też, że Unia Europejska nałożyła więcej sankcji na Polskę niż na Rosję.
"Nie będziemy w stanie obronić się przed Rosją, jeżeli nasze najważniejsze suwerenne uprawnienia przejmą Niemcy za pośrednictwem Unii Europejskiej
(...) Bez jednego wystrzału karabinu pozbędziemy się suwerenności. Wszystkie kluczowe decyzje dotyczące naszego państwa będą podejmowali brukselscy urzędnicy, głównie Niemcy" - twierdził Jaki.
Brytyjską odpowiedzią na problem z suwerennością miał być po prostu brexit. Ziobryści, choć wykorzystują świadomie pełen arsenał chwytów i argumentów brexitowców, a nawet dodając do tego zupełnie fantastyczne teorie spiskowe o europejskiej zdradzie, nie decydują się na wypowiedzenia na głos tego, co wynika z ich działań i narracji. Dlaczego nie polexit? Odpowiedź jest oczywiście prosta - polskie społeczeństwo nie jest nawet w połowie tak eurosceptyczne, jak społeczeństwo brytyjskie.
W badaniu CBOS z kwietnia 2023 aż 85 proc. Polek i Polaków zadeklarowało się jako zwolennicy członkostwa Polski w UE. Zaledwie 10 proc. opowiedziało się przeciwko. To i tak najsłabsze dla Unii wyniki od lat. Zazwyczaj wskaźniki poparcia członkostwa osiągają ok. 90 proc. W grudniu 2022 OKO.press pytało w sondażu Ipsos o to, jaka powinna być odpowiedź na kryzys Unii Europejskiej, którego według powszechnej opinii jesteśmy świadkami. Ponad połowa respondentów odpowiadała, że najlepszym wyjściem będzie ściślejsza współpraca i zwiększenie roli Komisji Europejskiej, 38 proc. zaznaczyło ograniczenie współpracy do spraw gospodarczych, tylko 5 proc. wyjście z UE.
Po doświadczeniach Wielkiej Brytanii zrywanie z Unią nie ma też najlepszej prasy. Coraz więcej Brytyjczyków uważa brexit za błąd - według najnowszych badań prawie 60 proc. Nie widać też obiecanych gospodarczych profitów. Międzynarodowy Fundusz Walutowy przewiduje, że w 2023 PKB Wielkiej Brytanii spadnie o 0,3 proc., gdy w tym samym czasie PKB strefy euro wzrośnie o 0,8 proc.
Jeśli zatem nie polexit, to co? Suwerenna Polska przedstawiła podczas konwencji swoją "szóstkę dla suwerenności".
Ziobryści obiecują między innymi sprzeciw wobec traktatu ustanawiającego UE jednym państwem, choć taki projekt nie istnieje, a także wzmacnianie NATO, choć trudno powiedzieć, dlaczego to ma dziać się w kontrze do Unii, skoro z 31 krajów NATO aż 21 to zarazem kraje należące do UE. Oprócz tego zapowiadano sprzeciw wobec systemu ETS, z którego nie da się wyjść bez wychodzenia z UE, a także sprzeciw wobec ograniczeń w stosunku do jedzenia oraz uwolnienie szkół od genderowej deprawacji. Jak na odmalowaną skalę zagrożenia ze strony UE jest to lista działań cokolwiek skromna i mało konkretna.
Okazuje się bowiem, że suwerenność według Suwerennej Polski to sytuacja, w której w obliczu totalitarnego superpaństwa, które Polskę i Polaków chce ograbić, zniszczyć, stłamsić i podporządkować, i do tego zrobić to wespół z totalitarną Federacją Rosyjską, naszym najważniejszym zadaniem jest pozostanie w strukturze i negocjowanie z jej urzędnikami w sprawie silników spalinowych i pokazów drag queens.
Propaganda
Patryk Jaki
Jacek Ozdoba
Michał Wójcik
Zbigniew Ziobro
Boris Johnson
Brexit
Polexit
Solidarna Polska
Suwerenna Polska
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze